Przejdź do zawartości

Podbój Plassans/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Podbój Plassans
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Conquête de Plassans
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


DZIEŁA E. ZOLI.

RODZINA ROUGON-MACQUART.
Historya przyrodzona i społeczna jednej rodziny za drugiego Cesarstwa.

PODBÓJ PLASSANS.
(LA CONQUETTE DE PLASSANS).
WARSZAWA.
Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego.

1897.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 5 Декабря 1895 года.




W Drukarni Przeglądu Tygodniowego, Czysta № 4.



I.

Dezyderya wesoło klasnęła w dłonie. Miała lat czternaście, lecz chociaż fizycznie rozwinięta, śmiała się po dziecinnemu, jak kilkoletnia dziecina.
— Mamo, mamo — poczęła wołać — patrz jaką śliczną zrobiłam lalkę!
Przynajmniej od kwadransa była pilnie zajęta kleceniem lalki z gałganków, które ściągnęła w górze nitką dla uformowania głowy, resztę zaś spowinęła bezkształtnie w rodzaj worka. Matka, oderwawszy oczy od pończochy, którą cerowała z wielką cierpliwością, jakby jakiś haft zawiły i misterny, spojrzała na robotę córki, uśmiechnęła się łagodnie i rzekła:
— To ma być lalka?... Chyba chciałaś zrobić dziecko spowinięte... Zacznij jeszcze raz i zrób lalkę w spódnicy, ubierz ją ładnie, tak jak się panie ubierają.
To rzekłszy, Marta dała Dezyderyi parę innych gałgangków, które znalazła w szufladce stolika od roboty i znów wzięła się do dalszego pilnego cerowania. Obiedwie siedziały w głębi wązkiego tarasu, Marta na krześle a dziewczynka u stóp matki na małym stołeczku. Zachodzące lecz ciepłe jeszcze wrześniowe słońce oblewało je spokojnem, jaskrawem światłem, podczas gdy ciągnący się u stóp tarasu ogród poczynał już drzemać w cieniach szarzejącego wieczoru. Cicho tu było i ustronnie, nawet najlżejszy hałas nie dolatywał z miasta, które w tej dzielnicy puste było i spokojne.
Przez kilkanaście minut pracowały obie w milczeniu. Dezyderya wysilała się, by zrobić spódnicę dla lalki, której jeszcze nie uszyła. Co jakiś czas Marta spoglądała w stronę córki, patrząc na nią z czułością, lecz zarazem ze smutkiem. Wreszcie widząc wielkie zakłopotanie dziewczynki odezwała się:
— Poczekaj, ja ci pomogę, zaraz zrobimy ręce twej lalce.
Odłożywszy na bok cerowanie, zabierała się Marta właśnie do uszycia lalki, gdy na tarasie ukazało się dwóch chłopców, mogących mieć lat osiemnaście i siedemnaście. Podbiegli ku matce i ucałowali ją na powitanie.
— Mamo, nie gniewaj się, że tak późno wracamy, rzekł Oktawiusz wesołym i pieszczotliwym głosem. To moja wina. Zaprowadziłem Sergiusza na nasze bulwary, by posłuchać muzyki wojskowej. Żebyś wiedziała, mamo, ile tam było osób! Aleja Sauvaire roiła się strojną publicznością:
— Myślałam, że was zatrzymano w szkole: i tylko dla tego nie niepokoiłam się o was zbytecznie...
Dezyderya rzuciła się tymczasem na szyję Sergiusza i zapomniawszy już o lalce, zaczęła opowiadać bratu z żywością:
— Czy wiesz, ten mój ptaszek, ten niebieski ptaszek, którego mi dałeś, wyfrunął z klatki... już go nie mam...
Głos jej począł drżeć, blizką była płaczu. Matka, która przypuszczała, iż dziewczynka już nie myślała o tem wielkiem swojem zmartwieniu, chciała ją pocieszyć, przywołując do dalszego szycia lalki, lecz Dezyderya, nie patrząc nawet w tę stronę, chwyciła brata za rękę i ciągnąc go do ogrodu, wołała:
— Chodź, chodź, zobaczysz, że go nie ma w klatce.
Sergiusz ze zwykłą sobie łagodną uprzejmością poszedł z siostrą, pocieszając ją jak umiał. Zaprowadziła go w stronę małej cieplarni, przed którą stała klatka osadzona na słupku. Zaczęła mu tłomaczyć, iż ptaszek wyfrunął, kiedy otworzyła drzwiczki, chcąc spłoszyć go, bo się czubił z innemi.
— Cóż w tem dziwnego, że uciekł — zawołał Oktawiusz — śmiejąc się głośno z opowiadania siostry, stojącej na dole w pobliżu tarasu, można by się dziwić, że wszystkie jej ptaki jeszcze nie pouciekały! Wiecznie otwiera klatkę, łapie je, ogląda, jakby chciała zobaczyć, z czego są zrobione i co mają w gardle, że śpiewać umieją. Przecież przed paru dniami włożyła sobie kilka ptaków do kieszeni i trzymała je tam przez całe popołudnie, chcąc niby ogrzać a przecież mogła je udusić taką czułością...
— Oktawiuszu! — zawołała matka z wymówką — nie dokuczaj temu biednemu dziecku!
Lecz Dezyderya tak była zajęta swojem opowiadaniem, te nie słyszała słów Oktawiusza.
— Wyobraź sobie, mówiła, że wyśliznął mi się z ręki i siadł oto tutaj, na tym krzaku, a potem frunął dalej, do sąsiedniego ogrodu i siadł najpierw na gruszy a następnie na największem śliwkowem drzewie pana Rastoil. Po chwili zawrócił mój ptaszek z powrotem, musnął mnie prawie po głowie, ale poleciał dalej, do ogrodu podprefektury, i tam mi znikł, znikł zupełnie, tak że go już nie zobaczyłam ani razu od tego czasu.
Oczy dziewczynki zaszły łzami, na ten widok Sergiusz zaczął ją pocieszać, sam nie wierząc swoim słowom.
— Może jeszcze wróci... miej cierpliwość... zobaczysz, że wróci...
— Myślisz, że wróci?... Wiesz, mam ochotę wsadzić wszystkie moje ptaki do pudełka a klatkę zostawić otwartą, to go może przynęci...
Słysząc projekt siostry, Oktawiusz, który siadł na balustradzie tarasu, zaczął się śmiać na całe gardło. Matka zaś przywołała Dezyderyę:
— Chodź, zobacz, chodź prędko to coś zobaczysz!
Przybiegającej dziewczynce pokazała uszytą lalkę z okrągłą głową ze zbitych gałganków, ze sztywnemi rękoma z sukna i przybraną we wspaniałą spódnicę z perkaliku w kwiatki. Na widok tak pięknej lalki twarz dziecka zarumieniła się z radości. Siadła na stołeczku przy matce i ująwszy lalkę, zaczęła ją całować, kołysać z dziecinnem przejęciem i uciechą. Lalka wyrugowała z jej pamięci smutek, spowodowany ucieczką niebieskiego ptaszka. Sergiusz przysiadł się koło brata a Marta wzięła znów do ręki pończochę z rozpoczętem cerowaniem.
— Więc dziś muzyka grała w alejach? — spytała półgłosem.
— Tak, jak zwykle co czwartek — odpowiedział Oktawiusz. — Szkoda, wielka szkoda, że ty, mamo, nie chcesz z tego korzystać. Wszystkich tam można zobaczyć: panny Rastoil, panią de Condamin, pana Paloque, żonę i córkę burmistrza, słowem wszystkich... Mamo, powiedz proszę, dla czego ty nigdy nie chodzisz posłuchać trochę muzyki?
Marta, nie podnosząc oczu od cery, którą właśnie kończyła, szepnęła:
— Chyba już wiecie, moje dzieci, że ja nie lubię wychodzić z domu. Dobrze mi i spokojnie na naszym tarasie. Wreszcie trzeba, aby ktoś z nas pozostawał zawsze przy Dezyderyi.
Oktawiusz chciał coś odpowiedzieć, lecz spojrzał na siostrę i zamilkł. Począł gwizdać zcicha i błądził oczami po wierzchołkach wyniosłych drzew, okalających spory ogród prefektury, to znów, zwracając głowę, przypatrywał się owocowym szpalerom w sadzie pana Rastoil. Świergotanie ptaków wzmagało się coraz hałaśliwiej, żegnając słońce, zapadające za zielenią drzew rosnących w ogrodzie. Sergiusz wydobył z kieszeni książkę i zagłębił się w czytaniu. Pełen miłości spokój napełnił kącik tarasu, wśród którego siedziała Marta z trojgiem swoich dzieci a złoty pył zachodzącego już słońca opromienił ich postacie. Marta, wyciągając z roboty igłę nawleczoną na długą nitkę, rzuciła czułe spojrzenie na synów i córkę. Po chwili zaś rzekła:
— Widzę, że wszyscy się dziś spóźniają z powrotem do domu. Ojciec jeszcze nie wrócił... Zdaje mi się, że poszedł dziś w stronę Tulettes...
— W takim razie nic dziwnego, że jeszcze nie wrócił — zawołał Oktawiusz. — Chłopi w Tulettes, skoro tylko ojca zobaczą, zaraz go obskoczą i nie chcą wypuścić. A po co ojciec tam poszedł, czy można wiedzieć?... Czy to z powodu zakupu wina?
— Nie wiem. Wiesz, moje dziecko, że wasz ojciec nie lubi mówić o swoich interesach.
Znów zamilkli. Ciszę przerywał brzęk talerzy, sztukanie drzwiami i krzesłami. Odgłosy te dolatywały przez otwarte okna stołowego pokoju, gdzie stara Róża zacięła nakrywać do wieczerzy. Zdaje się, że była w złym humorze, hałasowała bowiem nakryciem z wyraźnem niezadowolnieniem, pomrukując coś urywanemi zdaniami. Zeszła potem na ulicę i z proga domu spoglądała, wyciągnąwszy szyję, chcąc widzieć jak najdalej. Ale nie zobaczywszy pana na placu przed podprefekturą, postała parę minut, wreszcie, nie mogąc dłużej wytrzymać, wróciła do stołowego pokoju, lecz przeszła go tylko spiesznie a stanąwszy na tarasie, spytała z niezadowolnieniem:
— To pan dziś nie wraca na obiad?
— Owszem, moja Różo... wróci... nie niecierpliw się, moja kochana...
— Jakże mam się nie niecierpliwić, kiedy wszystko marnuje mi się na ogniu.. Przecież potrawy nie mogą się gotować dłużej, niż należy. Doprawdy pan mógłby powiedzieć na którą godzinę chce wrócić do domu na obiad... a tak jak pan robi, to nie ma... Ale niechajże się dzieje, jak chce... mnie to wszystko jedno... Lecz obiad zepsuje się i nikt go do ust nie weźmie.
— Tak przypuszczasz, moja Różo? — spytał ją niespodziewanie pan domu, który przed chwilą stanął za jej plecami. — Nie ma obawy, bądź spokojna, zjemy obiad z apetytem i dawaj go co prędzej.
Marta Mouret spojrzała na męża i zaczęła składać swoją robotę do szuflady stoliczka, przed którym siedziała. Mouret zaś kręcił się po tarasie, pogłaskał buzię Dezyderyi, która uśmiechnęła się do ojca a Oktawiusz, spojrzawszy na zapylone jego buty, zapytał.
— Ojciec pewnie bardzo zmęczony?
— Tak, trochę.
I nie mówiąc słowa o całodziennej swej wycieczce po za miastem, zaczął się rozglądać dokoła a spostrzegłszy rzucone na ścieżkę grabie i rydel, zawołał z niezadowolnieniem:
— Już ze sto razy mówiłem, że trzeba chować na miejsce narzędzia, któremi się posługujecie. Niechaj spadnie trochę deszczu a wszystko zardzewieje.
To rzekłszy, zeszedł do ogrodu, podniósł rydel i grabie, wniósł je do cieplarni i zawiesił na przeznaczonym dla nich gwoździu. Potem zawrócił ku domowi, rozglądając się uważnie, czy jeszcze nie dostrzeże jakiego nieporządku.
— Uczysz się lekcyi? — zapytał Sergiusza, który ani na chwilę nie przestał czytać książki wyjętej z kieszeni.
— Nie ojcze, to nie lekcya. Czytam książkę, pożyczoną mi przez księdza Bourrette’a. Jest to sprawozdanie z działalności misyonarzy w Chinach.
Mouret zatrzymał się, przechodząc koło żony.
— Czy nikt nie pytał się dziś o mnie? Nikt do mnie nie przychodził?
— Nie, nikt — odrzekła powoli Marta, spojrzawszy na męża z pewnem zadziwieniem.
Chciał dalej coś mówić, lecz się powstrzymał i, podszedłszy do otwartego okna, zawołał:
— Różo, kiedyż nam dasz obiad, z którym było ci tak pilno?...
— Ogień wygasł — zawołała Róża z głębi kuchni. — Teraz państwo muszą poczekać aż się obiad rozgrzeje.
Mouret uśmiechnął się i mrugnął znacząco, zwróciwszy się ku żonie i dzieciom. Gniew Róży bawił go i chętnie wywoływał burzę złego humoru starej kucharki. Stał, milcząc i przypatrywał się owocowym drzewom w sadzie sąsiada.
— Pan Rastoil będzie miał piękny zbiór w tym roku. Nie pamiętam, by miał kiedykolwiek taki urodzaj.
Marta nie odpowiedziała na tę uwagę męża, od chwili bowiem była czegoś zaniepokojona i pragnęła widocznie o coś go zapytać. Wreszcie zdecydowała się i szepnęła nieśmiało.
— Czyś ty oczekiwał dziś kogo?...
— Tak i nie — odpowiedział i zaczął chodzić wielkiemi krokami tam i napowrót wzdłuż tarasu.
— Może, wynająłeś drugie piętro?...
— Tak, wynająłem.
Nastąpiła chwila nieprzyjemnego milczenia, lecz wkrótce Mouret ciągnął dalej z najzupełniejszym spokojem:
— Dziś rano przed pójściem do Tulettes wstąpiłem do księdza Bourette’a. Zaczął mnie naglić o wynajęcie mieszkania, więc się zdecydowałem. Wiem dobrze, iż taki obrót rzeczy tobie się nie podoba. Lecz trudno, już się stało. Wiesz dobrze, iż twój opór był nierozsądny. To drugie piętro stoi pustkami i tylko niszczysz te górne pokoje, składając w nich gospodarskie rupiecie. Twoje jarzyny i owoce spowodowały w pokojach wilgoć, papier poodklejał się na ścianach... Proszę cię, abyś zaraz jutro wyprzątnęła wszystko, jak należy, bo nasz lokator może się sprowadzić zaraz, każdej chwili.
— Jaka szkoda — rzekła z westchnieniem Marta. — Tak nam było dobrze bez nikogo obcego w domu.
— Możesz się nie frasować, moja kochana. Ksiądz będzie siedział u siebie a my u siebie. Ci ludzie w czarnych opończach to skryty naród. Kryją się ze wszystkiem i otaczają tajemniczością najprostsze okoliczności. Ty wiesz, jak ja lubię tych próżniaków... Lecz na lokatora chciałem mieć księdza. Mają oni pieniądze, więc można być spokojnym o komorne, przytem pędzą w domu życie ciche, pewien jestem, że najlżejszy szelest nie doleci nas z drugiego piętra.
Marta posmutniała. Spoglądała to na dzieci, to na dom i ogród, jakby chciała na raz ogarnąć wzrokiem wszystko, co tu kochała, co uważała za swoje a czem teraz będzie się dzielić z obcym przybyszem. Zmrok zapadał coraz gęstszy i tylko na zachodniej stronie nieba dogorywały ostatnie łuny, pogodnie promieniejąc łagodnem światłem.
— Czy znasz tego księdza, dla którego ksiądz Bourette wynajął nasze drugie piętro?
— Nie, nie znam go. Lecz się tem nie trzeba niepokoić. Ksiądz Bourette wynajął mieszkanie na swoje nazwisko, to mi wystarcza, bo go uważam za poczciwego człowieka... Nasz lokator nazywa się Faujas i przybywa z dyecezyi Besançon. Podobno pogniewał się ze swoim proboszczem i postarał się, by go wysłano gdzieindziej. Prawdopodobnie musi on znać naszego biskupa, bo go mianowano wikaryuszem przy kościele św. Saturnina. Wreszcie są to sprawy poboczne i niemogące mnie interesować. Rzecz główna jest w porządku, bo ksiądz Faujas, nasz przyszły lokator jest gorąco popierany przez naszego księdza Bourette, do którego mam zaufanie.
Marta, nieprzejmująca się słowami męża, miała wyraz smutny, zafrasowany i chociaż wystrzegała się stawiania opozycyi, rzekła:
— Masz najzupełniejszą słuszność, ufając naszemu poczciwemu księdzu Bourette, lecz przypominam sobie, że kiedy przyszedł dla obejrzenia mieszkania na drugiem piętrze, powiedział, że proponowanego przez siebie lokatora nie zna osobiście. Podjął się wynajęcia dla niego mieszkania przez usłużność względem kolegi. Tego rodzaju uprzejmości księża świadczą sobie wzajemnie w razie przenosin z jednej dyecezyi do drugiej. Mojem zdaniem, twoją było rzeczą napisać do Besançon i zaczerpnąć wiadomości o człowieku, którego wprowadzasz pod nasz dach rodzinny.
Mouret zapanował nad gniewem, który w nim rósł przez ciąg słuchania słów Marty, uśmiechnął się tylko z pobłażliwością i odrzekł:
— Twój niepokój jest wprost dziecinny... Drżysz, jakbym dyabła zaprosił do domowego ogniska... Nie przypuszczałem, abyś była do tego stopnia zabobonną! Czyż naprawdę wierzysz, iż księża sprowadzają nieszczęście na dom, w którym obiorą sobie siedlisko? Nie niosą oni z sobą ani zła, ani dobra, podobni są w tem do ogółu innych istot ludzkich... Wreszcie patrz na mnie, czyż ja tchórzę przed jaką sutanną?...
— Mój drogi — rzekła Marta przyciszonym głosem — wiesz dobrze, iż nie jestem zabobonną. Tylko niepodoba mi się cały obrót tej sprawy.
Mouret stanął wprost przed żoną i machnąwszy ręką, zawołał zniecierpliwiony:
— Dość tego. Nagadałaś się do syta. Wynająłem drugie piętro, mamy lokatora i basta!
Po chwili zaś dodał z miną człowieka zadowolnionego po ubiciu korzystnego targu:
— Wynająłem te niepotrzebne dla nas pokoje za sto piędziesiąt franków. Sprawa więc rozstrzyga się dla mnie zyskiem stu piędziesięciu franków rocznego dochodu.
Marta zamilkła i spuściwszy głowę, kołysała ją z lekka, zmrużywszy oczy, jakby chciała powstrzymać łzy, któremi nabrzmiały jej powieki. Ukradkiem spojrzała na dzieci, obecne tej scenie, lecz wszystko troje nie zdawało się ani słyszeć, ani widzieć sprzeczki, zaszłej pomiędzy rodzicami. Najwidoczniej zobojętnieli na wybuchy złego humoru ojca, który chętnie bywał swarliwy w domu — Jeżeli państwo chcą jeść, to obiad już na stole — wyrzekła Róża, stanąwszy w progu i ze zwykłą opryskliwością w głosie.
— I owszem, i owszem, dzieci chodźmy na obiad — zawołał Mouret z nagłą wesołością i swobodą, jakby zapomniawszy o niemiłej rozmowie z żoną.
Wszyscy powstali, by przejść z tarasu do stołowego pokoju. Wtem Dezyderya, jakby zbudzona z zadumania, w które wpadła, kołysząc lalkę, rzuciła się ojcu na szyję i szepnęła z płaczem:
— Ojcze, stało się nieszczęście... jeden z ptaszków wyfrunął z klatki... tak wyfrunął i już go niema.
— Ptaszek ci wyfrunął?... biedactwo ty moje! No, nie martw się, poszukamy go, znajdziemy i napowrót zamkniemy do klatki.
Mouret głaskał córkę po główce, pocieszając ją, jak mógł najczulej. Dezyderya uparła się, aby poszedł z nią do ogrodu zobaczyć klatkę. Gdy ztamtąd wrócili, zostali Martę i obydwóch chłopców w stołowym pokoju. Przez otwarte okno wpadały wesołe promienie różowo zachodzącego słońca i opromieniały swym blaskiem ściany a zwłaszcza stół nakryty białym obrusem i zastawiony białemi talerzami. W tem różowem świetle wszystko zdawało się uśmiechać i wdzięczyć. Miłem był przedewszystkiem widok na ogród, którego drzewa urastały w cieniach wieczornych a wierzchołki kąpały się w złoto purpurowych toniach.
To ciche i łagodne piękno uspokoiło rozdrażnioną Martę. Z pogodną i uśmiechniętą twarzą przystąpiła do stołu, lecz w chwili, gdy zdejmowała pokrywę z wazy, rozległ się jakiś hałas na kurytarzu, prowadzącym do sieni. Przez otwarte gwałtownie drzwi wpadła Róża, rzucając słowa:
— Ksiądz Faujas już przyjechał!




II.

