Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   53   —

Wercia spuściła jednak oczy. Różowa lubość rozlała się po jej twarzy. Pierwszy raz usłyszała od Jana stanowcze wyznanie, na które czekała. Wyznanie to było wcale nie szalone, warunkowe, ostrożne jednak brzmiało serdecznie i szczerze. Odezwała się po dłuższem milczeniu:
— Kochać zawsze wolno — a nawet niepodobna nie kochać, gdy się czuje. Ale cóż my znowu tak strasznego popełniliśmy?
Skumin nie wytrzymał swej roli bohaterskiej i zaczął się jąkać:
— Właściwie nic. — Jeżeli uważasz, że nic... Tylko to może zaprowadzić dalej.
— Mój Janeczku! Ja tak potrzebuję kogoś do zaufanej, serdecznej rozmowy — z tobą się rozmawia tak dobrze! Mówią o mnie, że można ze mną tylko tańczyć, polować, jeździć konno, ale dogadać się ze trudno. Czyż trudno, powiedz.
— Jak to: trudno? Rozkosznie.
— Więc widzisz. My jesteśmy tak jakoś... jedno dla drugiego stworzeni.
Skumin zmrużył oczy, aby pokryć rosnące wzruszenie i pokusę. Usiłował mówić rzeczowo i spokojnie:
— Czyż nie mówisz z nikim łatwo i szczerze? A z Ambrożym? — wykrztusił.
— Ach! z Ambrożym mówi się o interesach. I on nigdy nie ma czasu. Nie chcę powiedzieć, abym z nim była w niezgodzie. Bardzo pewny człowiek, dba o mnie i ja o niego. Ale o niektórych rzeczach nawet mi do głowy nie przyjdzie rozmawiać z nim.