Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   26   —

— Rozumiem: zaczepia głosem lub wzrokiem wszystkich obecnych mężczyzn. Ostrzysz sobie na nią zęby?
— Zęby, jak zęby. — W każdym razie niewiasta bardzo interesująca, taka... można powiedzieć: generalna.
— Czyżbyś chciał powiedzieć: do wszystkiego?
— Może i do wszystkiego.
— Wiesz co, Krysiu, jesteśmy cyniczni. Ty ją znasz zaledwie, ja wcale, a obmawiamy ją na potęgę.
— Cóż to szkodzi? Mówimy o niej między sobą, zgadujemy. Jeżeli okaże się inną, zmienimy o niej zdanie. Ale chciałbym wiedzieć, kto tych cudzoziemców zaprosił do Gdecza? Zapewne pani Wercia? — bo do Ambrożego to nie podobne.
— O ich przyjeździe dzisiaj mówiła mi rzeczywiście Wercia.
Po obiedzie oczekiwano ciekawie egzotycznych gości. Upał był srogi, trudno było nawet grać w tennisa. Cała kompanja skupiła się w stosunkowo chłodnym hall’u. Tylko pan Ambroży miał już coś do pisania w swoim gabinecie, a ciocia Radomicka podążyła do siebie, aby odmówić obowiązkowe pacierze przed przyjazdem gości, których oglądania była zasadniczo ciekawa.
Gdy zatem o godzinie piątej zahuczała przed podjazdem pałacowa limuzyna, przybywająca od stacji kolei, ruszył ku drzwiom wchodowym duży zastęp ludzi.
Pani Berta Canevari zręcznie wyskoczyła z samochodu, spowita w szary płaszcz jedwabny, z głową