Mouret skrzywił się z niezadowolnieniam, oczekiwał bowiem swego lokatora dopiero za dni kilka. Powstał wszakże żwawo na przyjęcie księdza Faujas, który już przeszedł kurytarz i stał we drzwiach. Był to człowiek silnie zbudowany, wysoki, miał twarz kwadratową, rysy grube i ciemne, nieprzyjemną cerę. Z po za niego wychylała się teraz drobna sylwetka starej kobieciny, dziwnie do niego podobnej, lecz więcej jeszcze prostaczej i szorstkiej. Na widok nakrytego stołu, uczynili oboje giest cofnięcia się w tył, lecz się nie cofnęli, zadawalniając się pozorami okazania dyskretnej delikatności. Wysoka, czarno przybrana postać księdza odbijała wielką, żałobną plamą na tle ściany świeżo wybielonej.
— Przepraszam, że przeszkadzam — rzekł, zwróciwszy się do pana Moureta — lecz przychodzę tu prosto od księdza Bourette’a, który musiał uprzedzić o mojem przybyciu...
— Nie, ani słówkiem mnie nie uprzedził, iż to dziś nastąpi... On tak zawsze o wszystkiem zapomina ten nasz kochany ksiądz Bourette! Możnaby przysiądz, że dopiero co spłynął z raju na ziemię i nie miał jeszcze czasu zapoznać się ze sposobem życia ludzkiego... Widziałem go dziś rano i zapowiadał mi pański przyjazd, ale dopiero za dni kilka... No, cóż zrobić... postaram się jako tako pana rozlokować.
Ksiądz Faujas zaczął przepraszać za sprawiony kłopot. Głos miał poważny, mięko zaokrąglony przy wymawianiu końcowych sylab. Wyraziwszy w paru grzecznych zdaniach, jak dalece mu przykro, iż spada tak niespodziewanie i to właśnie w porze obiadowej, odwrócił się bokiem do tragarza, stojącego na kurytarzu, by mu zapłacić za przyniesienie kuferka. Z fałdzistej sutanny wydostał sakiewkę, której stalowe obrączki mignęły w słoneczuem świetle, i wielkiemi, lecz kształtnemi rękoma zaczął szukać i macać sztuczki monety, oglądając je uważnie, pochyliwszy głowę na piersi. Wyjął wreszcie jakiś pieniążek i dał tragarzowi, który się natychmiast oddalił. Ksiądz zaś począł znów mówić, zwróciwszy się z grzecznością do pana Moureta:
— Proszę, niechaj pan nie przerywa sobie obiadu. Służąca nam pokaże nasze mieszkanie i poproszę ją, aby mi pomogła zanieść kuferek.
Rzekłszy to schylił się, by ująć ucho drewnianego kuferka, okutego blachą na rogach, i świeżo zreparowanego nową deską, odróżniającą się od reszty szarych i starych boków skrzynki. Mouret patrzał z zadziwieniem, iż nie dostrzega żadnych innych pakunków księdza, lecz nie ujrzał nic, prócz koszyka, trzymanego oburącz przez staruszkę, która pomimo widocznego zmęczenia nie postawiła go na ziemi, dzierżąc uparcie przed sobą. Przez niedomknięty wierzch koszyka widać było zwinięte kłęby bielizny, róg grzebienia, wysuwającego się ze szpargała gazety i szyjkę przytkniętej korkiem butelki.
— Nie, nie, proszę się nie fatygować — odezwał się Mouret, popychając nogą kuferek księdza. — To nie musi być ciężkie, więc Róża wniesie sama na górę.
Głos Moureta zdradzał pewne lekceważenie, co musiała zauważyć staruszka, bo bystro popatrzała na niego czarnemi swojemi oczami. Postąpiła potem parę kroków naprzód i zbliżywszy się do nakrytego stołu, na który dotychczas prawie wciąż patrzała, zaczęła pilnie oglądać zastawione sprzęty, zaciskając coraz mocniej usta. Oczy jej przebiegały kolejno rzecz każdą, milczała wszakże. Marta, nie zważając na nią, spoglądała z niepokojem na męża, rozmawiającego z księdzem, którego postać oblana teraz była purpurowem światłem gasnącego słońca. Sutanna jego przybrała barwę czerwono-ognistą; Marta, zauważywszy nędzny stan tej sutanny, czystej, lecz gęsto łatanej i cerowanej, zdjęta politowaniem, powstała z miejsca, chcąc okazać pewną życzliwość. Ksiądz, patrząc na nią, dostrzegł jej zbliżenie się i rzekł pośpiesznie:
— Proszę, niechaj państwo nie przerywają swego obiadu. Już i tak zawiniliśmy, przybywając w niewłaściwą porę.
— Niechajże tak będzie — zawołał Mouret, któremu głód coraz mocniej dokuczał. My zasiądziemy do obiadu a Róża państwa zaprowadzi na górę i da wszelkie potrzebne objaśnienia.
Ksiądz się ukłonił i kierować się zaczął ku schodom, gdy Marta, zbliżywszy się do męża, szepnęła:
— Zapominasz, że pokoje nie są wyprzątnięte.
— A cóż tam właściwie mamy w tych pokojach?...
— Przecież wiesz, że niedawno rozłożyliśmy tam owoce.
— Ach prawda! — zawołał na głos. Mamy tam na górze trochę owoców.
Ksiądz Faujas zawrócił znów od schodów i patrzał pytająco.
— Tak, mamy tam trochę owoców — powtórzył Mouret.-Odżałować nie mogę, iż nie zostałem ściśle powiadomionym o dniu pańskiego przybycia... Nasz ojciec Bourette jest świętym człowiekiem, lecz tak, między nami mówiąc, nie radzę panu, abyś mu powierzał nadal załatwianie swoich interesów... On biedaczysko nie ma pamięci... Ot, gdyby nam był powiedział rzeczy po ludzku, bylibyśmy przygotowali mieszkanie na pana przyjęcie... a tak, to prawdziwe nieszczęście... w ostatniej chwili trzeba na gwałt wynosić co mamy w tych górnych pokojach... Stały dotychczas pustkami, więc w razie potrzeby, wynosiło się tam śpiżarniane zapasy. Właśnie niedawno rozłożyliśmy na podłodze zebrane owoce... jest tam sporo fig, jabłek, winogron...
Ksiądz słuchał tych zwierzeń ze wzrastającym niespokojem. Mouret zaś ciągnął dalej:
— Ale niechajże się pan nie kłopocze... Pośpieszymy się z zabraniem wszystkiego, i w jaki kwadrans pokoje będą na pańskie usługi...
Zakłopotany i do pewnego stopnia przerażony, ksiądz spytał głosem mniej już uprzejmym:
— Wszak pokoje umeblowane?...
— Nie. W tych górnych pokojach nikt nigdy nie mieszkał, nie ma też w nich ani jednego stołka.
Ksiądz stracił cierpliwość, oczy mu błysnęły złością i tłumiąc głos — rzekł chłodno:
— Jakto... więc te pokoje są puste?... Jakim sposobem, kiedy zawarunkowałem w liście, by mi wynajęto mieszkanie w całości umeblowane... Przecież nie mogłem przywieźć mebli w kuferku!
— A co, widzi pan! — zawołał jeszcze pośpieszniej Mouret. Mówiłem przecież, iż ksiądz Bourette nie nadaje się do załatwiania kwestyj praktycznych. A był przecież tutaj osobiście i zwiedzając wynajęte dla pana mieszkanie, widział, nim się zdecydował, że pełno w niem owoców... Że widział... mam dowód... bo podniósł jedno jabłko z ziemi, oglądał je na wszystkie strony i nie mógł się nadziwić, że takie piękne i kształtne. A gdy odchodził, rzekł przy pożegnaniu, że mieszkanie mu się podoba i że zupełnie odpowiada wymaganiom przyszłego lokatora.
Ksiądz Faujas już zdawał się nie słuchać tych słów. Krew nabiegła mu na policzki, zaperzył się, i prawie niezrozumiale z gniewu, zawołał zwróciwszy się do staruszki:
— Matko, czy słyszysz?... w mieszkaniu niema mebli!
Podczas tego zajścia stara kobiecina, opięta w wyszarzany, czarny wełniany szal, nie wypuszczając kosza trzymanego oburącz, okrążyła całe dolne mieszkanie państwa Mouret. Drobnemi krokami zaszła do kuchni i zatrzymawszy się na progu, rozejrzała się po czterech ścianach, zawieszonych rondlami, po półkach i stołach, wreszcie zawróciła się i podeszła do drzwi, wychodzących na ogród. Ogarnęła wzrokiem taras, drzewa i uliczki, jakby to wszystko obejmowała w posiadanie i znów wróciwszy do stołowego pokoju, przystanęła przed wazą pełną gorącej zupy. Widok tego zastawionego stołu nęcił ją i zajmował tak dalece, iż syn powtórnie rzucił jej słowa:
— Matko, słyszysz?... czy słyszysz?... w mieszkaniu nie ma mebli. Będziemy musieli iść, nocować na mieście, musimy szukać hotelu.
Podniosła głowę a wyraz jej twarzy zdawał się mówić, iż nie uznaje tego potrzeby, albowiem zna już rozkład domu i znajduje, że można będzie wygodnie tu pozostać. Ruszyła więc tylko ramionami i znów pośpiesznie dreptać poczęła, zaglądając do kuchni, do ogrodu, z przystankami w stołowym pokoju przed wazą z dymiącą się zupą.
Mouret coraz widoczniej się niecierpliwił, widząc, że ani matka, ani syn nie śpieszą się z wyjściem na miasto dla znalezienia sobie tymczasowej kwatery. Po dłuższej chwili ogólnego milczenia — rzekł:
— Bardzo żałuję, że nie mamy łóżek zapasowych... Jest tam, gdzieś na strychu połamana sofa, i od biedy pani by mogła noc na niej przepędzić lecz dla pana dalibóg nie widzę innego sposobu, jak nocleg w hotelu...
Wreszcie stara pani Faujas raczyła przemówić głosem szorstkim, zdaniami urywanemi:
— Mój syn prześpi noc na sofie... Ja zaś jestem niewymagająca... Materac położony w kącie wystarczy mi jaknajzupełniej.
Ksiądz skinął głową na znak, iż przyłącza się do zdania matki. Mouret, zaskoczony tą jednomyślną zgodą, chciał protestować, pragnąc się ich pozbyć, lecz nowi lokatorzy tak byli swobodni i zadowoleni, iż zamilkł, wymieniając tylko spojrzenia z żoną, która również jak on zadziwioną była tem dwojgiem ludzi.
— Jutro, przy świetle dziennem, państwo będą mogli wybrać i kupić sobie meble stosowne do gustu, powiedział Mouret z odcieniem złośliwości. Teraz może państwo poczekają chwilę na tarasie, Róża tymczasem wyprzątnie owoce i przygotuje posłanie. Dzieci zanieście dwa krzesła na taras, tam będzie państwu dogodniej aniżeli tutaj.
Od chwili przybycia nowych lokatorów, dzieci spoglądały na nich ciekawie, nie ruszywszy się z po za stołu, przed którym zasiedli już do obiadu. Ksiądz zdawał się ich nie widzieć, lecz pani Faujas już kilkakrotnie zatrzymała się przed każdem z osobna i wpatrywała się w ich twarze, jakby chcąc przeniknąć myśli, zawierające się w tych młodych głowach. Posłyszawszy słowa ojca, dzieci szybko zerwały się z miejsca i wszyscy troje poczęli wynosić krzesełka do ogrodu.
Lecz pani Faujas nie chciała usiąść i wysunęła się do salonu, by go zbadać dokładniej po pierwszych dość przelotnych oględzinach. Zachowywała się ona tak, jak ktoś zwiedzający dom, w którym wszystko jest na sprzedanie. Wtem posłyszała, że Róża poruszyła kuferek, stojący na kurytarzu. Wypadła natychmiast z salonu, rzucając w stołowym pokoju słowa:
— Zaraz tu wrócę. Tylko muszę iść pomódz Róży wnieść kuferek na górę.
Uspokoiwszy w ten sposób obecnych, znikła wgłębi kurytarza, jak ktoś należący do domowników. Ksiądz nawet nie odwrócił głowy i przypatrywał się spokojnie dzieciom, uśmiechając się do nich z wielką uprzejmością. Skutkiem tego uśmiechu twarz jego przybrała wyraz łagodny, zacierający ostrość rysów i surowość fałd, rysujących się na czole, oraz w kątach ust.
— Pani ma tylko tę trójkę dziatek? — spytał Martę, przybierając ton wielkiej życzliwości.
— Tak, mamy tylko troje dzieci — odrzekła Marta, nieco zmięszana spojrzeniem księdza, który wpił w nią swoje oczy, nadawszy im wyraz dobrodusznej otwartości.
Po chwili znów popatrzył na dzieci i rzekł jak by po namyśle:
— Ci dwaj młodzieńcy będą już niedługo dorosłymi ludźmi... A jakże tam szkoły... czy już ukończone?
Słowa te były zwrócone do Sergiusza, lecz Mouret odpowiedział za syna:
— Ten skończył już szkołę, chociaż jest młodszy. Lecz pomimo, że otrzymał maturę, wstąpił jeszcze na rok do szkoły, dla słuchania wykładu filozofii... to najmędrsza głowa w rodzinie... Za to ten drugi, to wielki nicpoń. Już obciął się przy składaniu egzaminu i nie wiem, kiedy go zda ostatecznie. Zawsze mu tylko zabawa w głowie, psie figle, ot, nicpoń i kwitę.
Oktawiusz słuchał słów ojcu ze swobodnym, wesołym uśmiechem, podczas gdy Sergiusz zarumienił się skutkiem wygłaszanych o sobie pochwał i spuścił skromnie oczy, pochyliwszy nieco głowę. Ksiądz patrzał jeszcze chwilę na chłopców, potem zwróciwszy się do Dezyderyi — rzekł z wielką łagodnością, jak do małego dziecka:
— Panienkę to poproszę, aby mnie odrazu chciała uważać za starego przyjaciela. Czy dobrze?..
Lecz Dezyderya nic nie odpowiedziała, tylko z przestraszoną miną podbiegła do matki i ukryła twarz na jej ramieniu. Marta przygarnęła ją z czułością i wytłomaczyła zachowanie się Dezyderyi, mówiąc ze smutkiem:
— Proszę, niechaj pan nie bierze jej za złe, iż jest nieco dzika... Ma lat czternaście, lecz nie męczymy jej nauką, bo ta dzieweczka pozostała małą dzieciną pod względem umysłowym... Lubi tylko zwierzęta i tylko niemi się interesuje.
Dezyderya, uspokoiwszy się po doznanem wzruszeniu, uniosła głowę i pozostając przytuloną do matki, odezwała się śmiało, patrząc księdzu w oczy:
— Dobrze, zgadzam się, niechaj pan będzie moim przyjacielem... Ale wpierw proszę mi powiedzieć zupełnie szczerze: czy pan nigdy nie dokucza muchom?
Słowa Dezyderyi wywołały ogólną wesołość a dziewczynka, jakby tem zachęcona do dalszej rozmowy — rzekła z wielką powagą:
— Oktawiusz dokucza muchom... nawet często zabija biedne, kochane muszki... To źle, to brzydko tak postępować ze stworzeniami.
Ksiądz Faujas usiadł i znać było po nim wielkie zmęczenie. Rad był ze spokoju i ciszy tchnącej z ogrodu i z przyjemnością patrzał na wyniosłe drzewa, których piękna zieloność łączyła się z głębią sąsiednich ogrodów i sadów. Był przy tem zadziwiony, iż wśród miasta można napotkać tak ustronny zakątek.
— Jak tu miło i dobrze... szepnął, rozkoszując się wypoczynkiem, którego widocznie potrzebował a pogrążywszy się w dumaniu, drgnął cały, gdy Mouret — rzekł do niego, śmiejąc się głośno:
— Więc jeżeli pan pozwoli, to siądziemy teraz do obiadu, który na nas czeka.
Skutkiem zaś spojrzenia żony, dodał:
— Niechaj pan z nami siądzie do stołu... Tym sposobem unikną państwo kłopotu szukania obiadu w nieznanem mieście. Prosimy...
— Najuprzejmiej dziękuję. Ale nie jesteśmy głodni... bardzo państwu dziękujemy za ich uprzejmość.
Słowa te wyrzekł z wyszukaną grzecznością, lecz zarazem tonem stanowczym, niedozwalającym na ponowienie propozycyi.
Pozostawiono go na tarasie. Z zadowolnieniem obsiedli wszyscy stół, każdy zasiadł na swojem miejscu i Marta poczęła nalewać zupę. Żwawo wzięto się do łyżek, dzieci rozmawiały, jedząc. Mouret uradowany, że wreszcie siadł do stołu i załatwił się z lokatorami, był w wybornym humorze, opowiadał jakieś wydarzenie a Dezyderya, słuchając go, wybuchała wesołym, srebrzystym śmiechem. Przez okno rodzina przypatrywała się chwilami postaci księdza Faujas, który siedział nieruchomy na krześle, postawionem na środku tarasu. Zdawał się być pogrążonym w myślach i na pewno nie słyszał słów, dolatujących wyraźnie ze stołowego pokoju. Zdjął kapelusz dla ochłodzenia głowy, na którą właśnie spoglądała teraz Marta, siedząca najbliżej okna. Włosy miał krótko przystrzyżona i bielejące siwizną około skroni. Głowa ta zarysowywała się potężnie, była to raczej głowa żołnierza a połyskująca tonsura, krwawo opromieniona ostatniemi błyskami zachodzącego słońca, zdawała się być raną, zadaną w boju. Po chwili słoneczne światło zgasło i sylwetka księdza zapadła w cień, uwydatnił się natomiast jego profil, odcinając się wyraźną, czarną linią na tle popielatego, zapadającego zmroku.
Marta, nie chcąc odrywać służącej od wyprzątania górnych pokojów, wstała od stołu i przyniosła z kuchni drugą potrawę. Na korytarzu spotkała kobietę, której nie poznała na pierwszy rzut oka. Była to pani Faujas, lecz w odmiennem ubraniu. Włożyła biały czepek, płócienkową spódnicę, fartuch a na ramiona zarzucona żółta chusta, związana w tyle, nadawała jej wygląd starej służącej. Rękawy miała zakasane po łokcie, widocznie, iż nie próżnowała na górze, bo oddychała pośpiesznie, jak ktoś zmęczony zbyt szybką pracą. Z pod krótkiej spódnicy widać było jej nogi obute w wysokie, sznurowane trzewiki o fundamentalnej podeszwie, skutkiem czego kroki staruszki rozlegały się hałaśliwie po kurytarzu, wyłożonym kamiennemi płytami.
— Czy już pani rozgospodarowała się na noc? — spytała uprzejmie Marta.
— Albo to robota takie rozgospodarowanie! Raz, dwa i skończona praca.
Co rzekłszy, dość rubasznym tonem przeszła przez stołowy pokój i, zbliżywszy się do syna, siedzącego wśród tarasu, szepnęła o wiele łagodniej.
— Owidiuszu, już wszystko gotowe w twoim pokoju. Jeżeli chcesz, moje dziecko, to możesz iść na spoczynek.
On jednak jej nie słyszał, więc z lekka trąciła go w ramię, powtarzając wypowiedziane już raz słowa. Powstał, jakby nagle zbudzony i zauważywszy, że wieczór zaczyna być chłodny, poszedł za matką. Przechodząc koło drzwi od stołowego pokoju, gdzie w świetle lampy wszystko wydawało się jasne i ponętne, ksiądz przystanął i rzekł miękim swoim głosem:
— Raz jeszcze państwu dziękuję za ich łaskawą uprzejmość i najmocniej przepraszam za kłopot, jaki sprawiliśmy niespodziewanem przybyciem.
— Niechaj pan nie przeprasza i nie dziękuje! — zawołał Mouret. — To nam raczej niech państwo darują, iż z naszej winy będziecie mieli niewygodny nocleg.
Ksiądz się ukłonił a Marta drgnęła, spotkawszy się z jego wzrokiem. Miał on przenikliwe orle spojrzenie. Szare jego oczy błyskały chwilami dziwnem światłem, płomień ich przelotny można było porównać do iskry nagle odsłoniętej wśród szarości popiołu, lub do gorącej pochodni, ukazującej się znienacka i na krótko wśród gęstych ścieżyn uśpionego lasu.
— To jakaś uparta sztuka ten ksiądz i byle przed czem nie ustępuje z pola — rzekł Mouret, gdy się drzwi zamknęły za synem i matką.
— Muszą widocznie być w nędzy — szepnęła Marta.
— Oczywiście... przecież skarbów nie musieli z sobą przywieźć w tym łatanym kuferku i to w dodatku pustym... tam chyba naprawdę nic niema... kiedy poruszyłem go z miejsca zaraz mi ta myśl przyszła do głowy, taki mi się wydał lekki.
Uwagi pana Moureta, przerwała Róża, która wprost z góry wpadła do stołowego pokoju, pragnąc opowiedzieć, co widziała i słyszała a wszystko to wydawało się jej niezmiernie dziwne. Stanąwszy tuż koło stołu, przy którym jedli jej państwo, zawołała:
— Jeszcze też nigdy nie widziałam takiej kobiety! A to proszę państwa, ona już sześdziesiąt pięć lat niedługo skończy a pomimo to dzielna do roboty jak mało... Za kilka młodych taka jedna wystarczy, kiedy jest nagła robota. Sama rwie się, chcąc prędzej skończyć, powiadam, że tęga do roboty jak jaki koń...
— To ona ci pomogła przenieść owoce? — zapytał Mouret z wielką ciekawością.
— Spodziewam się, że pomogła i jak jeszcze pomogła! To warte było patrzenia! Zgarniała oburącz owoce do fartucha i to po tyle naraz, że myślałam, iż nie podźwignie, albo też że fartuch pęknie. Ale gdzie tam! Na niej ubranie trwałe takie same jak i na mnie. Z dziesiątek razy tak zniosłyśmy owoce w fartuchach, mnie już i ręce ścierpły i sama ledwo tchu złapać mogłam, patrzę na nią a ona nic. Chwacka kobieta. I tylko zrzędzi, że robota powoli się wlecze. A to ją tak zaczęło korcić, że z przeproszeniem państwa, poczęła kląć.
Opowiadanie Róży bawiło pana Moureta, który po chwili zapytał, przerywając rozpoczęty wątek:
— A jakże poradziłyście sobie z przygotowaniem posłania?...
— To nie ja słałam, to ona. Tyle tylko powiem państwu, że warto widzieć jaka chwacka! Jak to ona przewraca materace! Bierze za jeden koniec, podrzuca w górę jakby piłeczkę a tu i materac sam się odwróci i jeszcze spadnie, jakby go przypasował na to właśnie miejsce, gdzie należy. A jaka staranna przytem, jaka uważna! Jeszcze nigdy nie widziałam, aby kto umiał tak słać łóżko. Obciągnęła prześcieradło na materacu, tak że sam pan Jezus mógłby się położyć i takżeby chyba nie narzekał. Przyniosłam na górę cztery kołdry, to synowi zostawiła trzy a sobie tylko jedną wzięła. To samo było z poduszkami, jemu obydwie położyła... o, dba ona o niego, dba... jakby o jaką świętość albo o małe dzieciątko...
— A na czem ona będzie spała?... Czy na gołej podłodze?...
— Przygotowała sobie jakiś barłóg w kącie, nieprzymierzając jakby dla jakiego psa. Najgorszy materac rzuciła przez próg do drugiego pokoju i powiedziała, że będzie spała, jak w raju. W żaden sposób nie mogłam jej namówić, aby sobie wygodniej posłała. Powiedziała mi, że jej nigdy nie jest zimno i że głowę ma tak twardą, iż chociażby ją na noc złożyła na kamieniu, to także spać będzie jak na poduszce. Zaniosłam im na górę karafkę z wodą, szklanki i cukier, tak jak pani mi rozkazała... podziękowali a potem odeszłam. O, to jacyś ludzie całkiem odmienni od tutejszych...
Róża podała resztę obiadu, który dziś wyjątkowo się przedłużył. Tematem ogólnej rozmowy byli nowo przybyli lokatorzy. Fakt ten przerwał monotonny spokój życia rodziny Mouret. Każdy teraz dorzucał swój pogląd, swoje spostrzeżenia uczynione nad księdzem Faujas i starą jego matką; zwłaszcza Mouret, lubujący się w rozwałkowywaniu miejskich ploteczek, silił się na dowcipy, śmiał na całe gardło i łokcie położywszy na stół, powtórzył przynajmniej po raz dziesiąty:
— Nie ma co mówić, Besançon złożyło miastu Plassans wspaniały podarunek, przysyłając takiego księdza! Czyście widzieli jego sutanę z tyłu?... Powiadam wam, taka wysiedziana, że aż wstyd bierze patrzeć! Wątpię, by nasze dewotki zaczęły się roić koło tej obdartej sutany! Wogóle dewotki kręcą się około ładnych księży, przybranych w ładne sutany.
— Ksiądz ma dziwnie łagodny głos, gdy mówi uprzejmie — rzekła Marta, która była kobietą wyrozumiałą i współczującą nędzy.
— Tak, ma głos łagodny, gdy mówi uprzejmie, ale słyszałaś go przecież jak huknął opryskliwie gdy się dowiedział, że mieszkanie jest puste! Jemu się chciało meblowanego mieszkania za sto piędziesiąt franków rocznie! To mi frant! Jestem ciekaw, jak się też umeblują?... Lecz byle mi płacili, reszta mnie nie obchodzi... w najgorszym razie odwołam się do księdza Bourette... przecież to on wyszukał mi takich lokatorów.
Rodzina państwa Mouret gardziła dewocyą. Nawet dzieci zaczęły się wyśmiewać z księdza i jego matki. Oktawiusz naśladował ją, wyciągając szyję i rozglądał się po kątach, zupełnie z jej giestami. Dezyderya śmiała się serdecznie, patrząc na miny brata.
Sergiusz, o wiele od nich poważniejszy, zaczął bronić „tych biednych ludzi nowo przybyłych“.
W zwykłych okolicznościach Mouret kładł się spać o godzinie dziesiątej, siadywał nieco dłużej jedynie wtedy, gdy mógł grać w pikietę. Dziś wszakże było po jedenastej a Mouret nie ruszył się jeszcze z miejsca, przedłużając gawędkę o niezwykłych wydarzeniach, zaszłych w ich domu. Dezyderya, osunąwszy głowę na kolana matki, spała od kwadransa, chłopcy poszli również na spoczynek do swojego pokoju, lecz Mouret opierał się senności i, siadłszy naprzeciwko żony, nie przestawał mówić. Niespodziewanie zaskoczył ją pytaniem:
— Jak myślisz, w jakim on wieku?...
— Kto? szepnęła Marta, otwierając szerzej, zmęczone sennością oczy.
— Jak można się pytać kto?... Wszak nie kto inny tylko ksiądz Faujas. Podług mnie musi mieć około czterdziestu a może ma nawet ze czterdzieści pięć lat. Tęgi chłop. Do czego to podobne, aby taki silny, jak dąb, mężczyzna nakładał na swój grzbiet sutanę! Czy nie piękniej by mu było w wojskowym mundurze! Ręczę, że wyglądałby wcale inaczej!
Na krótką chwilę zamilkł, Marta nie podtrzymywała rozmowy, pragnąc iść się położyć. Lecz milczenie nie trwało długo. Mouret znów zaczął głośno rozważać z wielką powagą:
— Przyjechali pociągiem, przybywającym do Plassans o trzy kwadranse na siódmą wieczorem. Mieli więc zaledwie czas, by na chwilę wstąpić do księdza Bourette’a i zaraz zjawili się u nas... Ręczę, że nie jedli obiadu. To jasne jak słońce. A że nie jedli na mieście, pożegnawszy się z nami, ręczę także, boć przecież bylibyśmy słyszeli ich kroki na schodach i w sieni... więc nie wychodzili, pozostali u siebie na górze. Doprawdy, chciałbym wiedzieć, jak się też urządzili z jedzeniem?... bo nie przypuszczam, aby byli na czczo... musieli coś jeść...
Przed chwilą weszła do stołowego pokoju Róża, sprzątała powoli, chcąc się doczekać, by państwo Mouret ztąd wyszli, przedtem bowiem nie zamykano drzwi i okien, wychodzących na ogród. Słysząc rozpamiętywania, głośno czynione przez swego pana, rzekła:
— A ja wiem, gdzie oni jedli.
Mouret zwrócił się żywo ku niej, pytając:
— Zkąd wiesz?... jakim sposobem?
— Dopiero co poszłam znów na górę, chcąc ich zapytać, czy czego nie potrzebują. Ale nie słysząc najmniejszego szelestu, nie śmiałam pukać do drzwi, bo myślałam, że się już położyli. Pragnąc się przekonać, spojrzałam przez dziurkę od klucza...
— Różo! jak mogłaś uczynić coś podobnego! Ależ to szkaradnie z twojej strony — zawołała surowo Marta. — Czyliż nie wiesz, że tego nie lubię, wszak nieraz ci to mówiłam...
— Daj pokój Róży — przerwał Mouret, który w każdej innej okoliczności byłby się oburzył postępkiem podglądania pod drzwiami, tym razem wszakże ciekawość wzięła górę i byłby rad pochwalić niedyskretność Róży. Zwrócił się więc do niej i zapytał z zajęciem:
— Więc patrzałaś przez dziurkę od klucza?
— Tak. Ale zrobiłam to dla ich dobra.
— Najzupełniej ci przyznaję, że byłaś powodowana chęcią przysłużenia się im w razie potrzeby. Ale cóż zobaczyłaś?... Czy dobrze pamiętasz?... Mów... Cóż oni robili?...
— Jedli, proszę pana. Tak jedli. To jest rzeczywista prawda. Jedli, siedząc na sofie, którą zamieniliśmy na łóżko. Otóż pani Faujas rozłożyła serwetę na kołdrze a obok na poduszce leżała butelka z winem. Popijali wprost z butelki i za każdym razem, kładli ją znów bokiem, opierając szyjkę na poduszkach.
— Ale cóż jedli?
— Dobrze nie wiem, lecz zdaje mi się, że to musiał być kawałek pasztetu, który stara rozwinęła z jakiegoś dziennika. Mieli także jabłka, ale jakie! Boże zmiłuj się, małe, brzydkie, nic niewarte... państwoby takich jabłek nigdy nie jedli!
— Musieli z sobą rozmawiać?... Cóż oni mówili, tylko powtórz dokładnie...
— Kiedy proszę pana, oni z sobą wcale nie mówili. Stałam podedrzwiami przynajmniej kwadrans i nie słyszałam ani słowa... Ani stówka nie pisnęli... ani jednego słówka... Ale za to jedli, oj jedli, jakby od trzech dni nic nie mieli w ustach.
Martę gniewała ciekawość męża. Czuła całą niewłaściwość jego pytań. Wstała więc i, rozbudziwszy Dezyderyę, zabierała się do odejścia do swego pokoju. Nareszcie i Mouret powstał z krzesła, słuchał wszakże pilnie dalszego opowiadania Róży, która, będąc dewotką, mówiła teraz przyciszonym głosem:
— Biedny księżyna musiał być porządnie głodny! Matka podsuwała, mu coraz to świeże kawałki a on jadł i jadł. Spojrzałam na matkę a ta wpatrzona w syna, radowała się, sądząc z wyrazu jej twarzy... Widać cieszyła się, że mu smakuje. Ja też rada jestem, że on sobie spocznie po dzisiejszej podróży... będzie mu wygodnie spać w czystej pościeli... Boję się tylko, że w jego pokoju bardzo pachnie owocami. A to przykry wyziew... kwas... czuć jakby przegniłe jabłka i gruszki... Oj niewesoły ma on pokój sypialny! Prócz posłanej sofy nie ma tam mebla ani kawałka. Ja się będę bała, żeby mu nie przytrafiło się co złego; całą noc nie zgaszę światła... zawsze to daleko bezpieczniej, gdy człowiek czegoś się obawia.
Mouret mniej był ciekawy osobistych wrażeń i myśli Róży, więc wziął swoją świecę i zapalił ją, by pójść do siebie. Pierwej wszakże poczuł potrzebę wypowiedzenia ogólnej treści własnych swoich wywodów, więc stanąwszy przed Różą z miną człowieka, który naraz wpadł w seryę zdarzeń dotychczas dla sobie nieznanych, rzekł z głębokiem przekonaniem:
— Wszystko to są rzeczy niespodziane i zupełnie nadzwyczajne!
Wszedł na górę do sypialnego pokoju; Marta już spała a on nie przestawał nadsłuchiwać szelestów, mogących go dolecieć z drugiego piętra. Pokój sypialny był wprost pod pokojem księdza Faujas. Wkrótce posłyszał, iż ktoś otworzył okno na drugiem piętrze. Ta drobna okoliczność zaciekawiła go niezmiernie.
Uniósł głowę i chociaż był bardzo śpiący, postanawiał oprzeć się senności, byle posłyszeć inny jaki szelest. Chciał wiedzieć, jak długo ksiądz Faujas wyglądać będzie przez otwarte okno. Lecz sen go zwyciężył i Mouret chrapał już w najlepsze, gdy zgrzytnęła z cicha zasuwka, zamykającego się okna w pokoju na drugiem piętrze.
Ksiądz Faujas z rozkoszą stał w otwartem oknie, chłodząc pałające czoło i wpatrując się w ciemności nocy. Pozostał tak długo, rad iż nareszcie pozostał tylko sam z sobą, ze swemi myślami, które zwykle ciężką chmurą fałdowały mu oblicze. Czuł, iż domownicy tego domu, do którego wszedł po raz pierwszy przed kilku godzinami, śpią teraz wszyscy. Zdawało mu się, iż słyszy regularny oddech śpiących dzieci, łagodne tchnienie zacnej ich matki, oraz chrapanie ojca. Chłonął w siebie orzeźwiające powietrze nocy i podniósłszy głowę, osadzoną na atletycznym karku, chciał rozeznać wśród ciemności całość uśpionego miasta. Patrzał wyniośle i jakby ze wzgardą. Patrzał, lecz dostrzedz mógł niewiele, bo drzewa ogrodów zasłaniały mu horyzont czarną, zbitą masą gałęzi. Były to wyniosłe drzewa w ogrodzie podprefektury. Natomiast jabłonie i grusze w sadzie pana Rastoil rozstawione były z rzadka a powykręcane, wydłużone ich pędy zarysowywały się wyraźniej, oddzielnie. Po za niemi zaległo morze ciemności, nicość, z której żaden szmer nie dolatywał. Miasto, w tych spowiciach utulone, spało cichutko, jak dziecko w kolebce.
Ksiądz Faujas wyciągnął przed siebie potężne swe ręce i ramiona, grożąc, czy też szydząc, jakby chciał przycisnąć cafe Plassans do łona, by je zgnieść w straszliwym uścisku i szepnął sam do siebie:
— Głupcy, uśmiechali się dzisiejszego wieczoru, widząc mnie, idącego ulicami miasta!




