Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   113   —

Zmierzch rozpędził część towarzystwa, zwłaszcza panie, do gościnnych pokojów, dla przystrojenia się do wieczerzy, która odbyła się, jak zazwyczaj, wystawnie co do kuchni i służby, lecz bez fraków, ile że zebranie było przygodne. Podczas wieczerzy Maciej Golanczewski dobył z kielicha, który często do ust nachylał, jakieś wywody o przygarnięciu wydziedziczonych ziemian litewskich do łona szlachty wielkopolskiej, które zakłopotały nieco współbiesiadników, zwłaszcza Skumina i panny obecne. Nie skończyły się jednak toastem.
Najmniej bawiła się przy stole panna Tolibowska, siedząc przy perorującym panu Macieju, a widząc naprzeciwko siebie nowego kuzyna, Janka, między Wercią i Zosią Golanczewską. Wercia była roztargniona i niespokojna. Zosia dobywała z siebie cały zapas inteligencji i dystynkcji w rozmowie ze Skuminem. Nie podobał się dziś Dosi nawet kochany wuj Ambroży, który z przychylnym uśmiechem śledził konwersację Zosi z Jankiem. On to zapewne sprowadził te „gęsi“, jako możliwe kandydatki na panią Skuminową? Jedyna ciocia Figa, dawna sprzymierzona, nie drażniła burzliwej panny Tolibowskiej. Pozwalała też Dosia chętnie Krysiowi śmiać się i paplać z Muką Golanczewską; niech się tam dogadają, do czego chcą... Wogóle dość ponuro zachowywała się podczas wieczerzy. Nie zamieniła z Jankiem prawie ani słowa, gdyż zasypywała go ciągle wywiadami rodzina Golanczewskich, wielce ciekawa jego psychiki, a szczególniej zamiarów. Tylko, gdy spojrzenie Skumina