Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   215   —

— I owszem — odrzekł Jan z takiem ożywieniem, że Robert uśmiechał się, prowadząc go na piętro, lecz nie uznał już za stosowne wypowiedzieć głośno, co myślał.
— O tutaj... Tylko, gdy ją spotkasz, nie mów, żeś był w jej pokoju — ona bardzo tego nie lubi. Myślałby kto, że stara kokietka i boi się, aby nie odkryto tajemnic jej upiększania się. A to przecie świeże, zdrowe jak rydz i nie potrzebuje żadnych dodatków do tego, co Bóg jej dał — i rodzice. — No, wejdźmy.
Pokój był spory, jasny, o dwóch oknach, z widokiem na jezioro. Panował w nim zapach nieokreślony, radosny, jakby dzikiej łąki w rozkwicie. Jak na pokój kobiecy było tu mało draperyj, kotar i materyj zdobiących. Ściany, malowane olejno, jednobarwne, zawieszone były gustownemi obrazami i rycinami. Meble były w rodzaju angielskim; staroświecki, inkrustowany kantorek z odkładaną klapą służył za stół do pisania. Na innym stole leżały w znacznej ilości szpicruty, stiki, obroże — końskie i psie akcesorja.
— To niby... gabinet — zapytał Skumin — a gdzież sypialnia? — Śpi na tym tapczanie. Na noc zaścieła go się, ale we dnie nie lubi ona widzieć łóżka. Sto razy proponowałem jej urządzić ładną, kobiécą sypialnię. Nie chce. Takie już ma dziwactwa.
Skumin obrzucił ciekawem spojrzeniem tapczan, nakryty kilimem. Wyglądał, jak studencka kanapa. Tylko zboku, zapomniane tu, czy celowo zostawione,