III.

Nazajutrz Mouret wstał z rozbudzoną ciekawością i z silnem postanowieniem śledzenia swoich nowych lokatorów. Szpiegowanie ich miało mu zająć poranne godziny, które spędzając w domu, zużywał na gderanie żony i dzieci, na wałęsanie się po ogrodzie i pokojach, z chęcią spostrzeżenia czegoś nieprawidłowego a dającego tem samem podstawę do nowych łajań i poswarek. Lecz teraz wszystko przybierze nową postać. Wymyślił sobie zabawkę pod postacią lokatorów i przez jakiś czas wywoła to w nadziei, że pożądaną odmianę, wyrywającą go z rozpaczliwie nudnej monotonności codziennego, dotychczasowego życia. Zwykł był głosić, że tych, co noszą czarne opończe nie poważa i nie lubi, pierwszy wszakże ksiądz, którego miał odtąd spotykać pod swoim dachem i o każdej godzinie, zajął go niezmiernie. Ten ksiądz wniósł z sobą do domu coś tajemniczego, nieznanego a jakkolwiek Mouret udawał zucha, wyznając, że jest wolteryaninem, drżał jednak przy lada okazyi i dziwił się wszystkiemu jak na mieszczucha przystało.
Na drugiem piętrze domu panowała najzupełniejsza cisza. Mouret wychodził do sieni, wstępował na schody, nadsłuchiwał, lecz wszystko napróżno. Postanowił więc iść na strych. Przesuwając się wzdłuż mieszkania na drugiem piętrze, zdawało mu się, iż usłyszał lekkie stąpanie nóg. Ten ktoś musiał być w pantoflach. Mouret doznał wielkiego wzruszenia. Szelest jednak natychmiast ucichł. Nie mogąc się doczekać najlżejszej oznaki życia, Mouret zszedł z drugiego piętra i poszedł do ogrodu. Przypuszczał, że z altany, obrosłej winem będzie mógł podpatrywać swoich lokatorów, altana bowiem znajdowała się w głębi ogrodu, wprost domu. Gdy podniósł oczy na wysokość drugiego piętra, spotkał go zawód. Pani Faujas, nie mając firanek, zasłoniła szyby prześcieradłem.
Mouret wrócił do domu na śniadanie i nie ukrywał swego złego humoru.
— Czyżby oni pomarli tam nagórze?... — rzekł krając chleb dzieciom. Czyś ich także nie słyszała, ani nie widziała?
— Nie — odrzekła Marta. Lecz prawdę mówiąc, nie zważałam, więc nic nie wiem.
Wtem Róża zawołała na głos z głębi kuchni:
— Już sporo czasu jak wyszli i jeżeli prędko chodzą, to już muszą być daleko!
Mouret przywołał natychmiast kucharkę i począł stawiać jej pytania, na które odpowiedziała:
— Tak proszę pana, oboje wyszli na miasto, najpierw wyszła matka a potem syn. Wysunęli się tak cichutko z domu, że na pewno nie byłabym wiedziała, kiedy się to stało, lecz musieli, wyszedłszy na ulicę, przechodzić koło okna od kuchni, więc dostrzegłam ich cień... Wybiegłam natychmiast za nimi, lecz już byli daleko... znikli w ulicy, jakby się ulotnili...
— Jakie to wszystko dziwne!... Jakie dziwne... Ale gdzie ja byłem wtedy, że o niczem nie wiem?
— Zdaje mi się, że pan był właśnie wtedy w ogrodzie... w głębi ogrodu, przy altanie obrosłej winem... pan oglądał, czy będziemy mieli dużo winogron tego roku...
Więc nawet od Róży niewiele się dowiedział! i przepuścił okazyę widzenia lokatorów, bo mógł ich widzieć, gdy wychodzili z domu. Wszystko to sprawiło, iż Mouret wpadł w humor jeszcze gorszy. Zaczął wymyślać na księży: jest to zbiór ludzi żyjących kosztem drugich, wiecznie coś ukrywają, wiecznie czegoś się strzegą, sam dyabeł nie zrozumie czego oni właściwie chcą; a przytem jakie głoszą zasady! Jacy są śmieszni z tą swoją wstydliwością, którą posuwają do takiej przesady, iż nikt nigdy nie widział myjącego się księdza. Mouret zaczął żałować, iż wynajął mieszkanie księdzu, powstał gniewnie od stołu i krzyknął na żonę:
— Ty jesteś powodem tego, co się stało!
Marta chciała zaprzeczyć, przypominając mu wczorajszą rozmowę, lecz podniosła tylko oczy, spojrzała na niego, nie przerywając milczenia, sądząc, iż nie należy podtrzymywać sprzeczki, która mogłaby zatrzymać męża w domu. Mouret ociągał się dziś z wyjściem. Było to wbrew jego codziennym zwyczajom. Zaczął marudzić, chodząc to po domu, to po ogrodzie, wyrzekał na nieporządek i marnotrawstwo swej rodziny... wszystko szło na marne... Potem wybuchnął gniewem na synów, utrzymując, że wyszli z domu przynajmniej o pół godziny za wcześnie, dla czego?.. kiedy szkołę otwierają zawsze jednakowo regularnie co do minuty.
Dezyderya, zbliżywszy się do matki, spytała ją, szepcząc jej do ucha:
— Czy ojciec dziś nie wychodzi na miasto?... Jeżeli zostanie w domu, to zanudzi nas na pewno!
— Cicho, mała, nie trzeba tak mówić o ojcu — rzekła Marta.
Wreszcie Mouret wspomniał o ważnym interesie, który należało dziś ukończyć, tak więc był zmuszony wyjść, chociaż czuł potrzebę wypoczynku, ani chwili nie miał swobodnej... Narzekając na los, wyszedł z domu, zmartwiony rzeczywiście, iż nie będzie mógł śledzić lokatorów z drugiego piętra.
Gdy wrócił wieczorem, spytał gorączkowo, nie zdejmując nawet kapelusza:
— Cóż ksiądz?.. Co słychać na górze?...
Marta siedziała w zwykłym swym kąciku na tarasie i coś szyła, głos męża wyrwał ją z zamyślenia. Podniosła głowę i powtórzyła prawie machinalnie:
— Ksiądz?... Ach tak, ksiądz Faujas... Nie widziałam go przez dzień cały, lecz przypuszczam, że się już rozgospodarował. Róża mi mówiła, że przyniesiono meble przez niego zakupione.
— Otóż stało się, czego się najwięcej obawiałem... Przyniesiono meble podczas mojej nieobecności a przecież należałoby wiedzieć, co są warte, jak wyglądają, bo te meble stanowią dla mnie gwarancyę. Niestety, wiem aż nadto dobrze, iż ty nie jesteś zdolną zastąpić mnie w ważniejszych okolicznościach mogących zajść w domu... niech wszystko przepada, byłeś mogła siedzieć wygodnie w swym fotelu... lecz na niedołęztwo rady nie ma, jaką jesteś, taką zostaniesz.. Różo! Różo!...
A gdy nadeszła kucharka, spytał:
— Przyniesiono meble dla lokatorów z drugiego piętra?
— Tak panie, przywieziono je w wózku. Poznałam natychmiast wózek i człowieka, który go ciągnął. Meble pochodzą od starego tandeciarza, handlującego w budzie niedaleko targu... Wreszcie wózek ojca Bergasse zna całe miasto. Lecz co do mebli, to nasz ksiądz nie zakupił ich zanadto. Wózek nie musiał być ciężki, chociaż na zakrętach i pod górę, pani Faujas popychała z tyłu, chcąc ulżyć tragarzowi.
— Czyś widziała przywiezione meble? Czyś je dokładnie obejrzała? Czyś je policzyła? — Naturalnie proszę pana, żem tak. zrobiła, przecież wiedziałam, że pan wróci do domu i zaraz pocznie się rozpytywać. Więc skoro wózek przystanął, wyszłam przed dom i siadłam przy wejściu. Musieli więc wszystko koło mnie przenosić. Widziałam, że to im było nie na rękę, i pani Faujas kręciła się, chcąc, bym sobie poszła, lecz ani drgnęłam... Otóż wnieśli naprzód żelazne łóżko, komodę, dwa stoliki, cztery krzesła... I na tem koniec.. Wszystko to stare, reperowane... nie wiem, ile zapłacili, lecz jabym stu franków nie dała za te rupiecie...
— Dziwię się, moja Różo, iż widząc, co się dzieje, nie zawiadomiłaś pani... przecież nie możemy wynajmować mieszkania w takich złych dla nas warunkach... jak nie zapłacą komornego, to na czemże będę poszukiwał moich pieniędzy? Natychmiast biegnę do księdza Bourette’a i opowiadam mu rzecz całą... niechajże radzi, kiedy mi tyle biedy narobił...
Zżymał się, stukał, wychodził i znów powracał, nie dając do siebie dostępu, wreszcie Marta, korzystając z chwilowego uspokojenia, wynikłego z potrzeby nabrania tchu, rzekła dla powstrzymania go w rozpędzie:
— Nie unoś się niepotrzebnie... oni zapłacili z góry za pierwsze półrocze.
— Jakto... zapłacili?.. — spytał gniewnie i z pewnem rozczarowaniem.
— Tak, pani Faujas zeszła z góry i oddala mi pieniądze.
Mówiąc to, Marta wyjęła z szufladki, w której, miała swoje przybory do szycia, paczkę pięciofrankówek srebrnych, zawiniętych starannie w kawałek starego dziennika. Mouret przeliczył pieniądze i przekonawszy się, że jest naprawdę siedemdziesiąt pięć franków — szepnął znacznie uspokojony: — Kiedy płacą, to wszystko dobrze... mogą sobie robić, co tylko przejść im zechce przez głowę... Ale cóż to za dziwni ludzie!... Że wyglądają na ludzi bardzo ubogich, to nie ulega wątpliwości... lecz niemało jest ludzi biednych a jednakże zachowujących się inaczej... po cóż nadawać sobie pozór ludzi podejrzanych, zdziwaczałych...
— Pani Faujas spytała się także — mówiła dalej Marta — czybyśmy nie chcieli sprzedać jej sofy, na której spał dzisiaj jej syn. Odpowiedziałam, że może sofę zatrzymać u siebie, bo tymczasowo zupełnie sofy nie potrzebujemy...
— Bardzo dobrze zrobiłaś... Lokatorom należy się względność... Mnie, widzisz, zawsze gniewają księża, z powodu braku szczerości... nigdy człowiek nie wie, co oni myślą, co zamierzają... prawdziwe skaranie boskie z takimi ludźmi... Lecz po zatem są między nimi ludzie wielkiej wartości.
Otrzymane pieniądze wpłynęły znacznie na złagodzenie jego zapatrywać. Począł żartować z Sergiusza, który znów był wczytany w sprawozdanie Misji w Chinach. Podczas obiadu był wesoły i widocznie starał się, by ani razu nie wspomnieć o lokatorach z drugiego piętra. Lecz gdy Oktawiusz powiedział, że spotkał księdza Faujas wychodzącego z pałacu biskupiego, Mouret, nie mogąc już dłużej panować nad swoją chęcią mówienia o nowo przybyłych, zabrał głos i gorączkowo roztrząsał drobiazgowe okoliczności, o których już mówił kilkakrotnie przed obiadem. Naraz, widocznie zastanowił się nad samym sobą i silnie się zawstydził swojej paplaniny. Mouret bowiem, jakkolwiek posiadał umysł drobiazgowy człowieka, który całe życie trudnił się handlem w prowincyonalnem, spokojnem miasteczku, wszakże miał poczucie sprawiedliwości w sądzie o ludziach i rzeczach, co wypływało u niego ze zdrowego rozsądku, znamionującego istotną treść jego charakteru.
— Prawdę powiedziawszy — rzekł, biorąc lichtarz z zamiarem udania się na spoczynek do swego pokoju — nie należy wtrącać się do spraw cudzych, niechajże więc ksiądz Faujas i jego matka żyją według swoich upodobań, nam nic do tego. Już mnie znudziło to bezustanne gadanie o tych ludziach. Umywam ręce i zostawiam ich w spokoju.
Tak minął cały tydzień. Mouret powrócił do dawnego trybu życia. Włóczył się po domu z kąta w kąt, gderał, napominał dzieci a całe popołudnie spędzał na mieście, trudniąc się interesami dla własnej przyjemności, szczegółów zaś o tem co robił, nie opwiadał nikomu. Wracając na obiad, rozmawiał chętnie, śmiał się, jadł i wcześnie chodził spać, z miną człowieka zadowolnionego z życia, które toczyło się cicho, bez wstrząśnień i niespodzianek, zamącających poprzedni spokój domowy. Życie w tych warunkach przedstawiało coś martwego, zakrzepłego. Marta całemi dniami siadywała na tarasie przed stolikiem od roboty, Dezyderya bawiła się tuż obok matki. Chłopcy wracali dopiero wieczorem, wnosząc z sobą nieco świeżego powietrza i młodzieńczej werwy. Róża, chodziła po domu z twarzą wiecznie niezadowoloną, gderając na wszystkich i na wszystko. Ogród zaś, taras i stołowy pokój tchnęły pogodą i spokojnem uśpieniem.
Co jakiś czas Mouret mówił do żony:
— Widzisz, moja droga, żeś się myliła, sądząc, iż spokój nasz domowy zostanie zakłócony przez wprowadzenie pod nasz dach obcych przybyszów. Wynająłem drugie piętro a w życiu naszem nie zaszła najmniejsza zmiana. Możnaby nawet powiedzieć, że nam jest lepiej, bo dom stał się przez to mniejszy, szczęśliwszy.
Chodząc po ogrodzie, Mouret spoglądał ku oknom drugiego piętra, lecz po przez gęste firanki zawieszone przez panią Faujas zaraz nazajutrz po przybyciu, nic nie można było dostrzedz. Nigdy żadna z tych firanek nie drgnęła z miejsca, opadały wzdłuż szyb sztywno, chłodno, z zakrystyjną, świątobliwą skromnością. Po za niemi musiało być głucho, samotnie, po klasztornemu. Od czasu do czasu jedno z okien drugiego piętra uchylało się i widniała wtedy plama, oznaczająca sufit wynajętego mieszkania. Mouret, całemi godzinami czatował, by ujrzeć chociażby rękę otwierającą lub zamykającą okno, lecz nigdy nic nie dostrzegł, zauważył tylko, iż zawiasy okna nie wydają najmniejszego hałasu. Wogóle, sądzićby można, iż w mieszkaniu na drugiem piętrze, nigdy nie było nikogo.
W przeciągu całego pierwszego tygodnia, Mouret nie spotkał się ani razu z księdzem Faujas. Ta wieczna nieobecność, czy niewidzialność człowieka, żyjącego tuż obok niego, poczynała go drażnić i coraz silniej niepokoić. Chciał tego nie okazywać, starał się wyglądać obojętnie, lecz ciekawość przemogła i począł znów zadawać indagacyjne pytania.
— Więc ty również jak i ja, nigdy ich nie widujesz? — zapytał się żony.
— Zdaje mi się, że widziałam go wczoraj, gdy wracał z miasta. Pewną wszakże nie jestem, bo matka jego nosi także czarne suknie, więc może to była ona.
Mouret zarzucił żonę pytaniami, tak iż była zmuszoną powiedzieć mu wszystko, co wiedziała.
— Róża mówi, że ksiądz Faujas wychodzi codziennie ze swojego mieszkania... prawie połowę dnia spędza po za domem. Co zaś do jego matki, to Róża powiada, że jest to zegar a nie kobieta. Codziennie o godzinie siódmej rano z koszem w ręku śpiesznie biegnie do miasta za sprawunkami. Musi ona w tym koszu przynosić zapasy wszelkiego rodzaju, zarówno mięso, chleb, wino, jak i węgle, bo nigdy żaden przekupień nie przynosi im żywności. W obejściu bardzo są grzeczni. Róża powiada, iż ją pozdrawiają przy każdem spotkaniu. Najczęściej jednak wychodzą tak cichutko, iż nie można dosłyszeć ich kroków.
— Wątpię, by mogli smacznie jadać... bo nawet ich mieszkanie sprzeciwia się prowadzeniu całkowitego gospodarstwa.
Mouret był niezadowolniony, zauważył bowiem, że prawie niczego się od żony nie dowiedział.
W kilka dni później, Oktawiusz, wróciwszy do domu, powiedział, iż widział księdza Faujas, wchodzącego do kościoła św. Saturnina. Mouret zadał synowi całą seryę pytań: jakie ksiądz Faujas sprawia wrażenie na ulicy, jaki ma wygląd, czy ludzie patrzą na niego, czy się za nim obracają, co mówią, z kim on rozmawia i po co właściwie chodzi do kościoła?
Oktawiusz zanosił się ze śmiechu i zauważywszy, iż nie zdoła odpowiedzieć na tyle pytań rzekł:
— Otóż mogę ojca zapewnić, iż na słońcu sutana księdza Faujas wygląda przerażająco nędznie. Jest przytem cała ruda. Zauważyłem, iż zapewne skutkiem tego księżyna biegnie tuż pod domami, w cieniu, bo tym sposobem sutana wydaje się czarniejszą aniżeli jest w istocie. Chodzi szybko, ze spuszczoną głową, jakby chciał uniknąć wszelkiego spotkania. Gdy przechodził przez plac, jakieś dwie dziewczyny zaczęły się z niego głośno wyśmiewać. Podniósł głowę i popatrzył na nie z wyrazem wielkiej dobroci. Sergiuszu i ty musiałeś zauważyć, jak on łagodnie na nie patrzył?...
Sergiusz potwierdził to ostatnie spostrzeżenie brata i rzekł, że tak jak Oktawiusz widział kilkakrotnie księdza Faujas na mieście. Szedł zawsze szybko, z nikim się nie witał i z nikim nie rozmawiał, widocznie jeszcze nie znał żadnego z mieszkańców Plassans. Może chodził tak szybko i z głową opuszczoną na piersi, bo wstydził się swego wielkiego ubóstwa, albo też cierpiał, słysząc drwinki a raczej przeczuwając je ze stron wszystkich.
— Więc kpią z niego na mieście? — zawołał Mouret z wybuchem gorączkowej ciekawości.
— Ja nie wiem — rzekł Oktawiusz — mnie się nikt o niego nie dopytywał.
— Ale wiem na pewno, że całe miasto zajęte jest księdzem Faujas, mówił w dalszym ciągu Sergiusz. Siostrzeniec księdza Bourette’a powiedział mi, że ksiądz Faujas niedobrze jest widziany przez osoby duchowne i świeckie przy kościele św. Saturnina. Ulega losowi księży przybywających z daleka i nie mających znajomości. Razi przytem swem wielkiem ubóstwem. Należy wszakże przypuszczać, iż zczasem ludzie do niego przywykną i pozostawią go w spokoju. Pierwsze czasy są najgorsze, każdy chciałby coś wiedzieć i ztąd wynika, że gadają więcej niż warto. Biedne człowieczysko!
Marta zaleciła chłopcom, aby się wystrzegali odpowiadać na pytania, stawiane im przez ludzi chcących zaspokoić swą ciekawość w tej mierze.
— A cóż ty chcesz, aby nasi chłopcy mówili! Przecież nic o księdzu Faujas nie wiemy, więc nie możemy zaspakajać niczyjej ciekawości.
Od tej chwili Mouret, bynajmniej nie zdając sobie sprawy z niewłaściwości swego postępowania, wybadywał synów za ich powrotem do domu, czy nie spotkali lokatora z drugiego piętra, i czy co nowego o nim nie posłyszeli. Wykierował on tym sposobem obu chłopców na bezwiednych szpiegów, wiecznie śledzących każdy krok księdza. Mieli wyraźny rozkaz ojca, by szli za księdzem, ilekroć spotkają go na mieście, i by wypytywali ludzi przy każdej sposobności. Wszakże i tą drogą Mouret niewiele się dowiedział. Mieszkańcy miasta zainteresowali się w pierwszej chwili tym świeżo przybyłym wikaryuszem, nieznanym w całej dyecezyi, lecz zwolna ciekawość ustawała, nie mając żadnej podniety. Przestano zważać na wytartą sutanę „biednego człowieka“ a gdy ktoś o nim wspomniał, pomijano z lekceważaniem temat rozmowy tak mało zajmujący. Wiedziano ogólnie, iż codziennie ksiądz Faujas szedł prosto z domu do katedry a załatwiwszy swoje czynności, powracał do siebie temiż samemi ulicami. Oktawiusz mówił, śmiejąc się, iż najniezawodniej już zdołał on poznać każdy kamień bruku i że nawet musi wiedzieć ilość kamieni na każdej ulicy.
Mouret postanowił zużytkować Dezyderyę. Wszak ona zawsze była w domu, więc mogła zawrzeć znajomość z lokatorami. Zawołał Dezyderyę i zaczął z nią chodzić po ogrodzie, słuchając jej szczebiotania. Zadawał jej pytania, jakby od niechcenia, chcąc zwrócić rozmowę na przedmiot, który go najżywiej obchodził, lecz okazało się, że dziewczynka, bawiąca się zawsze przy boku matki, nic zgoła nie wiedziała o ludziach, mieszkających na drugiem piętrze. Rzekł więc do niej:
— Słuchaj, Dezyderyo, jutro, gdy zobaczysz, że u nich okno jest otwarte, zaczniesz bawić się piłką i niby przypadkiem, rzucisz piłkę do ich pokoju a wtedy zaraz pobiegniesz na górę, prosząc, by ci ją oddali.
Nazajutrz, Dezyderya rzuciła piłkę. Lecz zaledwie zrobiła kilka kroków, by wbiedz do domu i iść na górę, gdy piłka, rzucona z okna niewidzialną ręką znalazła się na tarasie tuż u stóp dziewczynki. Wieczorem, powiadomiła ojca o całej tej sprawie i Mouret począł wątpić, by można było zawiązać sąsiedzkie stosunki z lokatorami, którzy najwidoczniej pragnęli żyć samotnie, z nikim nie zawierając znajomości. Mouret czuł się podrażniony dziwacznością swoich lokatorów, liczył bowiem na pewno, iż za pomocą Dezyderyi zwalczy ich dziki upór. Ta drobna okoliczność podnieciła jego ciekawość, rozbudzoną teraz do najwyższego stopnia. Pragnąc koniecznie cośkolwiek wiedzieć, począł wybadywać Różę, wchodził więc coraz częściej do kuchni i miewał z kucharką długie, szeptem wiedzione rozmowy. Marta uczyniła mu uwagę, iż postępuje bez taktu, lecz uniósł się gniewem, zaczął się wypierać, posuwając do najwyraźniejszego kłamstwa. Poczuwając się wszakże do winy, ukrywał teraz przed żoną swoje schadzki ze starą kucharką, z którą rozmawiał o księdzu Faujas w wielkiej tajemnicy, cichaczem.
Pewnego ranka, Róża skinęła na niego znacząco, spiesznie więc wemknął się do kuchni. Róża zamknęła ostrożnie drzwi, mówiąc szeptem:
— Już chyba od godziny czatuję na pana a tu pan jakby na złość nie wychodzi ze swego pokoju!
— Czy wiesz co ciekawego?... Mów, mów!
— Zaraz pan zobaczy... wczoraj wieczorem rozmawiałam co najmniej przez godzinę z panią Faujas!
Przyjemny dreszczyk przebiegł pana Moureta z radości; aż przysiadł na stołku, z którego opadały ścierki kuchenne, taczające się końcami po podłodze, pełnej obierzyn jeszcze niezamiecionych od wczorajszego obiadu.
—Mów prędzej, moja kochana, mów, proszę!
— Otóż wczoraj wieczór stałam przed domem i rozmawiałam ze służącą pana Rastoil, gdy wtem widzę wychodzącą ze drzwi panią Faujas. Dźwigała pełen kubeł brudnej wody, którą wylała do rynsztoka. Zadziwiłam się, że zamiast wracać natychmiast na górę, jak to czyni każdego wieczora, nie spojrzawszy nawet na ulicę, przystanęła i patrzała wprost na mnie. Zrozumiałam, że chce pogawędzić. Więc zbliżywszy się do niej, zaczęłam mówić, żeśmy mieli ładną pogodę, że wino tegoroczne będzie dobre a ona tylko odpowiadała: „tak... tak“, jak zwyczajnie kobieta niemająca szmata ziemi i zgoła obojętna na to, czy jest pogoda i czy będzie urodzaj. Jednakże postawiła swój kubełek na ziemi i nieśpieszno jej było wracać przez schody do siebie. Nawet plecami przyparła się do muru i stała tak bliziuteńko mnie...
— Dobrze, dobrze, ale cóż powiedziała? Mów o czem z tobą mówiła? — zawołał Mouret, dręczony ciekawością.
— Pan chyba rozumie, że nie byłam głupia, widząc, że sama wreszcie ma ochotę ze mną porozmawiać i nie zadawałam jej żadnego pytania, o bo w takim razie stara byłaby się przelękła i dałaby drapaka do siebie... Więc tak, od niechcenia, zaczęłam mówić o rzeczach, mogących mieć styczność z ich położeniem... Właśnie ulicą przechodził proboszcz z kościoła św. Saturnina, nasz kochany i dobry proboszcz, pan Compan. Otóż biedaczysko jest chory już od dawna i gwałt sobie zadaje, by chodzić po mieście. Powiedziałam o tem pani Faujas, dodając, iż proboszcz zapewne niedługo pociągnie i że niełatwo będzie go zastąpić. Patrzę, a tu moja stara wytrzeszczyła oczy i słucha ranie z wielkiem zajęciem. Zaczęła się dopytywać, odkąd już choruje nasz proboszcz i co mu dolega. Powiedziałam wszystko, co wiem o księdzu Compan. A potem, z jednego do drugiego, nadarzyło się mówić o naszym biskupie. Chwaliłam go, bo przecież każdemu wiadomo, że nasz biskup Rousselot jest bardzo zacnym człowiekiem. Ona nawet nie wiedziała, ile lat ma nasz biskup! Więc jej powiedziałam, że ma lat sześdziesiąt, i że także bywa niedomagający a skutkiem tego łatwo ulega każdemu. Przecież całe miasto aż się trzęsie opowiadaniami jak to najstarszy wikary, pan Fenil, zawładnął naszym biskupem i że ten tak tańcuje, jak tamten zagra. Pan Fenil robi, co chce na biskupstwie... albo to o tem ludzie nie wiedzą! Ale ona także nie wiedziała! I nasłuchać się nie mogła wszystkiego, co jej mówiłam. Byłaby tak stała do rana na ulicy, byle słuchać tego, czego dowiadywała się odemnie...
Mouret machnął ręką rozpaczliwie i zawołał z pewnem zniechęceniem:
— Teraz wiem, o czem ty do niej mówiłaś, lecz nie wiem nic o tem, co ona tobie powiedziała. Przecież i ona gadała?... Mów o czem ona zaczęła sama mówić?...
— Zaraz, zaraz, niechaj pan poczeka, przyjdzie i na to kolej, pierwej jednak muszę przecież dokończyć co zaczęłam.
I chwilkę poczekawszy, Róża mówiła dalej, z wielkim spokojem:
— Powoli doszła rozmowa do tego, czego chciałam. Zaczęłam opowiadać starej o nas wszystkich, wiedząc, że tym sposobem i ona będzie musiała powiedzieć coś o sobie i o swoim synu. Więc najpierw powiedziałem jej, że pan się nazywa pan Franciszek Mouret. Że pan był kupcem w Marsylii, i że tam pan zrobił duży majątek, sprzedając wino, oliwę i migdały. Zwróciłam jej uwagę, że po uzbieraniu pieniędzy słusznie pan zrobił, przenosząc się na mieszkanie z Marsylii do Plassans, bo to mniejsze miasto, spokojniejsze, wreszcie, że pana skłoniła do tego okoliczność, iż familia pani pochodzi z Plassans i tutaj dotychczas stale mieszka. Już nie potrafię słowo w słowo powtórzyć wszystkiego, lecz znalazłam jakiś sposób, aby ją powiadomić, że pani była kuzynką pana i że obecnie pan ma lat czterdzieści a pani trzydzieści siedem. Nadmieniłam, bo to nigdy nie zawadzi, iż państwo zgodnie z sobą żyją w małżeńskim stanie, tak dalece, że nawet na muzykę państwo nie chodzą w aleję Sauvaire. Powiedziałam, tak jak wiem i tak jak widzę. Moja stara słuchała tego wszystkiego z wielką przyjemnością i często potakiwała mi, powtarzając: „tak, tak“, oh, mogę pana zapewnić, iż wcale jej nie było pilno. Gdy się zatrzymywałam chwilami, by tchu złapać, to ona zaraz na mnie patrzała, jakby chciała powiedzieć, że uważa i że mogę dalej mówić... To też sama nie wiem, ile czasu tak rozmawiałyśmy z sobą, stojąc tuż jedna przy drugiej, wsparte plecami o ścianę domu. Gdyby kto był na nas wtedy spojrzał, to byłby na pewno myślał, że my znajome od dawien dawna, i że to już taki obyczaj pomiędzy nami, aby wieczory razem spędzać na wspólnej pogawędce. Oj tak, wyglądałyśmy jak dwie dobre przyjaciółki, niktby nie przypuszczał, że to po raz pierwszy...
Mouret nie mógł już dłużej wytrzymać. Ogarnęła go złość, więc zawołał z niecierpliwością:
— Jakto, więc to wszystko?... Paplałaś z nią przez niewiedzieć ile godzin i nie postarałaś się o to, by i ona tobie coś powiedziała?
— Ale za przeproszeniem pana, zaraz powiem, co ona powiedziała. Gdy już noc dobrze zapadła, pani Faujas rzekła bardzo grzecznie: „Zaczyna być chłodno, dobranoc“. I wziąwszy swój kubełek, który postawiła na ziemi, poszła na górę.
— Toś głupia! Wiesz, moja Różo, iż nie myślałem, byś mogła być głupią do tego stopnia! To stara z ciebie zadrwiła! Ależ narobiłaś im uciechy, dowiedzieli się od ciebie wszystkiego co chcieli o nas wiedzieć, nie rzekłszy słowa o sobie! Wierzaj mi, moja kochana, że jesteś niepospolicie i potężnie głupia! Zapamiętaj to sobie!
Stara kucharka nie odznaczała się cierpliwością, więc obruszona obraźliwemi słowami swego pana zaczęła potrącać stołkami i rondlami, wreszcie hamując gniew, wybuchnęła:
— Jeżeli pan przyszedł do kuchni, żeby mi nawymyślać, to doprawdy lepiej było pozostać w pokojach a tutaj mi nie przychodzić. Proszę sobie ztąd iść, bo mam robotę. Wszystko co zrobiłam, było jedynie w zamiarze zrobienia panu przyjemności... A żeby tak pani wiedziała, że pan tutaj siedzi i bierze mnie na spytki, to gniewałaby się na mnie i miałaby racyę... bo po cóż pan chce tak cichaczem wszystko ze mnie wybadać? To do niczego niepodobne! I źle robię, że się pańskim Kaprysom poddaję... A cóż na to począć, że pani Faujas nie lubi mówić o sobie?... Przecież nie mogę jej gwałtu zadać! Zachęcałam ją jak zwykle ludzie zachęcają w podobnych okazyach. Byłam z nią rozmowna, opowiedziałam jej wszystko o państwu... Tem gorzej dla pana, jeżeli ona nic nie rzekła o sobie... Ja na to nic nie poradzę, niechaj pan sam do niej idzie i rozpyta... bo przecież nie mnie pilno wiedzieć, lecz panu zachciało się zasięgnąć języka... Może się panu lepiej uda, aniżeli mnie i może pan nie będzie taki głupi, jak pan powiada, że ja niby jestem głupia...
Róża mówiła coraz gniewniej i coraz głośniej, więc Mouret osądził, że należy się wynieść z kuchni co prędzej, by żona nie usłyszała tego hałasu. Róża jednak, otworzywszy drzwi od kuchni, które zamknął, wychodząc, wrzasnęła za nim:
— Proszę, niechaj pan pamięta, że między nami skończone... Już do niczego mieszać się nie będę... Niechaj pan komu innemu się zwierza ze swoją ciekawością i komu innemu poleci zbierać plotki o ludziach!
Mouret ostatecznie zwątpił o możności dowiedzenia się czegokolwiek o lokatorach z drugiego piętra. Poczuł do nich skutkiem tego niechęć i przez zemstę zaczął rozsiewać wieści swego pomysłu. Mówił więc, że są to ludzie pozbawieni wszelkiej wartości, na których niewarto zwracać uwagi. Zwolna, ta opinia przyjęła się w całem mieście. Poczęto uważać księdza Faujas za nic nieznaczącego przybłędę, człowieka, niemającego i mieć niemogącego żadnych wpływów pomiędzy duchowieństwem, które nieledwie z litości znosiło jego obecność przy katedrze, gdzie oddawano mu najpodrzędniejsze sprawy do załatwiania. Posądzono go przytem, iż wstydzi się swego ubóstwa, skutkiem czego sam dobrowolnie ukrywać się będzie w cieniu, usuwając się od intryg, wrących w każdej dyecezyi pomiędzy duchowieństwem. Wszakże mieszkańcy miasta Plassans ciekawymi pozostali przyczyn, skutkiem których ksiądz Faujas przesiedlił się tu z Besançon. Zaczęto wysnuwać najrozmaitsze wnioski, posądzenia bardzo drażliwej natury, wszystko jednak co opowiadano o tem w mieście nie miało żadnej rzeczywistej podstawy, wkrótce więc pogłoski rozszerzone gasły i coraz rzadziej poruszano tę kwestyę. Nawet Mouret otrzaskał się z faktem, iż wynajął część swego mieszkania księdzu. Szpiegowanie lokatorów z drugiego piętra przestało mieć dla niego wartość; pierwiastkowo szukał on w tem rozrywki, urozmaicenia monotonnie płynącego czasu. Śledził i rozciekawiał się, znajdując w tem chwilową przyjemność w rodzaju tej, jaką znajdował, grając w karty lub w kręgle. Lecz uśpiona jego ciekawość na nowo została podnieconą.
Pewnego dnia nad wieczorem, gdy wracał do domu, ujrzał przed sobą księdza Faujas, który szedł w tymże samym kierunku ulicą Balaude, bardzo w tem miejscu stromą. Mouret zwolnił kroku, postanawiając dokładnie się przypatrzeć swojemu lokatorowi. Od miesiąca mieszkali pod wspólnym dachem, lecz dotychczas nigdy jeszcze nie miał sposobności spotkania się z nim bądź w domu, bądź też na mieście. Ksiądz Faujas ubrany był w starą i jak się zdaje jedyną swoją sutanę, szedł zwolna, trzymając kapelusz w ręku, jakby nie obawiając się słońca i wiatru dość dzisiaj silnego. Ulica była pusta i wszystkie okna domów pozamykane szczelnie. Mouret przyśpieszył kroku, pomimo iż ulica pięła się pod górę, ale stawiał nogi ostrożnie, bez hałasu, obawiając się, by ksiądz Faujas, posłyszawszy kogoś z tyłu idącego, nie uciekł i nie znikł mu z oczu. Już byli tuż koło domu pana Rastoil, gdy kilka osób, idących w przeciwnym kierunku zatrzymało się przy bramie i wkrótce weszło przez otwartą w niej furtkę. Ksiądz Faujas zeszedł z chodnika, chcąc ominąć tych panów a gdy ciż weszli do domu pana Rastoil, nagle się obrócił, skutkiem czego spotkał się twarz w twarz z idącym tuż za nim panem Mouret. Natychmiast powitał go uprzejmie i rzekł ze zwykłą sobie grzecznością
— Niezmiernie się cieszę, że pana spotykam. Miałem zamiar stawić się dziś wieczorem w mieszkaniu pańskiem. Chciałem bowiem pana powiadomić, iż w czasie ostatnich deszczów zrobiła się pręga na suficie w moim pokoju, widocznie woda tamtędy przecieka.
Mouret stał naprzeciwko niego i, zmięszany, zaczął coś mówić, jąkając się niewyraźnie, że jest gotów na każde zawołanie swoich lokatorów. Poszli razem ku domowi, wreszcie Mouret zapytał się, o której godzinie może zajść na drugie piętro dla zobaczenia uszkodzonego sufitu.
— Zaraz możemy tam zajść — odrzekł ksiądz. — Tylko może pan zajęty, może to dla pana niedogodnie będzie trudzić się tem natychmiast?
Mouret zapewnił go iż przeciwnie, zajdzie zaraz, by złe usunąć jak najrychlej. Weszli na schody razem, co ujrzawszy, Róża wypadła ze swojej kuchni, co prędzej do sieni odprowadzając ich oczyma wzdłuż poręczy, oniemiała aż z podziwienia.




