Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   184   —

Trudne to było i skomplikowane zadanie. Po pierwsze nie wiedziała, ile wie Ambroży o jej występku i jak się z nią obejdzie. Po wtóre nie zwierzyła się z niego nikomu, nie miała też nikogo dla zasiągnięcia przyjaznej rady. Przeszedł jej przez głowę projekt spowiedzi kościelnej, ale tu zgóry przewidywała odpowiedź: pokuta — żal za grzechy — a może i wyznanie całej prawdy mężowi? — Ostatni przepis jej nie przekonywał, zwłaszcza, że mąż mógł całej prawdy nie znać. — To byłoby końskie lekarstwo na jego cierpienia — pomyślała po świecku.
Wybrała działanie powolniejsze i drogi okrężne.
Tak pozorna cisza w Gdeczu pełna była ciężkich trosk i niepokojących dreszczy sumienia.
Odczuwała niepokój i ciocia Radomicka, chociaż sama była bezgrzeszna i niewiadomo z czego się spowiadała, chwytając okazję przyjazdu każdego księdza do Gdecza. Staruszka żyła oddawna życiem ukochanych krewnych, u których mieszkała, uważając Ambrożego za niechybną wyrocznię, Wercię zaś za wzór piękności kobiecej i wierności małżeńskiej. Wchodziła w rozważanie ich interesów i stanów duszy tych tylko, co do których otrzymywała okruchy zwierzeń; nie wdzierała się nieproszona w konfidencje i była wzorem dyskrecji. Jedyną jej ambicją była dobra sława i rozkwit rodziny Radomickich, której sama stanowiła drobną, usychającą gałązkę. Od pewnego jednak czasu trapiły ją — wątpliwości co do serdecznego pożycia Ambrożego z żoną. Okazywali sobie wzajemnie wyszukaną uprzejmość i szacunek — ale wyłącznie z sza-