Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   172   —

gą, szelma Ambroży nie zaprosił mnie na wielką sesję, choć przecie wie, że ja w materjach rolnictwa i ekonomji jestem nie byle jakim ekspertem. Ja się trudzę i rozbijam dla osłonięcia zboczeń jego magnifiki, a on mnie pomija! No, ludzie są niepamiętni — życie mnie do tego przyzwyczaiło. O czem to ja chciałem z tobą pomówić, Doduś? — Aha, o Janku Skuminie. Wspomniałem ci coś, ale nie było czasu. Otóż twój Janek bardzo mi się podobał...
Wykonał otwartą ręką gest aprobacyjny, jakby chciał rzec: gratuluję. I czekał, co o dpowie córka. Ale Dosia milczała.
— Siedzieliśmy obok siebie podczas kolacji i tak dalej. Młody człowiek do rzeczy, dosyć poważny, ale nie nudziarz, nawet pije nieźle. Pozostało w nim dużo z bursza, a to jest cenne w życiu. Tyle życia, ile beztroski. Opowiadałem mu o swoich podróżach, o źródłach mego wykształcenia... Dorzucał stosowne uwagi... O tobie nie mówiłem mu prawie nic...
— Za to dziękuję papie. Poznaliśmy się sami i poznamy się lepiej jeszcze.
— Moja krew! — wykrzyknął pan Robert — powiedziałem mu kubek w kubek to samo, temi samemi słowy.
— To dobrze. I cóż więcej?
— Więcej? — Ty mi powiedz więcej, jak daleko zaszliście w porozumieniu. Mówicie sobie: ty... I myśmy wypili bruderszafta, wiesz? Tak się garnął do mnie, że mu zaproponowałem. Różnica między nami o lat 19. —