IV.

Stanąwszy przed drzwiami mieszkania na drugiem piętrze, Mouret był wzruszony, jak młodzieniec mający wejść poraz pierwszy do pokoju ukochanej kobiety. Nadzieja ujrzenia rzeczy nadzwyczajnych, radosne zadowolenia długo hamowanej żądzy tamowały mu oddech. Ksiądz Faujas wsunął w dziurkę klucz trzymany nieznacznie w palcach, zamek się otworzył, drzwi się rozwarły, bez najlżejszego szelestu, jakby nie z żelaza i drzewa były zrobione, lecz z materyału miękiego jak aksamit. Ksiądz usunął się na bok, w milczeniu zapraszając gościa do przestąpienia progu.
Firanki wiszące u okien tak były gęste, iż światło, przedostając się przez nie z trudnością, nabierało barwy bladawo-kredowej, jak w zamurowanej klasztornej celi. Pokój był bardzo obszerny, wysoki, oklejony jasno-żółtym papierem o spłowiałych tonach, lecz całym i czystym. Mouret wkroczył wreszcie do tego upragnionego przybytku. Szedł drobnemi krokami po ceglanej posadzce, lśniącej czystością jak lustro. Zdawało mu się, iż czuje pod stopami chłód cegieł. Z pod okna rzucił spojrzenie aa łóżko żelazne, skromnie, bez kotary ustawione wzdłuż ściany; usłane ono było tak starannie i obciągnięte białą kołdrą tak umiejętnie, iż zdawało się być wykute z białego kamienia. W drugim rogu pokoju połyskiwała politurowana komoda a w pośrodku stał niewielki stolik. Na sprzętach tych nie było żadnego najdrobniejszego przedmiotu, na ścianach nie wisiało nic — wszystko było sztywne, zimne, rażące pustką. Wielki krucyfiks z czarnego drzewa, rozkładał swe ramiona na ścianie po nad komodą, stanowiąc jedyną wyrazistą plamę wśród nikłych w ogóle tonów, wypełniających pokój. Dwa proste krzesełka dopełniały umeblowania, stojąc z osobna przed dwoma oknami.
— Proszę, niechaj pan zechce spojrzeć — rzekł ksiądz, oto w tym kącie sufitu woda przecieka.
Mouret nie śpieszył się z oglądaniem sufitu, nasycał się widokiem. Prawda, iż nie dostrzegał nic z onych rzeczy nadzwyczajnych, jakie obiecywał sobie tu ujrzeć, lecz w każdym razie pokój ten wydawał mu się bardzo odmienny od wszystkich pokojów, widzianych kiedykolwiek w życiu. Uznał, iż jest przesycony atmosferą kościelną. Znać było, iż człowiek, mogący mieszkać w podobnym pokoju, musi być odmiennym od innych ludzi, zapewne zdmuchuje świecę, gdy jest zmuszony zmieniać koszulę i uważałby za najwyższą nieskromność pozostawić niesprzątniętą bieliznę, odzież lub brzytwy. Mouret rozglądał się z wewnętrznem niezadowoleniem, iż nie mógł nigdzie dostrzedz nic coby mu dozwalało robić przypuszczenia, lecz uprzątnięto tu wszystko, żaden nawet świstek nie wałęsał się nigdzie. Pokój był podobny do swego pana, równie był chłodny, milczący, czysty, niezbadany. Mouret wyobrażał sobie, iż mieszkanie księdza Faujas wstrząśnie nim głębią ubóstwa, tymczasem przeciwnie, doznawał tu podobnego wrażenia jak wtedy, gdy wszedł poraz pierwszy do bardzo bogato umeblowanego salonu prefekta w Marsylii.
Ociągając się, przeszedł przez pokój w róg przeciwny, gdzie wzywał go ksiądz Faujas, mówiąc:
— Widzi pan tę plamę, która wystąpiła na suficie?... Wczoraj była widoczniejszą, dziś już nieco wyschła...
Mouret wspinał się na palce, przymrużał oczy, wlepiając wzrok w sufit, nie dostrzegał jednak niczego, wreszcie, gdy ksiądz odsłonił firankę przy oknie dopatrzył się z trudem lekko rdzawej, nierównej skazy, prawie niewidzialnie występującej na niewielkiej przestrzeni sufitu.
— To mała rzecz, prawie nic...
— Zapewne, lecz czułem się w obowiązku uprzedzić pana... Musi być nadwerężenie w tej stronie dachu i dlatego trochę zaciekło...
— Tak, dach musi być nadwerężony z tego brzegu.
Korzystając, iż pokój jest teraz oświetlony, nietamowanem już światłem dziennem, rozejrzał się Mouret po nim na nowo. Pokój był mniej solenny, lecz również niemy i w niczem niezdradzający sposobu życia, oraz upodobań księdza Faujas.
— Zobaczymy tę część dachu otworzywszy okno, zauważył ksiądz — Jeżeli pan sobie życzy zaraz je otworzę...
I zbliżywszy się do okna zaczął je otwierać, lecz Mouret, niby go powstrzymując, utrzymywał, iż robotnicy najlepiej tę rzecz sprawdzą...
— Niechaj się pan nie trudzi... to bagatelka...
— Ale ja się bynajmniej nie trudzę — mówił ksiądz z wielką uprzejmością. — Wiem, że najlepiej, gdy sam właściciel sprawdzi złe zachodzące w jego posiadłości... Proszę więc, niechaj pan rozporządza mojem oknem... Wreszcie ono również jak dom nie jest moją, lecz pańską własnością...
Uśmiechnął się nawet wymawiając ostatnie słowa a uśmiechał się nieczęsto. Zbliżywszy się do okna, Mouret przechylił się wsparty plecami o poręcz i patrzał na dach i rynnę, podczas gdy ksiądz czynił mu dodatkowe uwagi:
— Czy pan widzi, że dachówki nieco się zapadły w jednem miejscu?... Bardzo być może, iż jedna z nich pękła... a kto wie... może być, iż sufit zaciekł skutkiem tej szramy na gzymsie... widzi pan, że ta szrama przedłuża się na ścianie?...
— Tak, prawda... Lecz wyznam panu, iż się nie znam na mularstwie... Niechaj więc pan zechce poczekać na robotników, oni wyszukają przyczynę i zaradzą...
Na chwilę zamilkli, stojąc przy oknie. Ksiądz patrzał z widoczną przyjemnością na zieloność ogrodów ciągnących się w dole... Mouret nie żegnał się, osądziwszy, iż przez grzeczność powinien chwilkę tu pozostać. Wtem, niespodziewanie został ujęty uprzejmem odezwaniem się księdza:
— Pan jesteś posiadaczem ślicznego ogrodu!
— O mój ogród jest bardzo zwyczajny. Miałem w nim kilka pięknych drzew, lecz byłem zmuszony je ściąć, bo tyle dawały cienia, iż nic nie chciało rosnąć. Co robić, trzeba było poświęcić rzecz piękną dla pożytecznej. Bo oto teraz mamy jarzyny, które nam wystarczają na cały rok okrągły.
Ksiądz począł się dziwić i dopytywać, nie przypuszczał bowiem, iż tak być mogło. Ogród pana Mouret był dość obszerny, otoczony murem, wzdłuż którego ciągnął się rodzaj szpaleru, oplecionego winnemi krzewami. Obszar ogrodu dzielił się na cztery kwadraty obsadzone bukszpanem. Na samym środku znajdował się basen, w którym obecnie nie było wody. Jeden kwadrat zasadzony był kwiatami a na trzech innych, okolonych owocowymi drzewami rosły jarzyny, przeważnie kapusta i sałata. Ulice były wysypane piaskiem, równe, starannie utrzymane.
— Uroczy zakątek, tak, uroczy — powtarzał ksiądz, rozglądając się po ogrodzie.
— Ma on swoje niedogodności — zaprzeczał Mouret, jakkolwiek niezmiernie mu pochlebiało słyszeć takie pochwały o kawałku ziemi, której był właścicielem. — Pan widzi, iż grunt jest tutaj spadzisty. Ogrody nie są na równej linii. Ogród pana Rastoil ciągnie się niżej niż mój a ogród, należący do podprefektury jeszcze jest niżej położony; stanowią one jakby trzy coraz niżej idące tarasy. Otóż, skutkiem tej nierówności gruntu deszcz wyrządza mi znaczne szkody. Przytem, w ogrodzie podprefektury zrobiono podmurowane wzniesienie i gdy ktoś spaceruje po tej sztucznej galeryi letniej, ma wtedy cały mój ogród, jakby na dłoni. Prawda, że ja także mogę widzieć osoby tam spacerujące, mam przytem widok na ogród pana Rastoil, lecz mnie to bynajmniej nie wynagradza, albowiem nie lubię podpatrywać sąsiadów i nigdy się nie interesuję tem, co się dzieje u innych.
Ksiądz słuchał tych wywodów jakby przez grzeczność i nie przerywał ich pytaniami, zadawalniając się patrzeniem w stronę ogrodów, o których wspominał Mouret.
Ten zaś ciągnął dalej:
— Czy pan widzi tę uliczkę, ciągnącą się pomiędzy murem mojego ogrodu a murem sąsiednim... Tą uliczką wywożą się ogrodowe śmieci lub też warzywa i owoce. Każdy posiadacz ogrodu może z tego korzystać, bo na ową uliczkę wychodzą furtki, od których klucze może zbyt często są używane... Ta uliczka widuje czasami zadziwiające rzeczy. Otóż ja, mając dzieci i nie chcąc ich narażać na widywanie scen tego rodzaju, kazałem moją furtkę zabić gwoździami, wyrzekając się korzystania z owej uliczki...
Mówiąc to, mrugnął znacząco patrząc na księdza, w przypuszczeniu, iż ten zada mu pytanie, żądając objaśnień co do owych tajemniczych i zadziwiających rzeczy odgrywających się w ciasnej uliczce uwięzionej pomiędzy ogrodowemi murami. Lecz ksiądz, bynajmniej nie rozciekawiony, patrzał obojętnie na rzeczoną uliczkę, zwaną zaułkiem Chevilottes a po chwili zwrócił spokojnie oczy na ogród państwa Mouret. Na tarasie, koło domu, siedziała Marta na zwykłem swojem miejscu i obrębiała serwety. W pierwszej chwili, gdy posłyszała głosy dwóch mężczyzn, rozmawiających w oknie mieszkania na drugiem piętrze, pomimowolnym ruchem spojrzała w górę; zadziwiła się, widząc swego męża w mieszkaniu księdza Faujas, lecz natychmiast pochyliwszy głowę, szyła w dalszym ciągu, jakby zapomniawszy, iż stoją w oknie wprost po nad tarasem. Mouret naumyślnie mówił głośno, popisując się przed żoną, iż nareszcie dotarł do tego upragnionego przybytku tak dotychczas nieprzystępnego. Ksiądz zaś, od czasu do czasu zatrzymywał oczy na postaci Marty, której widzieć mógł tylko szyję i spadające nieco na kark obfite zwoje czarnych włosów.
Przez chwilę panowało milczenie. Ksiądz nie odstępował od okna i zdawał się być zapatrzonym w kwieciste klomby w ogrodzie pana Rastoil. Ogród ów w stylu angielskim poprzecinany był krętemi uliczkami, wijącemi się wśród trawników, zdobnych klombami zielonych krzewów lub kwiatów. W głębi rosły wyniosłe drzewa, pod któremi był stół i krzesła rozmaitych kształtów. Mouret, zauważywszy, iż ksiądz patrzy w tamtą stronę, rzekł:
— Pan Rastoil jest bardzo bogaty. Łoży też niemało na utrzymanie swojego ogrodu. Poza temi wielkiemi drzewami jest nawet kaskada na której urządzenie wydał przynajmniej trzysta franków. W jego ogrodzie nie ma warzyw, lecz tylko same kwiaty. Był czas, że chciał wyciąć drzewa owocowe. Chciały tego zwłaszcza jego panie. Prawdziwie jednak byłaby to szkoda, bo grusze jego są prześliczna. Wreszcie, może robić zmiany o jakich tylko zamarzy; będąc tak bogatym jak on, można sobie na wszystko pozwalać.
Zamilkł, lecz widząc, że ksiądz nie ma zamiaru podtrzymywania rozmowy — spytał:
— Pan zapewne zna naszego sąsiada?... Pan Rastoil przechadza się codziennie po swoim ogrodzie od ósmej do dziewiątej godziny z rana. Jest otyły, dość nizki, łysy, bez zarostu a głowę ma okrągłą jak piłka. W pierwszych dniach sierpnia skończył lat sześdziesiąt. Od dwudziestu lat jest prezesem naszego trybunału cywilnego. Mówią, że jest dobrym człowiekiem. Ja u niego nie bywam i tylko przy spotkaniu mówimy sobie: „Dzień dobry” albo „dobry wieczór“, nie wdając się w rozmowę.
Znów zamilkł, spostrzegłszy kilka osób, wychodzących z domu sąsiada do ogrodu.
— Ach to dzisiaj wtorek — szepnął, zniżając głos a co wtorek bywa proszony obiad u pana Rastoil.
Ksiądz Faujas przechylił się nieco przez poręcz okna i patrzał na osoby, idące w głąb ogrodu, zatrzymał wreszcie oczy na dwóch młodych pannach, obok których szło dwóch duchownych.
— Czy pan zna te osoby — zapytał Mouret.
A gdy ksiądz Faujas, zamiast odpowiedzieć, spojrzał tylko ku niemu, poczuł się w obowiązku dać niektóre objaśnienia.
— Spotkaliśmy tych panów, gdy wchodzili w bramę domu pana Rastoil... Ten wysoki i młody, który idzie pomiędzy córkami pana Rastoil, to ksiądz Surin, sekretarz naszego biskupa. Opowiadano mi, że jest bardzo przyjemny i towarzyski. Latem grywa często w wolanta z temi pannami... A ten stary, idący nieco z tyłu za niemi, to nasz wielki wikary, ksiądz Fenil. Ten zarządza naszem seminaryum. To niebezpieczny człowiek, umie się on płaszczyć, gdy uznaje tego potrzebę, ale zarazem umie się i okoniem stawiać. Ostry jak brzytwa. Szkoda, że nie patrzy w tę stronę, chciałbym, abyś pan mógł zobaczyć jego oczy... Doprawdy jednak dziwię się, że pan ich nie znasz, owych dwóch księży...
— Ja tak mało wychodzę... wszak u nikogo nie bywam — odpowiedział ksiądz Faujas.
— Źle pan robisz, że nigdzie nie bywasz i że z nikim nie zawierasz znajomości... Musisz się pan nudzić, żyjąc w takiem zamknięciu... Trzeba oddać sprawiedliwość, iż chyba pana ludzie nie nęcą... i, że zupełnie cię nie obchodzą. Bo doprawdy jest to nie do wiary że, jesteś pan w Plassans od miesiąca a dopiero dzisiaj dowiedziałeś się pan odemnie, że nasz sąsiad Rastoil wyprania co wtorek proszone obiady... Toż mając okno, wychodzące na jego ogród, niepodobna tego nie wiedzieć, chyba będąc głuchym i ślepym...
Mouret począł się śmiać ze swojego dowcipu i zdawało mu się przytem, iż żartuje sobie ze swojego lokatora. Nachyliwszy się nieco, rzekł tonem zwierzenia:
— Niechaj pan patrzy na tego wysokiego starca, idącego obok pani Rastoil... ten, w kapeluszu z wielkiemi skrzydłami... To pan de Bourdeau, dawny prefekt departamentu Drôme, który został zrzucony z urzędu w czasie rewolucyi 1848 roku. O zakład idę, że i tego pan nie znasz?.. A pana Maffre, sędziego pokoju, także z pewnością nie znasz?... Co?... to ten siwy jegomość z wyłupiastemi oczami, idący przy panu Rastoil. Lecz cóż u licha, jakże można pozostawać w takiej nieświadomości, przecież on jest honorowym kanonikiem przy kościele św. Saturnina... Między nami mówiąc, ludzie silnie go podejrzywają, iż zamęczył swoją żonę, wpędzając ją do grobu swojem okrucieństwem oraz skąpstwem.
Uciął raptownie swe opowiadanie i stanąwszy naprzeciw księdza — rzekł tonem przechwałki a zarazem chęci wciągnięcia w rozmowę swego milczącego lokatora:
— Trzeba panu wiedzieć, że ja nie bawię się w dewocyę...
Twarz księdza pozostała nieruchoma i tylko lekko machnął ręką, ruchem nic niewyrażającym, którego dość często zresztą używał, zamiast odpowiedzi. Mouret ciągnął dalej:
— Nie, ja się nie bawię w dewocyę?... U państwa Rastoil jest inaczej... Pilnie uczęszczają do kościoła. Musiałeś pan widzieć ich na mszy?... Są oni z pańskiej parafii, matka i córki często się modlą w kościele św. Saturnina. Wyznaję, że czasami żal mi tych panien... Starsza, Angelina, ma już dwadzieścia sześć lat a młodsza, Aurelia, niedługo skończy lat dwadzieścia cztery... Obiedwie są nieładne... i zawsze chmurne, nieprzyjemne... Rodzice chcieliby najpierw znaleźć męża dla starszej... i chociaż idzie to im oporem, znajdą, bo panny są posażne... O matce ich opowiadają różnie, i chociaż pan widzisz, że ma minę pokornej owieczki, podobno przed laty, boć teraz już jest stara, ten biedny pan Rastoil przecierpiał niemało, zdarzało się bowiem rozmaicie...
Mrugnął lewem okiem, jak zwykł to był czynić ilekroć powiedział coś dwuznacznego. Ksiądz Faujas spuścił nieco powieki, wyzywając niby do dalszych zwierzeń, lecz po chwili znów zaczął patrzeć na towarzystwo, zebrane w ogrodzie pana Rastoil i sadowiące się obecnie na krzesłach w około stołu pod wielkiemi drzewami.
Mouret dawał bliższe objaśnienia.
— Oni tu w cieniu drzew pozostaną aż do obiadu... Każdego wtorku powtarza się to samo... Ksiądz Surin wszystkim się podoba... słyszy pan jak się śmieją, rozmawiając z panną Aurelią?.. Zdaje mi się, że wielki wikary nas spostrzegł, bo patrzy w naszą stronę... widzi pan jego oczy?... On mnie nie lubi, bo miałem zatargi z jednym z jego krewnych... Lecz gdzież jest ksiądz Bourette?... Zdaje mi się, żeśmy go nie widzieli?... Bardzo mnie to dziwi. Przecież on nigdy a nigdy nie opuszcza wtorków u pana Rastoil. Chyba zachorował!... Tego przynajmniej pan zna. Zacny człowiek, wiem, że nikomu nigdy nie wyrządził krzywdy.
Ksiądz Faujas prawie nie zwracał uwagi na słowa pana Mouret, przypatrywał się pilnie księdzu Fenil, z którym już kilkakrotnie zmierzył się wzrokiem, z zimną krwią wytrzymując badawcze i przenikliwe spojrzenia starego księdza. Oparł się wygodniej na poręczy okna i rozwarłszy oczy przypatrywał się księżom, będącym w gościnie u pana Rastoil.

  • 6555555555555555555555555555555555555555555555555555555555555555555555555555555555555555555555555555555555555555555556**— Otóż zjawiła się młodzież — ciągnął dalej Mouret. — Najstarszy z tych trzech młodzieńców jest synem pana Rastoil, zaczął już praktykować jako adwokat. Dwaj młodsi, będący synami sędziego pokoju, są jeszcze w szkołach... Ale, ale, dlaczego to moi panicze jeszcze nie wrócili do domu?...

