Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   122   —

— Ach, ten kochany Ambroży! Jaki był dobry kompan na uniwersytecie! Ale teraz sfafulał. To są właśnie skutki zaślepionego pogrążenia się w interesach własnych i publicznych.
Dosia przeczuła odrazu coś niesmacznego. Ale wiedziała, że ojciec dogada się z nią do końca, bo od kilku już lat zwykł rozmawiać z nią, jak z zaufaną mężatką.
— Wiesz, Dodo? — Czwarty tu dzień siedzę, a już mi parę osób mówiło o romansie Werci z jednym z tych szlachetnych „męczenników“ kresowych, których tu mamy powyżej uszu. I nie o faramuszkach romansowych, ale o schadzkach. No, no — ta święta pani Wercia! — I biedny Ambroży, który nic nie wie i nic nie widzi, oszołomiony przez „zadania społeczne“!
Dosia wyjąkała bez zwykłej pewności siebie:
— Ale skąd-że znowu? Papa wierzy temu?
— Muszę wierzyć, skoro opowiadają ze szczegółami i zgodnie. Ale ty, będąc w Gdeczu, mogłaś przecie coś zauważyć. — Może poznałaś takiego Jana Skumina?
— Owszem, poznałam go — odrzekła Dosia zuchwale — bardzo miły chłopiec.
Teraz pan Robert otworzył usta z podziwu:
— To i tobie może w głowie zawrócił?
— Papuś wie, że mam głowę niezawrotną. Przyglądam się mężczyznom: jedni mi się podobają, inni nie podobają. A w Gdeczu nikt nie wie o romansie Janka z Wercią.