Wychylił się przez okno, spojrzał na taras, na którym właśnie ukazali się jego synowie. Oktawiusz i Sergiusz, powitawszy matkę, siedli na balustradzie i zaczęli przekomarzać się z Dezyderyą, która zajmowała swoje zwykłe miejsce. Dzieci, spojrzawszy w górę i zobaczywszy twarz ojca, zaczęły mówić między sobą zniżonym głosem, tłumiąc wybuchy śmiechu.
— Niechaj pan patrzy — szepnął Mouret — oto cała moja familia. My bardzo się kochamy i żyjemy w własnem naszem kółku. Gości nie przyjmujemy, tak jak nasi sąsiedzi. Nasz dom i ogród to nasz raj i dyabeł, by nas nie skusiłby zmienić, nasz codzienny tryb życia.
Mówiąc to, Mouret uśmiechał się z przyjemnością, albowiem bawiło go takie podkpiwanie z księdza Faujas. Lecz ten zachowywał wyraz twarzy spokojny, grzeczny i w miarę zwierzeń pana Mouret przestał patrzeć na gości pana Rastoil, skierowawszy oczy na Martę i troje jej dzieci. Powiódł następnie wzrokiem po ogrodzie pana Mouret i zdało się, iż porównywał jego prostotę z pretensyonalnością ogrodu pana Rastoil, wreszcie może też w chęci porównania, zaczął się przypatrywać ogrodowi podprefekta. Tu widok był zupełnie odmienny. W pośrodku ciągnął się wielki trawnik, równo przycięty i nieco falisty skutkiem umiejętnie przygotowanego gruntu. Wielkie klomby zielonych zawsze krzewów odbijały od jasnej zieloności trawy, wzdłuż murów zaś rosły olbrzymie drzewa, przeważnie kasztany, tworząc zbite masy jakby leśnej roślinności. Stosunkowo niewielki, ogród podprefektury miał wygląd parku, skrępowanego murami domów sąsiednich.
Po dłuższej chwili milczenia, ksiądz Faujas szepnął jakby od niechcenia:
— Ta rozmaitość ogrodów jest bardzo miła dla oka... Ale czy pan widzi, że i w ogrodzie podprefektury jest kilka osób?...
Muuret spojrzawszy w tamtą stronę, rzekł:
— Tak jak zwykle w popołudniowych godzinach... osoby te należą do najbliższego kółka znajomych naszego podprefekta, pana Pequeur des Saulaies. Letnią porą też same osoby zbierają się wieczorami, dokoła sztucznej sadzawki, której nie możemy ztąd widzieć... Ale cóż to — spostrzegam pana de Condamin... no proszę...więc już wrócił ze swojej wycieczki. Pan de Condamin jest dozorcą wód i lasów naszego departamentu. Widzi go pan?.. To ten wysoki, piękny starzec, czerstwo i młodo na swe lata wyglądający. Można go często spotkać w naszem mieście lub w okolicy, jadącego konno w obcisłych spodniach i z dziarską miną. Znany jest ze swego nałogowego kłamstwa. Rodem jest zdaleka, tutaj nie ma krewnych. Niedawno się ożenił z młodziutką kobietą... Ale cóż mnie do tego... na szczęście to nie moje są sprawy, tylko pana de Condamin.
Mouret pochylił głowę, słysząc wesoły, dziecinny śmiech Dezyderyi, rozmawiającej z Sergiuszem. Lecz ksiądz, nieco zaciekawiony, spytał:
— Ten otyły jegomość w białym krawacie, czy to podprefekt?
Pytanie księdza a raczej jego pomyłka rozśmieszyła pana Mouret.
— Ależ nie, ależ nie! Widzę teraz, że pan nie zna nawet naszego podprefekta!.. Pan Pequeur des Saulaies, nasz podprefekt, jest wysoki, przystojny, wykwintny i młody... ma zaledwie lat czterdzieści. Ten, którego pan wziąłeś za niego, jest naszą znakomitością medyczną, to doktór Porquier, cieszący się najlepszą klientelą w Plassans. Ja go uznaję za jednego z najszczęśliwszych ludzi na świecie, jedyna jego troska, to syn, Wilhelm... A ta para osób, siedząca na ławeczce tyłem do nas, to sędzia Paloque i sędzina. Jest to najbrzydsza para małżeńska, jaką kiedykolwiek widziałem. Doprawdy niewiadomo kto z nich brzydszy mąż czy żona?... Na szczęście nie mają dzieci.
Mouret śmiał się teraz głośno i wpadał w wyśmienity humor. Uderzał ręką o poręcz okna i mówił dalej z wielkiem ożywieniem, wskazując kolejno na ogród pana Rastoil i park podprefektury:
— Żebyś pan wiedział, jak ja się wybornie bawię, dzięki tym dwu sąsiedztwom! Pan zapewne nie zajmuje się polityką... lecz gdyby pana te kwestye mogły zajmować, mógłbym niemało opowiedzieć rzeczy ciekawych, o tak niezmiernie ciekawych! Nie wiem, dla czego właściwie, ale ogólnie jestem znany jako zagorzały republikanin. Może tak jest w istocie, lecz ludzie opierają swoje wnioski na tem, iż bardzo jestem kochany przez chłopów, mieszkających w okolicy Plassans. Z powodu interesów, któremi jeszcze się zajmuję, jestem zmuszony bywać po wsiach; otóż wszędzie chłopi przyjmują mnie z otwartemi rękoma, bo wiedzą, że jestem szczerym ich przyjacielem. Chciano nawet postawić moją kandydaturę w czasie wyborów do rady generalnej... tak, muszę wyznać, że nazwisko moje jest znane i bardzo nawet znane... Otóż takim jak panu mówię, los zrządził, że mieszkam pomiędzy dwoma wręcz nieprzyjaznemi tak względem mnie jak i względem siebie politycznemi obozami!... Na prawo, pan Rastoil jest najczystszej wody legitymistą a na lewo podprefekt reprezentuje cesarstwo, będące dziś u władzy... Czyż to nie zabawne?... Mój skromny, cichy dom i ogród mieszczą się w pośrodku tych dwóch wrogich sobie obozów! Jakby którego dnia wzięli się za łby, to krucho mogłoby być zemną, bo byłbym wzięty między dwa ognie!...
Uszczęśliwiony ze znalezionego obrazowania i dowcipu, Mouret roześmiał się i poufale nachyliwszy się do ucha księdza, rzekł z miną kumoszki, mającej wyjawić niezmiernie ważne ploteczki:
— Trzeba, żebyś pan wiedział, że Plassans przedstawia wyjątkowo ciekawy punkt obserwacyjny dla człowieka, zajmującego się politycznemi sprawami. Zamach stanu, wykonany w r. 1852 znalazł tutaj sympatyczny oddźwięk, z powodu, iż miasto przedstawiało przeważnie element konserwatywny. Żywioł ten był przeważnie za przywróceniem na tron linii Bourbonów lub Orleanów, więc gdy zawładnęło Francyą cesarstwo, cóż się okazało?... Oto nasi konserwatyści poddali się nowej formie rządu, lecz postawili swoje warunki. A gdy je rząd pominął, Plassans przeszło do opozycyi, manifestując swoje przywiązanie do dawnego królewskiego rodu wyborem margrabiego de Lagrifoul na deputowanego! Margrabia jest człowiekiem bardzo średniej inteligencyi, ale obierając go na deputowanego, miasto chciało do żywego dotknąć stronnictwo rządowe, grupujące się w podprefekturze... Potem jednak dokończę a teraz patrz pan: ci dwaj idący obok siebie... to nasz podprefekt pan Péqueur des Saulaies a ten drugi, starszy i otyły, to nasz wójt, pan Delangre.
Ksiądz spojrzał z zajęciem na wskazane sobie osoby. Podprefekt miał postać wyszukaną, wyglądał na oficera ubranego po cywilnemu, lub też na dyplomatę; mocny brunet, bladawy, wąsy miał podniesione w górę i uśmiech na ustach. Postępujący obok niego wójt odbijał dość rubasznie, krępy był i brzydki, rozprawiał gorączkowo, wymachując rękami jak poliszynel pociągany za sznurek. Musiał być gadułą.
— Z powodu owych wyborów, mówił w dalszym ciągu Mouret, o mało nie zachorował nasz podprefekt, tyle go to kosztowało żółci... Pan Péqueur des Saulaies bowiem, najmocniej był przekonany, że w wyborach przejdzie oficyalny kandydat... Ubawiłem się do syta! Wyobraź pan sobie, że wieczorem tego dnia spojrzawszy na ogrody moich sąsiadów, patrzę a tu łuna aż bije przed domem pana Rastoil, taką urządzono tam iluminacyę, wszystkie drzewa pozawieszane były różnokolorowemi latarkami, osób kręciło się mnóstwo a wszyscy rozmawiali głośno i śmieli się ochoczo. Za to w ogrodzie podprefektury głucho, pusto i ciemno było jak na cmentarzu. Widzi pan, tego rodzaju objawów nie można dostrzedz z ulicy, patrząc na front domu, ale za to w ogrodach, należących do tych domostw, rzecz się przedstawia inaczej, bo tam ludzie przestają się krępować, będąc na swoich śmieciach... Powiadam panu, że mimowoli jest się czasami świadkiem najniespodziewańszych rzeczy... patrzę na to, lecz nigdy o tem nie mówię...
I rzeczywiście Mouret zamilkł, na krótką jednak tylko chwilę, chęć wywnętrzenia się z tajemnic, jakie posiadał, tak była silna, iż nie hamując się dłużej, znów mówić począł:
— Chyba się pan domyśla, że nasz podprefekt dotychczas jest niepocieszony po takiem niepowodzeniu oficyalnego kandydata... Miał obietnicę, że w razie tryumfu otrzyma urząd prefekta... Ale tryumf rządowego kandydata zamienił się w porażkę, więc pan Péqueur des Saulaies na długo musi się pożegnać z myślą awansu... Jest podprefektem i długo nim pozostanie... ale to położenie cięży mu i robi co może, by podkopać zaufanie wyborców do obranego posła... Wciąż obmyśla plany w tym celu... Wyznaję, iż z ciekawością wyczekuję co też oni w podprefekturze, obmyślą, by zwalić markiza?... Bo prędzej lub później wynajdą na to sposób... lecz jaki?... w tem właśnie sęk! Przecie ręczę panu, że plan podboju Plassans jest u nich na porządku dziennym.
Domawiając, tych słów, Mouret, patrzący dotychczas przed siebie, spojrzał na księdza Faujas i niepomiernie się zadziwił a zarazem przeląkł, zobaczywszy zmianę, zaszłą w wyrazie jego twarzy. Słuchał z wytężoną uwagą, z gorączkowo błyszczącemi oczami, policzki mu pałały, uszy nawet zdawał się mieć nastawione, by nie pominąć jakiego słowa lub intonacyi głosu. Mouret drgnął i z bojaźliwością spokojnego mieszczucha, truchlał na myśl, iż za wiele może powiedział temu nieznanemu sobie człowiekowi. Zły sam na siebie, dorzucił głosem opryskliwym.
— Wszystko, co powiedziałem, nie ma podstawy, bo są to spostrzeżenia ludzkie, czynione w chwilach wytchnienia, gdy się mówi ot tak, byle mówić... Mnie te kwestye zupełnie nie obchodzą, nie mięszam się do spraw cudzych, nie chcę, by się wtrącano do moich a wszak jest to jedyny sposób zapewnienia sobie cichego, spokojnego życia, o co dbam głównie i jedynie!
Pragnął odejść natychmiast, lecz nie śmiał zbyt pośpiesznie uciekać po tak długiej i poufnej gawędce, w której wygadał się z tylu tajemnic. Zaczął nawet przypuszczać, że jeżeli kto z kogo zadrwił to zapewne nie on ze swojego lokatora. Ksiądz, znów przybrał wyraz twarzy spokojny, obojętnie spoglądał na ogrody i niczem nie objawiał chęci prowadzenia dalszej pogawędki. Mouret milczał, pragnąc by żona, lub które z dzieci odezwało się do niego z dołu, w tym celu wychylił się przez okno i z prawdziwą radością zobaczył Różę, wchodzącą na taras. Miał prawie pewność, iż zostanie wyswobodzony. Rzeczywiście Róża, podniósłszy głowę, zaczęła wołać:
— Czy pan nie ma zamiaru wrócić do domu?... Już chyba od kwadransa podałam zupę na stół!
— Dobrze, dobrze! zaraz schodzę!...
Oddaliwszy się od okna, zaczął się żegnać z księdzem przepraszając, że musi już odejść, lecz wobec chłodu, jaki go nagle ogarnął na widok tego sztywnego pokoju, o którym zapomniał, zmięszał się i słowa zamarły mu na ustach. Pokój księdza Faujas sprawiał teraz na nim wrażenie olbrzymiego konfesyonału, w którym prócz spowiednika był ów straszliwy Chrystus, rozpięty na wielkim, czarnym krzyżu... zapewne i on wszystko słyszał... Ksiądz Faujas ukłonił się przy pożegnaniu, lecz ta obojętność wydała się panu Mouret wprost nieznośną, chciał na chwilę chociażby przedłużyć swoją wizytę. Podniósł więc oczy na przeciekający róg sufitu, mówiąc:
— A zatem pan powiadasz, że to tutaj?
— Co takiego? — spytał ksiądz ze zdziwiniem.
— Owa plama, której dostrzedz nie mogę...
Ksiądz się uśmiechnął i znów począł pokazywać plamę, o której była mowa na początku wizyty.
— Tak, rzeczywiście jest — rzekł Mouret. Teraz widzę ją wybornie. Zatem, jeżeli pan chcesz, przyślę jutro robotników, aby to zreparowali.
Wreszcie zdecydował się wyjść, ksiądz odprowadził go aż do schodów i natychmiast powróciwszy do siebie, zamknął szybko drzwi równie cicho, bez najmniejszego szelestu, jak to był uczynił przy ich otwieraniu. Ta tajemnicza cichość otaczająca lokatorów drugiego piętra, drażniła pana Mouret. Schodząc teraz do swego mieszkania szepnął z odcieniem zniecierpliwienia:
— Dziwny człowiek! Niby o nic nie pyta a jednak wszystkiego umie się dowiedzieć i ze wszystkiego każdego wyspowiada!




V.

Nazajutrz, pani Felicya Rougon, matka Marty, przyszła odwiedzić córkę. Od czasu wyborów, pani Rougon oraz całe jej najbliższe otoczenie okazywali niechęć względem pana Mouret, jemu po części przypisując upadek oficyalnego kandydata, skutkiem czego markiz de Lagrifoul został deputowanym. Mouret przestał bywać w domu pani Felicyi, do której, jako córka, zaglądała od czasu do czasu Marta.
Pomimo podeszłego wieku, skończyła bowiem lat sześdziesiąt sześć, pani Felicya Rougon zachowała młodzieńczą żywość i ruchliwość. Szczupła, coraz to strojniejsza; pani Rougon ubierała się wyłącznie w suknie jedwabne, szeleszczące, bogate, przeważnie orzechowego lub żółtego koloru, lecz mimo to nazywano ją w Plassans „czarnuszką“ może dla tego, iż miała czarne oczy i włosy.
Każda jej wizyta w duma państwa Mouret nabierała znaczenia czegoś niezwyczajnego, ważnego, albowiem zięć podejrzywał matkę swej żony o tajemnicze knowanie spisków i brak wszelkiej szczerości. Przychodziła zazwyczaj raz na miesiąc i to nie na długo. Zastała dziś zięcia i córkę w stołowym pokoju. Gdy Róża zawiadomiła o jej przybyciu, Mouret rzekł do żony, nie ukrywając zadziwienia:
— Czego też może chcieć od nas?... Przecież nie ma jeszcze miesiąca a już znowu przychodzi... Coś musi w tem być... na pewno nowe jakieś sidełka chce zostawić...
Mouret, krewny rodziny Rougon, był niegdyś kupczykiem w ich sklepie, jeszcze w owych czasach, gdy omal nie zbankrutowali, kupcząc towarami w ciasnym sklepiku w starej dzielnicy miasta Plassans. Od tego czasu nie przestawał ich podejrzywać o sprawy nieczyste, oni zaś mieli do niego zawiść, nietylko za to, że mógł ich posądzać, lecz również z tego względu, iż dorobił się majątku szybko i uczciwie. Gdy z pewnym naciskiem powtarzał w obecności państwa Rougon: „Ja, bo zawdzięczam mój majątek tylko pracy“ rodzice Marty zamieniali ze sobą ukośne spojrzenie, wybornie rozumiejąc, iż to był przycinek, dający, im do poznania, że oni inną drogą stali się posiadaczami znacznej fortuny. Jakkolwiek pani Rougon zamieszkiwała dom własny, jeden z najwspanialszych na placu podprefektury, wszakże zazdrościła córce a zwłaszcza zięciowi, spokojnego, cichego ich ustronia; była to zawiść starej handlarki, żądnej opływać w dostatki nabyte codziennemi zyskami ze sprzedaży towarów.
Wchodząc do stołowego pokoju, Felicya pocałowała Martę w czoło a zięciowi podała rękę na powitanie. Przybierając zwykły podczas podobnych odwiedzin ton mowy i uśmiech słodko-uszczypliwy — spytała żartobliwie:
— Jakto?... zastaję cię w domu?... byłam pewna, iż żandarmi uprzątnęli już takiego niebezpiecznego rewolucyonistę!
Dostroiwszy się do tego samego tonu, Mouret odpowiedział z uśmiechem równie ironicznym:
— Nie, jeszcze nie, lecz uprzątną mnie na pewno, tylko oczekują rozkazu mojego teścia...
— Jesteś bardzo dowcipny! — odrzekła zawsze słodko Felicya, chociaż w oczach jej błysnął płomień gniewu.
Marta spojrzała błagalnie na męża, to go jednak bynajmniej nie uspokoiło. Rzekł więc podkpiwając w dalszym ciągu:
— Ale co też my robimy! Takiego gościa przyjmujemy w stołowym pokoju! Przejdźmy do salonu, proszę!
Pomimo że Marta twierdziła, iż lepiej tu pozostać, Mouret, otworzył drzwi prowadzące do salonu i prawie gwałtem przeprowadził tam panie, naśladując w tem zachowanie się Felicji, gdy ich przyjmowała u siebie. Salon w domu państwa Mouret stał zawsze pusty, opuszczony, nikt tam nie wchodził. Meble pokryte były białemi pokrowcami, które zżółkły od kurzu i wilgoci. Mouret otwierał z hałaśliwym pośpiechem zamknięte zwykle okiennice, przysuwał fotele, okazując przesadzoną gościnność.
— Przepraszam najmocniej za kurz, który wszędzie widzę, lecz Róża rzadko tutaj sprząta, my tak mało mamy okazyi przyjmowania wizyt w salonie! Przepraszam... bardzo przepraszam za ubóstwo naszego domku... Nie wszyscy przecież mogą sobie pozwolić na wykwintne salony! Niekażdego stać na zbytki!
Felicya dławiła się ze złości. Przez chwilę popatrzała na zięcia i blizką była wybuchu, lecz się pohamowała i, opuściwszy powieki, rzekła uprzejmie:
— Byłam z wizytą w waszem sąsiedztwie u pani de Condamin, skorzystałam więc z okazyi, by wstąpić do was. Cóż u was słychać?... jakże dzieci? Czy zdrowie wam służy?...
— Tak, wszyscy jesteśmy zdrowi — odpowiedział Mouret, zadziwiony tą uprzejmością.
Felicya, chcąc widocznie utrzymać rozmowę w tym duchu, nie dała zięciowi czasu na wypowiedzenie drugiego zdania, które najniezawodniej byłoby nacechowane zwykłą złośliwością i zwróciwszy się szybko w stronę Marty, zaczęła ją wypytywać o drobne sprawy domowe, zwłaszcza o dzieci, ubolewając nadtem, że tak rzadko widuje u siebie, swoją córeczkę i kochane wnuczęta“. Taka byłaby szczęśliwa mieć ich częściej dokoła siebie! Wreszcie dodała jakby od niechcenia:
— Niedługo zacznie się październik a więc i moje czwartki... Liczę na ciebie, Marto, że będziesz bywała na moich czwartkowych przyjęciach?... Bardzo będę rada, jeżeli i ty przestaniesz się dąsać i znów zaczniesz nas odwiedzać — rzekła — zwróciwszy się uprzejmie do zięcia.
Mouret zaczynał się niepokoić czułością Felicyi. Nie odgadując przyczyny, odpowiedział z pewnym namysłem i bez uszczypliwości:
— Żałuję, że nie mogę korzystać z tak uprzejmych zaprosin... Lecz w salonie rodziców bywa mnóstwo osób, które na pewno okazywałyby wielką niechęć względem podrzędnej mojej figury... Nie chcę się narażać na nieprzyjemności i nie chcę się mięszać do żadnej politycznej intrygi.
— Doprawdy nie wiem, na czem opierasz swoje wnioski! Ty sobie wyobrażasz, mój kochany, że mój salon jest politycznym klubem?... Mylisz się najzupełniej! Pragnę, aby mój salon był miejscem towarzyskich zebrań, aby każdemu co na mnie łaskaw, było miło spędzić tam parę godzin, lecz nie chcę, aby salon mój nosił jakikolwiek odcień polityczny. Jeżeli kto mówi u mnie o polityce, to mówi po cichu a ja o tem nie chcę ani słyszeć, ani wiedzieć! Polityki mam dosyć! Dała mi się ona we znaki! Lecz to dawne dzieje i myślałam, żeś o tem zapomniał. Na czem opierasz swoje posądzenia?...
— Na czem?... Wiem, że u państwa bywa cała ta banda z podprefektury...
— Banda z podprefektury! — i jeszcze raz pani Felicya powtórzyła zmienionym głosem: — Banda z podprefektury! Tak, zapewne, przyjmuję u siebie tych panów i cenię ich towarzystwo. Chociaż wątpię, by pan Péqueur des Saulaies był częstym moim gościem tej zimy, albowiem mąż mój powiedział mu sporo rzeczy niemiłych, z powodu owych nieszczęśliwych wyborów. Prawdę powiedziawszy pan Péqueur des Saulaies postąpił bardzo naiwnie w całej tej sprawie... dał się wystrychnąć na dudka... Lecz całe kółko najbliższych mu osób składa się z ludzi statecznych i dobrze wychowanych. Pan Delangre, pan de Condamin są ludźmi niezwykłej uprzejmości, ten zacny pan Paloque jest uosobioną dobrocią a przypuszczam, że ty nawet nic nie wynajdziesz i nie zarzucisz naszemu kochanemu doktorowi panu Porquier?...
Mouret nie odrzekł nic, tylko ruszył ramionami a pani Felicya mówiła dalej:
— Kiedy nazywasz bandą najprzyzwoitsze kółka towarzyskie, to wiesz zapewne, że przyjmuję także w moim salonie i bandę pana Rastoil?... a więc zacnego pana Maffre i znakomitego naszego pana Bourdeu, dawnego prefekta... Jak widzisz, mój kochany, nie jesteśmy sekciarzami i zbieramy u siebie i łączymy ludzi, należących do wprost odmiennych obozów politycznych. To powinno ci najjaśniej dowodzić, że salon mój nie ma żadnej politycznej barwy. Boże kochany, toż gdybym się bawiła w urządzanie politycznego salonu w Plassans, któżby u mnie bywał?... Miałabym cztery kąty i piec piąty w dzień obrany na przyjęcia! Nie, nie, politykę zastawiam na boku a staram się o zgrupowanie ludzi światłych, miłych, towarzyskich, nie zwracając uwagi na to, jakich są przekonań. Salon mój jest gruntem neutralnym, mój drogi, abyś o tem raz na zawsze chciał pamiętać, tak, jest gruntem neutralnym, to najwłaściwiej go określa.
Ożywiła się w ciągu tej dyskusyi ze swoim zięciem, lecz mniej się unosiła niż zwykle. Pani Felicya niezmiernie się szczyciła swoim salonem i często mówiąc o tym przedmiocie, utrzymywała, iż stoi na jego czele w charakterze damy światowej nie zaś stronniczki jakiejkolwiek partyi politycznej. Po za jej plecami zaś utrzymywano powszechnie, iż głosi te swoje zasady, porozumiawszy się z synem, który, jako minister i potężny filar rządu, pragnął, by matka łagodziła w Plassans niechęci, istniejące pomiędzy przedstawicielami różnych stronnictw politycznych. Eugeniusz Rougon wiedział, iż z łatwością skłoni matkę do roli pojednawczyni i przedstawicielki pociągającej uprzejmości, tej charakterystycznej cechy rządów drugiego cesarstwa.
Po chwili milczenia, Mouret rzekł z odcieniem niechęci:
— Niech tam będzie, co chce a ja wiem, że Maffre jest bigotem, Bourdeu głupcem a reszta to szubrawcy... tak, prawie bez wyjątku sami szubrawcy!... Dziękuję, że matka chciała o mnie pamiętać i wdzięczny jej jestem za uprzejme zaproszenie... ale nie będę z niego korzystał... Toby popsuło mój domowy sposób życia... Chodzę wcześnie spać i z tem mi dobrze... Więc wizyt składać nie mogę i wyrzekam się wieczornych zebrań.
Pani Felicya przestała nalegać i odwróciwszy się od zięcia, rzekła, przymilając się do córki:
— Ale na ciebie wszak liczyć może, moja najdroższa? Wszak będziesz częstym gościem u mnie we czwartki?...
— Tak, mamo, najniezawodniej — odpowiedziała Marta, pragnąc złagodzić brutalną odmowę swe go męża.
Pani Felicya wstała i chciała się już żegnać, gdy wtem, przypomniawszy sobie nagle, że nie widziała Dezyderyi, zapragnęła ucałować wnuczkę. Spostrzegłszy dziewczynkę w ogrodzie, pobiegła tam z żywością, nie chcąc, by ją przywoływano i odrywano od zabawy. Taras był nieco wilgotny z powodu rannego deszczu, lecz pani Felicya bynajmniej na to nie zważała. Pieściła i całowała Dezyderyę, która stała przed nią nieco wystraszona, jakby się dziwiła niezwykłej czułości swej babuni. Niby od niechcenia stara pani Rougon podniosła głowę i rzuciwszy okiem na drugie piętro, zawołała:
— Co ja widzę, firanki w oknach drugiego piętra?... więc znaleźliście lokatora?... Ale co też ja mówię!... wszak mi już o tem powiadano! Wiem nawet, że ksiądz u was zamieszkał. Cóż to jest za ksiądz?... Jaki to człowiek?...
Mouret spojrzał uważnie na mówiącą i zmiarkował zaraz, iż prawdziwym powodem wizyty pani Felicyi był ksiądz Faujas. Nie spuszczając więc z niej oczu — rzekł:
— Nic o nim nie wiem... Ale mam przekonanie, że mama mogłaby nam coś o nim powiedzieć...
— Ja?... zawołała, robiąc minę zdziwioną. Jakim sposobem ja?... Wszak nigdy go nie widziałam... Coś o nim opowiadano... niech no ja sobie przypomnę. Ale wiem już... jest wikaryuszem przy kościele św. Saturnina, i wiem nawet, kto mi o tem mówił — ksiądz Bourette. To mi nawet nasuwa myśl, iż może warto, abym go zaprosiła na moje czwartki?... Bo przecież u mnie księża bywają, zwłaszcza dyrektor seminaryum i sekretarz naszego biskupa.
Zwróciwszy się do Marty, dodała:
— Wiesz co, moja duszko?.. ja ciebie poproszę, abyś to załatwiła. Gdy zobaczysz swego lokatora, zbadaj o ile moje zaprosiny mogą mu być przyjemne.
— My go wcale nie widujemy — odpowiedział Mouret, uprzedzając Martę. Wchodzi i wychodzi z domu sami nie wiemy kiedy. Wreszcie po co mamy się wtrącać w tę sprawę...
Mouret najmocniej był przekonany, że Felicya znać musi dokładnie wszystkie szczegóły dotyczące księdza Faujas. Patrzał na nią uważnie, lecz ona, czując obudzone w nim podejrzenie, przybrała wyraz twarzy obojętny. Po chwili rzekła swobodnie:
— Prawdę powiedziawszy, nie jest mi pilno poznać waszego lokatora... Lepiej nawet będzie, bym zasięgnęła bliższych o nim wiadomości... a skoro się okaże, iż jest człowiekiem dobrze wychowanym, to zawsze znajdę jeszcze sposobność, by go zaprosić... A teraz żegnam was, moje dzieci. Już czas wracać do domu.
Pani Felicya zawróciła się ku wyjściem, gdy wtem w drzwiach sieni, ukazał się wysoki starzec. Miał na sobie czyste ubranie z niebieskiego sukna i wielką futrzaną czapkę na głowie, z daszkiem nasuniętym na same oczy. W ręku trzymał bicz.
— Wuj Macquart! Witam! Witam miłego gościa! — zawołał Mouret — patrząc ciekawie na panią Felicyę, która szarpnęła się niecierpliwie.
Macquart był naturalnym bratem jej męża i rodzina miała z nim zawsze niemało kłopotów. Dzięki wpływom pana Rougon, wrócił obecnie do Francyi, zkąd musiał emigrować po rozruchach zaszłych w r. 1851, w których brał czynny udział. Od chwili powrotu z Piemontu, stary Macquart wiódł życie dostatnie, osiadłszy pod Plassaas w Tulettes, gdzie kupił ładny, wiejski dworek z ogrodem. Zkąd na to kupno wziął pieniędzy — nie mówił. Wszakże musiał ich mieć poddostatkiem, albowiem ubierał się porządnie i kupił sobie karyolkę, zaprzężoną w doskonałego konia. Codziennie można go było spotkać jadącego tą lub inną drogą w okolicy Plassans, siedział zwykle na wózku z fajką w ustach, wygrzewając się na słońcu, z miną wilka, który na stare lata ustatkował swoje narowy. Nieprzyjaciele rodziny Rougon szeptali pomiędzy sobą, iż bracia pogodzili się po spełnieniu wspólnie ukartowanej zbrodni i że skutkiem tego pan Piotr Rougon utrzymuje teraz swoim kosztem Antoniego Macquart.
— Jak się masz, kochany wuju! — powtarzał z naciskiem Mouret. — Bardzo się cieszę, żeś do nas wstąpił.
— Tak, tak, nie mogę przejechać przez Plassans, by o wasz dom nie zawadzić — rzekł Macquart z miną dobroduszną. — Ale prawdziwie, nie spodziewałem się ciebie tutaj zastać, kochana Felicyo! Dopiero co byłem tam u was i chciałem pomówić z twoim mężem...
— Zastałeś go... wszak prawda, że go zastałeś? — pochwyciła z żywością Felicya.
— Tak, zastałem go w domu, widziałem go i rozmawiałem z nim. To poczciwe człowieczysko ten Rougon.
Uśmiechnął się dość dwuznacznie a Felicya usiedzieć nie mogła z niecierpliwości, Macquart bowiem mówił zwolna, spokojnie i po chwilowej przerwie ciągnął dalej z większą jeszcze zjadliwością:
— Przywiozłem wam dwa króliki z mojego gospodarstwa... zastaniesz je w domu, kochana Felicyo... a wam, moi drodzy także przywiozłem dwa również tłuste; oddałem je Róży, wysiadając z wózka. Utuczyłem te dwie pary królików z zamiarem złożenia ich rodzinie w prezencie... Bo już taka moja natura... lubię wam sprawiać niespodzianki...
Pani Felicya pobladła, zacisnęła usta i tłumiła wzrastający gniew, który w niej wrzał zwłaszcza, z powodu spojrzeń ukośnych, rzucanych na nią przez zięcia. Miała ochotę wyjść, lecz lękała się, by Macquart nie wygadał się z czem niepotrzebnem.
— Dziękujemy ci, mój wuju, za króliki — rzekł Mouret. — Będą pewnie równie smaczne jak śliwki, które nam przywiozłeś za twej ostatniej bytności. Wuju, a może zechcesz napić się wina?...
— Tego nigdy nie odmawiam, i owszem...
Podczas gdy Róża podawała wino, wuj rozsiadł się na balustradzie tarasu. Podany sobie kieliszek pił zwolna, cmokając i podnosząc wino w górę, pod światło dla dokładniejszego zbadania koloru.
— To wino pochodzi z Saint-Eutrope — szepnął, smakując. Znam się na tem i zawsze wiem, zkąd pochodzi każda butelka. Nikt tak nie zna naszych winnic, jak wuj Macquart.
Kiwał głową i pomrukiwał coś z zadowoleniem. Wtem Mouret zapytał go z ukrytą intencyą w głosie:
— A cóż słychać w Tulettes?
Macquart podniósł głowę i spojrzał po obecnych, znów cmoknął językiem i postawiwszy kieliszek, rzekł jakby od niechcenia:
— Wszystko dobrze... Miałem o niej świeże wiadomości niedalej jak wczoraj. Ani jej gorzej ani lepiej, zawsze jedno i to samo.
Felicya spojrzała na mówiącego i nastąpiło milczenie. Zadanem wujowi pytaniem, Mouret naumyślnie dotknął najboleśniejszej rany rodziny Rougonów. Była to bowiem aluzya odnosząca się do matki Piotra Rougona a zarazem Antoniego Macquarta, która od kilku lat zamkniętą była jako obłąkana w domu zdrowia w Tulettes. Dworek kupiony przez Rougona dla brata, był tuż w pobliżu leczniczego zakładu, można było przypuszczać, iż Macquart został osadzony w celu czuwania nad matką rodu.
— Zaczyna być późno, czas więc ruszać do domu — rzekł Macquart, wstając. — Trzeba, abym wrócił przed nocą do Tulettes. Mouret, słuchaj, mój kochany, a żebyś się tak kiedy wybrał do mnie?... Cóż ty na to?... Przecież obiecałeś odwiedzieć mnie temi czasy...
— Dobrze, wuju, i owszem, z miłą chęcią...
— Ale wiesz?... nie chcę, abyś kogokolwiek pozostawił w domu... musicie do mnie wszyscy przyjechać... Słyszysz?... Mnie nudno staremu tak zawsze siedzieć w pustym domu... Przyjedźcie więc, zgotuję wam obiad... zobaczycie, jaki paradny...
A zwróciwszy się w stronę Felicyi dodał:
— I ciebie zapraszam wraz z mężem... Tylko proszę, nie zróbcie mi zawodu... Przecież to, że nasza matka jest tuż obok w domu obłąkanych nie powinno nam przeszkadzać w skromnej zabawie w najbliższem naszem kółku... Niepodobna wciąż nosić żałoby... trzeba się rozerwać od czasu do czasu... Wreszcie mówię wam, że matce nie jest gorzej, i wiem na pewno, że jej na niczem nie zbywa... Możecie śmiało mi wierzyć... Proszę więc, przyjedźcie wszyscy do mojej zagrody... uczęstuję was winkiem jakich mało... wynalazłem to wino tuż niedaleko Tulettes... wyborne.. pochodzi ze stoków de la Seille... oni tam mają znakomite winnice... Wreszcie skosztujecie sami i powiecie, czy tak nie jest!
W miarę jak mówił przerywanym głosem, szedł zwolna, zatrzymując się po drodze, lecz z zamiarem wyjścia. Felicya postępowała tuż za nim, prawie depcząc mu po piętach i popychając go ku sieni. Mouret, oraz Marta wyprowadzili wuja aż na ulicę i przystanęli, czekając, by wsiadł do karyolki. Macquart odwiązywał właśnie lejce, które okręcił przy okiennicy, gdy nadszedł ksiądz Faujas, wracający do domu. Przeszedł szybko, lekko się skłoniwszy, i znikł w sieni jak cień, podążając na górę. Felicya odwróciła się, ścigając go wzrokiem i mocno przytem żałując, iż nie zdążyła mu się przyjrzeć. Wuj Macquart stanął jakby osłupiały, pokiwał zwolna głową, wreszcie wyrzekł z cicha, zwróciwszy się do siostrzeńca:
— Co to... księża zaczynają się teraz gnieździć u ciebie?... Nie spodziewałem się tego po tobie, no, ostrzegam, abyś się miał na baczności... Ten zwłaszcza klecha ma coś niedobrego w swoich oczach... Pamiętaj na przysłowie, które powiada, że sutany dyabła warte a gdzie sutana — tam i nieszczęście.
Mówiąc te słowa, wsiadł do karyolki, zajął miejsce w pośrodku ławeczki i gwizdnął z cicha na konia, który ruszył truchtem przez ulicę Balande. Szerokie, okrągłe plecy wuja Macquarta i futrzana jego czapka znikły wkrótce na zakręcie ulicy Taravelle. Mouret obrócił się wtedy ku drzwiom, przy których stały Felicya i Marta i posłyszał jak matka mówiła do córki:
— Wolę, abyś go zaprosiła ty, będzie to bowiem miało charakter mniej solenny. Postaraj się, proszę, zrobisz mi tem prawdziwą przyjemność.
Umilkła, niezadowolona, iż Mouret mógł się domyśleć o czem rozmawiała z Martą. Dla uniknięcia dalszej o tem rozmowy, przywołała Dezyderyę, ucałowała ją z wielką czułością i pożegnawszy się odeszła, rzucając okiem po za siebie, jakby w obawie powrotu Macquarta, który za jej plecami był o wiele gadatliwszy, mówiąc najczęściej mnóstwo niepotrzebnych rzeczy, dotyczących rodziny.
Mouret, pozostawszy sam na sam z żoną, rzekł do niej tonem stanowczym:
— Pamiętaj, że zakazuję ci wszelkiego mieszania się w sprawy twej matki. Mięsza ona jak w kotle w całem Plassans a nigdy nikt nie wie, co właściwie warzy, to tylko pewna, że nic dobrego ani czystego. Co za dyabeł ją opętał, że tak gwałtownie zachciało się jej poznać księdza Faujas? Musi w tem mieć jakiś interes, bo nim tylko zwykła się kierować. Zaczynam przypuszczać, że nasz klecha nie dla fantazyi zjechał z Besançon do Plassans. Kryje się wtem coś, ale dyabeł wie co!...
Marta zasiadła jak zwykle do cerowania domowej bielizny, której reparowanie zajmowało jej dnie całe, Mouret zaś, drepcząc, to znów przystając, mówił do niej:
— Wiesz, oni mnie niezmiernie bawią! Domyślasz się, że mówię o wuju i twojej matce. Toż dopiero się nienawidzą! Z całej duszy i serca nienawidzą się wzajemnie. Czyś zauważyła, jak matka wściekała się, pomimo pozornego spokoju? Tak, wściekała się, widząc u nas wuja,... Nic dziwnego, na złodzieju czapka gore, więc i ona... lęka się, by w wuisko nie wygadał się z czem niepotrzebnem... A że do opowiadania miałby wiele, więc chcianoby, aby zaniemówił... Lecz mnie to wszystko tylko śmieszy, bo nie myślę się wtrącać w ich podejrzane sprawy... o nie, nie głupim... zbyt to niebezpieczne... Mój ojciec miał najzupełniejszą racyę, mówiąc, że oni dyabła warci i że szkoda dla nich sznurka na powieszanie. Mówił tak, chociaż Rougonowie i Macquarci, należeli do najbliższych krewnych mojej matki. Zżymam się, gdy pomyślę, że jestem z ich krwi również jak i ty, moja Marto... Ale dla tego też mówię o tem, co myślę, nie tając się przed tobą. Nie ma co, ładną mamy familijkę! I uważ tylko: dziś mają pieniądze, wypłynęli wyżej, aniżeli można było przypuszczać a pomimo to szachrują po dawnemu a może i gorzej!
Pokręciwszy się jeszcze chwilę po domu, Mouret wziął za kapelusz i poszedł w aleję Sauvaire, by ze spotkanymi znajomymi porozmawiać o pogodzie, o urodzajach, o bieżących wypadkach. Przez cały następny tydzień był pochłonięty interesami, wydarzyła mu się okazya dostawy znacznej partyi migdałów. Skutkiem zajęcia prawie zapomniał o istnieniu księdza Faujas. Wreszcie postanowił był już poprzednio być ostrożnym ze swoim lokatorem z drugiego piętra, albowiem uważał go za człowieka skrytego, dozwalającego by inni dużo mówili, podczas gdy sam milczał, słowem jednem nie zdradzającego swych myśli. Zdarzyło się nawet, że Mouret dwukrotnie już wymknął się przed księdzem, przypuszczając, iż ten go szuka, by posłyszeć dalszy ciąg rozmowy o bandzie z podprefektury i o bandzie pana Rastoil. Róża nawet kiedyś wspomniała, że pani Faujas zaczepiała ją w chęci dłuższej gawędki, lecz Mouret nie życzył już sobie zwierzeń swojej kucharki. W chwilach wolnych bawił się teraz w sposób wręcz odmienny. Patrząc bowiem na okna drugiego piętra, mruczał pod nosem:
— Wiem, że tam jesteś, mój kochanku... I wiem, że mnie podpatrujesz z po za twoich firanek... ale dyabła zjesz, jeżeli co zobaczysz i co wyszpiegujesz... Mylisz się grubo, jeżeli na mnie liczysz... ani słówka już nie pisnę do ciebie o naszych sąsiadach... Rób co chcesz i pytaj kogo chcesz...
Myśl, że ksiądz Faujas czatuje na niego i pragnie jego zwierzeń bawiła go niewymownie. Pod wrażeniem tej myśli wychodził i wracał do domu cichaczem, lękając się wpaść w zastawione sidła. Pewnego wieczoru, wracając do siebie, zobaczył o jakie piędziesiąt kroków przed sobą, księdza Faujas i księdza Bourette. Rozmawiali, stojąc przed domem pana Rastoil. Mouret skrył się czemprędzej za róg kamienicy. Księża rozmawiali w dalszym ciągu, przetrzymując go uwięzionego nieledwie pół godziny. Z dolatujących słów domyślał się, że ksiądz Bourette namawiał księdza Faujas, by zechciał razem z nim wejść do domu pana Rastoil. Lecz namowy były próżne, księża rozeszli się, jeden, jak co wtorek, poszedł na obiad do pana prezydenta a drugi wrócił do siebie, wprost, odmówiwszy towarzyszenia koledze. Mouret zamyślił się i zaczął rozważać, dla czego ksiądz Faujas nie chce bywać w domu pana Rastoil?... Przecież wszyscy księża tam uczęszczali i to księża wpływowi jak ksiądz Fenil i ksiądz Surin... Tak, wszystkie sutany wietrzyły się w ogrodzie pana Rastoil, orzeźwiając widokiem kaskady w jego ogrodzie. Takie stronienie i trzymanie się na uboczu było bardzo dziwne i Mouret stanowczo nabrał przekonania, iż ksiądz Faujas jest człowiekiem, którego strzedz się należy.
Wróciwszy do domu szybko, pobiegł do ogrodu i spojrzał ku oknom drugiego piętra. Po chwili dostrzegł, iż firanka przy oknie na prawo lekko się poruszyła. Na pewno więc ksiądz Faujas podglądał ztamtąd osoby, znajdujące się w ogrodzie pana Rastoil. Po nieznacznych, ostrożnych poruszeniach firanki, Mouret wnosił, iż lokator z drugiego piętra, podpatruje zarazem i ogród podprefektury.
Gdy Mouret wychodził z domu nazajutrz, to jest w środę, Róża szepnęła mu tajemniczo, iż ksiądz Bourette jest na drugiem piętrze już przynajmniej od godziny. Zawrócił więc do stołowego pokoju i zaczął czegoś szukać. Na zapytanie dziwiącej się temu Marty, odpowiedział z niecierpliwością, że nie może znaleźć bardzo ważnego papieru, który mu jest koniecznie dziś potrzebny. Niby przypomniawszy sobie, iż zapewne zostawił go na górze w sypialnym pokoju, poszedł tam i zaczął pilnie nadsłuchiwać tego, co się działo o piętro wyżej, w mieszkaniu księdza Faujas. Posłyszawszy usuwanie krzeseł, domyślił się, że księża się żegnają, zeszedł więc wolno na dół, miarkując tak, aby w sieni mógł spotkać księdza Bourette.
Ujrzawszy go, zawołał, udając zdziwienie.
— Kogo ja widzę!... cóż to za miła niespodzianka! Ksiądz dobrodziej zapewne teraz idzie do kościoła św. Saturnina?... Ja także mam interes w tamtej stronie... Więc, jeżeli wolno, pójdziemy razem...
Ksiądz Bourette odrzekł, iż to mu sprawi niewymowną przyjemność. Wyszli więc razem i szli wolnym krokiem przez ulicę Balande ku placowi podprefektury. Ksiądz Bourette był otyły, miał twarz poczciwca i niebieskie oczy o wyrazie dziecięco naiwnym. Czarny jedwabny, szeroki pas, mocno ociągający mu biodra, uwydatniał okrągłość brzucha, lśniąc się łagodnie na czarnej wełnianej sutanie. Idąc, ksiądz wysuwał brzuch naprzód, głowę odrzucał w tył. Ręce miał krótkie stosunkowo do ciała a nogami suwał ociężale, jakby z trudnością.
— Zdaje mi się, że pan byłeś z wizytą u mojego lokatora? — zapytał Mouret, wprost przystępując do przedmiotu, który go interesował. Ksiądz Faujas jest wzorowym lokatorem... i doprawdy nie wiem, jak panu dziękować za jego łaskawe pośrednictwo.
— Tak, tak — szepnął ksiądz — to bardzo zacny człowiek.
— A jaki lokator! Nigdy u niego nikt nie hałasuje... Możnaby myśleć, że mieszkanie stoi pustką... ani wiemy, że ktoś obcy znajduje się pod naszym dachem... Przytem grzeczny, dobrze wychowany... Słyszałem nawet, że to niepospolity człowiek, umysł wyższy, który zczasem zabłyśnie w naszej dyecezyi...
Domawiając tych słów, Mouret zatrzymał się i spojrzał badawczo w twarz swego towarzysza. Lecz ten, rozejrzawszy się spokojnie po placu podprefektury, na którym właśnie przystanęli, odrzekł nieco zadziwiony:
— Naprawdę?... i któż to panu mówił?
— Kilka osób zapewniało mnie o tem... Twierdzono przytem, iż nasz biskup ma już plan ułożony co do dalszego losu księdza Faujas... Tymczasem wszakże polecił mu, by trzymał się na uboczu, żeby nie budzić zazdrości...
Ruszyli z miejsca i drobnemi krokami zawrócili w ulicę de la Banne. Po chwilowem milczeniu ksiądz Bourrette odpowiedział:
— Jestem zdziwiony tem, co mi pan mówisz... Faujas jest człowiekiem skromnym i uprawia z przekonania chrześciańską pokorę... W służbie przy kościele, podejmuje się czynności, niechętnie spełnianych przez kolegów... Prędzej nazwałbym go świętym aniżeli mądrym... U biskupa prawie go nie widać... raz jeden spotkałem go tam i to na chwilę... Od przyjazdu źle jest widziany przez księdza Fenil, względem którego postąpił niezręcznie... A tłomaczyłem mu wyraźnie, iż powinien się starać o jego względy, bo nasz wielki wikaryusz jest prawą ręką biskupa i nic nigdy nie wskóra, jeżeli nie zdobędzie sobie łask księdza Fenil... Otóż poczciwy ten Faujas nie zrozumiał mnie.. dziwię się temu, bo tłomaczyłem mu jasno... ale właśnie skutkiem tego, wyprowadziłem wniosek, że jest ograniczony, bardzo nawet ograniczony... Nie jest zdolny objąć rzeczy i postępuje jak dziecko... Mógłbym na poparcie mego twierdzenia przytoczyć wiele przykładów, lecz dość będzie jednego... Pomimo, że go ostrzegałem, by tego nie czynił, chodzi bezustannie do naszego chorego proboszcza... bo zapewne pan wiesz, że nasz zacny Compan leży od dwóch tygodni... źle z nim... zapewne go stracimy... Otóż po co tam chodzi!... To odwiedzanie naszego biednego proboszcza na złe mu wyjdzie... Przecież każdemu z nas wiadomo, że proboszcz zawsze był w złych stosunkach z księdzem Fenil... Trzeba doprawdy być nieświadomym przybyszem, żeby o tem niewiedzieć... A chociaż Besançon jest dość odległem od Plassans, wszakże sprawy tej doniosłości i tam są wiadome...
Ksiądz Bourette zmęczył się opowiadaniem, więc przystanął dla schwytania tchu, ożywiony wszakże kwestyą, która go mocno obchodziła, zaczął znów mówić, stając naprzeciwko Moureta i patrząc mu prosto w oczy:
— Nie łudź się, kochany panie... ludzie ci mówili pochwały, na które twój lokator bynajmniej nie zasługuje... Faujas jest naiwny jak dziecko ledwie umiejące chodzić... Sprawa z naszym proboszczem wykazuje to jasno jak na dłoni... Bo patrzno pan... wszak ja jestem człowiek skromny i nie łaknący zadowolnienia słusznych może ambicyj... a jednakże odwiedzam tylko po kryjomu naszego kochanego chorego... każdy zaś wie, iż go znam oddawna i kocham jak brata... lecz trudno... trzeba się stosować do swoich przełożonych... więc też strzegę się, by mnie nie widziano, gdy idę do proboszcza Compan... Wszak on sam powiedział mi przed paru dniami, bo pan wiesz, że Compan ma prawdziwie złote serce, sam ostrzegł mnie, dla mojego dobra: „Mój drogi, widzisz, że niedługo umrę a więc jeżeli chcesz być mianowanym na moje miejsce, to nie odwiedzaj mnie zbyt często... Wierzaj mi, że tak trzeba, mój poczciwy, stary przyjacielu... Odwiedzaj mnie nocną porą, by cię nie widziano... zastukaj trzy razy, to ci otworzy moja siostra“. Po tej przestrodze, noga moja nie postała w dzień na probostwie... chodzę tam, gdy noc zapadnie... Bo dlaczegóż mam się sprzeciwiać woli umierającego?.. I tak każdy ma dosyć kłopotów!..
W miarę jak mówił, głos mu się rozrzewniał. Złożył pobożnie ręce, opierając jena zaokrąglonym brzuchu i westchnął, wzruszony tkliwością i delikatnością własnego serca. Łzy nabiegły mu do oczu a usta szeptały:
— Ten biedny, poczciwy Compan... biedny Compan...
Mouret słuchał i z niechęcią zauważył, iż nawet od gadatliwego księdza Bourrette niewiele się dowie o swoim lokatorze z drugiego piętra. Postanowił przecież raz jeszcze wrócić do tej kwestyi, ponownie więc rzekł z naciskiem:
— Jednakże ja tyle dobrego słyszałem o księdzu Faujas! Tak mnie zapewniano o wielkim jego rozumie! Owe osoby zdawały się wiedzieć na pewno, iż nasz biskup odda mu niezadługo ważne sprawy do załatwienia.
— Pomylono się... ręczę panu, że się pomylono!... Ksiądz Faujas nigdy nie dojdzie do niczego, żadnej nie ma przyszłości. Mogę panu przytoczyć inny jeszcze przykład... Jak wszystkim wiadomo, bywam co wtorek na obiedzie u naszego szanownego prezydenta, pana Rastoil. W przeszłym tygodniu, zacny ten człowiek polecił mi, abym mu przyprowadził księdza Faujas w następny wtorek. Chciał go poznać i mieć własny sąd o świeżo przybyłym... Otóż nigdybyś pan nie zgadł, co zrobił ksiądz Faujas?.. Wręcz odmówił... tak, kochany panie, ksiądz Faujas nie chciał się stawić na zaproszenie pana Rastoil! Jak się panu podoba tak dziwaczne postępowanie?.. Przedstawiałem mu całą niewłaściwość takiego postanowienia, tłomaczyłem szczegółowo, iż w ten sposób oburzy na siebie całe towarzystwo w Plassans, że będą z niego wszyscy szydzili... a co najgorsza oburzy na siebie księdza Fenil, który nigdy mu nie daruje takiego grubiaństwa wobec pana Rastoil. Lecz uparł się, nie i nie... No i czy pan uwierzy?.. naprawdę nie poszedł! Chyba pan teraz widzisz wyraźnie, iż taki człowiek nigdy do niczego dojść nie może, bo sam jest sobie wrogiem. Ale czy też pan wie, co mi jeszcze powiedział ten pański lokator? Boże odpuść, ale na własne uszy słyszałem, jak rzekł mi z niecierpliwością: nie chcę przyjmować tych zaprosin, bo nie chcę się przyłączać do ich obozu.
To powiedziawszy, ksiądz Baurette zaczął się śmiać, nie znajdując słów na właściwe określenie i skrytykowanie postępowania księdza Faujas. Spostrzegłszy, iż stanęli już przed kościołem świętego Saturnina, ksiądz zatrzymał jeszcze Moureta, mówiąc:
— Tak panie, to stare dziecko i tylko dziecko ten nasz poczciwy ksiądz Faujas! Bo czyż to nie jest zabawne, aby on, świeżo przybyły i nieznany człowiek, odmawiał stawienia się na uprzejme zaproszenie pana Rastoil i to pod pozorem, że lęka się, by go nie zaliczono do tamtego obozu!.. Poznawszy dziwactwo księdza Faujas z obawą podjąłem się misyi powierzonej mi przez matkę pańskiej żony... Wczoraj właśnie pani Rougon poleciła mi, abym uwiadomił księdza Faujas, iż pragnie go widywać w swoim salonie... Byłem pewny, że ten dziwak odmówi...
Mouret zdziwił się nieco i podchwycił:
— To matka mojej żony naprawdę dała panu takie polecenie?..
— Tak, umyślnie w tym celu przyszła wczoraj do naszej zakrystyi... A ponieważ najmocniej pragnę zadość uczynić życzeniom pani Rougon, więc jej obiecałem zrobić co można, by nakłonić księdza Faujas do bywania w jej domu. Pewny wszakże byłem, że odmówi!
— No i cóż?... odmówił?...
— Nie... ku wielkiemu mojemu zdziwieniu, przyjął zaproszenie i będzie tam bywał.
Mouret roztworzył już usta, by coś powiedzieć, lecz powstrzymał się w czas i zamknął je co prędzej. Zaś ksiądz Bourette stał przed nim z twarzą rozjaśnioną i mrugał radośnie, mocno z siebie zadowolony.
— Muszę też wyznać — rzekł z miną człowieka przekonanego o swych dyplomatycznych zdolnościach — iż poprowadziłem tę sprawę gładko, umiejętnie. Przynajmniej przez godzinę tłumaczyłem naszemu poczciwcowi, kim jest pani Rougon i jakie stanowisko zajmuje ona w Plassans. Potrząsał tylko głową a na moje naleganie, by się zdecydował u niej bywać, odpowiadał, że mu dobrze w domu i że chce trzymać się na uboczu... Nie wiedziałem już co pocznę z tym upartym człowiekiem i czem zdołam go przekonać, gdy w tem przypomniałem sobie słowa tej rozumnej i drogiej nam wszystkim pani Rougon. Zaleciła mi kilkakrotnie, bym położył wyraźny nacisk na to, że salon jej jest gruntem neutralnym. Nie rozumiem, jaką to może mieć doniosłość w tej mianowicie okoliczności, lecz ponieważ pani Rougon życzy sobie, by jej salon zwano gruntem neutralnym, więc tak też go nazwałem. I cóż pan powieśz?.. Ksiądz Faujas znalazł widocznie to wyrażenie w swoim guście, podobało mu się i zdecydował się na bywanie u pani Rougon. Przyrzekł mi nawet i to formalnie przyrzekł, że jutro zobaczymy go podczas zebrania w salonie pani Rougon. Natychmiast piszę do niej o tem zwycięztwie! Powinna być rada, bo i ja rad jestem bardzo!
Dumny ze szczęśliwie załatwionej trudnej misyi, ksiądz Bourette spoglądał dokoła, przewracając swemi wielkiemi dziecięcemi oczyma, mówiąc sam do siebie:
— Pan Rastoil będzie silnie tem draśnięty, lecz trudno... zrobiłem co mogłem... niezawsze sprawy idą pomyślnie... A teraz żegnam cię, kochany panie Mouret, pilno mi z napisaniem listu do pani Rougon... żegnam... proszę złożyć moje uszanowanie pani...
Pożegnawszy się, wszedł do kościoła a gdy się za nim głucho zamknęły podwójne drzwi, grubo suknem obite, Mouret ruszył ramionami i mruknął:
— To gaduła!.. plecie godzinę całą, nikomu nie dając przyjść do słowa a wszystko to kupy się nie trzyma... ale takich ludzi nie brak... tak... jemu podobnych dużo... No, no, ale ktoby się tego spodziewał, iż jutro Faujas ukaże się w salonie „czarnuszki“. Dlaczego ona tak się zawzięła, by go ściągnąć do siebie? Szkoda, że się pogniewałem z tym starym osłem jej mężem... żeby nie to, możebym się tam wybrał... Niech kaci porwą tego Rougona...
Otrząsnąwszy się z tych myśli, Mouret poszedł ku najruchliwszym ulicom miasta i całe popołudnie zajmował się interesami. Wieczorem zaś, położywszy się już do łóżka, rzekł niedbale do żony:
— Czy ty wybierasz się jutro z wizyta do matki?...
— Nie. Mam dużo roboty do wykończenia, więc jutro nie pójdę. Postaram się być u niej w przyszły czwartek.
Nie nalegał, lecz przed zdmuchnięciem świecy rzekł jeszcze:
— Źle robisz, moja droga, że tak rzadko wychodzisz... Rozrywka jest koniecznie człowiekowi potrzebna... Idź jutro do matki... zabawisz się trochę... Ja zostanę w domu i dopilnuję dzieci.
Marta spojrzała na niego mocno zdziwiona. Zazwyczaj bowiem bardzo nie lubił, gdy chciała wyjść z domu chociażby na chwilę. Zrzędził, kaprysił i robił co mógł, by jej uniemożliwić wyjście; wynajdywał tysiączne powody, by ją zatrzymać i rzeczywiście odzwyczaił ją nawet od ochoty składania wizyt.
— Jeżeli tak bardzo tego pragniesz, to pójdę, powiedziała, patrząc wciąż na męża.
Lecz on, chcąc uniknąć tego wzroku, zgasił świecę i zagłębiając głowę w poduszki dodał:
— Tak, idź... a potem opowiesz nam, jak spędziłaś wieczór. Dzieciaki będą na pewno słuchały cię z zajęciem...




VI.

Nazajutrz wieczorem, około godziny dziesiątej, ksiądz Bourettie zaszedł do mieszkania księdza Faujas, by iść z nim razem do pani Rougon, obiecał mu bowiem, że sam go osobiście wprowadzi do jej salonu. Ksiądz Faujas, stojąc w pośrodku pustego swego pokoju, nakładał czarne rękawiczki, bardzo już zniszczone, z bielejącemi od zużycia palcami.
— Czyż nie macie jakiej innej sutany do włożenia na dzisiejszy wieczór? — spytał ksiądz Bourette, patrząc z niezadowoleniem na zaniedbany ubiór kolegi.
— Nie, nie mam. Lecz zdaje mi się, że ta sutana wygląda jeszcze dość przyzwoicie.
— Tak, tak, zwłaszcza gdy niema innej, bąkał z cicha ksiądz Bourette. Dziś bardzo zimno na dworze... Czy nie kładziecie płaszcza?... Nie?.. więc chodźmy, już pora.
Rzeczywiście było chłodno, zanosiło się nawet na trochę mrozu. Ksiądz Bourette, otuliwszy się staranie w wygodny, ciepły płaszcz na jedwabnej podszewce, szedł jak mógł najśpieszniej, by dotrzymać kroku księdzu Faujas, znacznie od siebie młodszemu i gnanemu zimnem. Dom państwa Rougon wznosił się na rogu ulicy de la Banne i placu Podprefektury. Zbudowany był z ciosowego białego kamienia, z frontem ozdobionym rozetami rzeźbionemi w rodzaju fryzu, oddzielającego jedno piętro od drugiego.
Zaraz na wstępie przyjął ich w sieni lokaj w niebieskiej liberyi; zdejmując płaszcz z ramion księdza Bourrette, uśmiechnął się do niego, jak stary znajomy, w zamian zaś patrzył z ukosa i niechętnie na tego drugiego księdza, nie mającego nawet dość pieniędzy, by sobie kupić porządniejszą odzież. Salon znajdował się na pierwszem piętrze.
Ksiądz Faujas wszedł tam z miną człowieka pewnego siebie, podczas gdy ksiądz Bourrette tak był zawsze zmięszany, wchodząc do bogatego mieszkania państwa Rougon, iż zaraz po za progiem salonu znikł, nie powitawszy nikogo, dążąc milczkiem do którego z przyległych pokoi. Widząc się opuszczonym przez towarzysza, który go miał zapoznać ze wszystkimi, ksiądz Faujas przeszedł wzdłuż salon, kierując się zwolna ku niemłodej już kobiecie, którą łatwo wyróżnił z pomiędzy kilku innych, jako panią domu. Był zmuszony sam siebie przedstawić, co uczynił z najzupełniejszą swobodą. Felicya z żywością podniosła się z krzesła i przypatrywała mu się bacznie, mierząc go od stóp do głów, zatrzymując zwłaszcza oczy na twarzy nowoprzybyłego, usta zaś „czarnuszki“ szeptały uprzejmie z wyszukanym uśmiechem:
— Bardzo jestem szczęśliwa, że widzę pana w moim domu, bardzo jestem mu wdzięczna...
Zjawienie się tego nieznanego księdza w wytartej sutanie wywołało silne wrażenie, oraz zdziwienie wśród osób zebranych. Jakaś młoda kobieta, podniósłszy głowę dla przypatrzenia się nowemu przybyszowi, drgnęła jakby przerażona jego wzrostem. Wogóle wywarł złe wrażenie. Znajdowano, iż jest zbyt wysoki, zbyt barczysty, że ma twarz za surową i ręce za wielkie. W rzęsisto oświetlonym salonie, sutana księdza Faujas wydała się uboższą i bardziej znoszoną, panie zasłaniały się wachlarzami, nie chcąc patrzeć na ubiór tak zniszczony, wstyd im było, więc zarumienione, zmięszane, odwracały się w inną stronę, szepcząc między sobą z postanowieniem niezważania na takiego zaniedbanego człowieka. Mężczyźni również zamieniali pomiędzy sobą znaczące spojrzenia i pogardliwie wydęli usta.
Widząc, jak zebrane osoby niechętnie patrzą na nowoprzybyłego, Felicya ściągnłęa gniewnie brwi, lecz natychmiast wypogodziwszy twarz, postąpiła kilka kroków przy boku księdza Faujas, mówiąc głośno, tak by ją wszyscy słyszeli.
— Gdzież jest ten kochany ksiądz Bourette, prawdziwie nie wiem, jak mu dziękować za jego gorliwość... Bo wiem, że miał niemało trudu, by pana skłonić do zadośćuczynienia mojej gorącej chęci ujrzenia go w moim domu.... Lecz teraz chcę wierzyć, że zapoznany się bliżej... Pan nie masz prawa unikać ludzi życzliwych...
Ksiądz Faujas stał przed nią w pośrodku salonu i kłaniał się, dziękując za grzeczne słówka pani domu, która coraz uprzejmiej, pieszczotliwiej śmiała się i mówiła dalej, kładąc nacisk na niektóre słowa.
— Znam wielką pańską wartość... Bo wiem o panu wiele więcej, aniżeli pan przypuszcza... Mówiono mi o cnotach i świątobliwości pańskiej... i szczerze pragnę pańskiej przyjaźni... Będziemy z sobą o tem mówili... bo musimy często się widywać...
Ksiądz Faujas patrzał na mówiącą, nie spuszczając z niej oczu, a w sposobie jej manewrowania wachlarzem, zdawał się poznawać różne znane sobie tajemnicze znaki. Odpowiedział więc zniżonym głosem:
— Jestem najzupełniej na pani rozkazy.
— Tak też sądziłam... odpowiedziała, śmiejąc się głośno. Gdy się pan rozejrzysz tutaj trochę, sam zdasz sobie sprawę, iż my przedewszystkiem pragniemy ogólnego dobra... Proszę teraz iść ze mną... przedstawię pana mojemu mężowi.
Szła naprzód, torując drogę księdzu Faujas a szacunek i uznanie, jakiem chciała go otoczyć zaraz na wstępie, wywołały zadziwienie i niechęć wzrastającą wśród obecnych. By przejść do przyległego pokoju, gdzie przy rozstawionych stolikach mężczyźni grali w wista, pani Felicya z widoczną intencją poruszyła z miejsca swoich gości, pragnąc zwrócić ich uwagę na księdza Faujas. Skierowała się teraz do stolika, przy którym ujrzała swego męża, grającego w karty z miną poważnego dyplomaty. Gdy szepnęła mu coś do ucha, w pierwszej chwili ujawniło się na jego twarzy lekkie zniecierpliwienie, lecz dalsze słowa żony podziałały na niego wręcz przeciwnie, bo z zadowoleniem rzekł spiesznie:
— Dobrze, dobrze, zaraz idę...
I przeprosiwszy swoich partnerów, poszedł się zapoznać i przywitać z księdzem Faujas. Rougon mógł mieć lat siedemdziesiąt, był tłusty, blady i poruszał się uroczyście jak w jego mniemaniu na milionera przystało. Powszechnie zachwycano się w Plassans pięknością jego siwej głowy i milczącej twarzy męża stanu. Zamieniwszy kilka uprzejmych zdań z księdzem i uścisnąwszy mu dłonie, powrócił do stolika i siadł na zajmowanem poprzednio miejscu. Felicya zaś już przed chwilą wróciła do gości zebranych w salonie.
Pozostawiony sam sobie przez gospodarzy domu, ksiądz Faujas zachowywał się ze swobodą człowieka, przywykłego do bywania w świecie. Czas jakiś stał, patrząc na grających w karty, chociaż w rzeczywistości rozglądał się po meblach, dywanach i ścianach. Pokój, w którym się znajdował wybity był skórą naturalnego koloru a dokoła wzdłuż murów stały szafy z gruszkowego, czarnego drzewa, zdobne mosiężnemi listwami i pełne pięknie oprawionych książek. Pokój ten wyglądał na gabinet wysokiego urzędnika sądowego. Chcąc zapoznać się zresztą mieszkania, ksiądz Faujas przeszedł napowrót do salonu. Był on cały wybity zieloną jedwabną materyą, przymocowaną do ścian złoconemi sztukateryami, miał wygląd bogaty, poważny, lecz zarazem krzyczący, w rodzaju zbytkownych restauracyjnych jadalni. Po drugiej stronie wielkiego, zielonego salonu, znajdował się buduar pani Felicyi, w którym przyjmowała dzienne wizyty. Tutaj, ściany i meble pokrywała jasno-żółta, jedwabna materya a na rozlicznych i wszelkiego kształtu kozetkach, krzesełkach i pufach, występowały haftowane fijołkowe, wielkie kwiaty.
Ksiądz Faujas usiadł przed kominkiem w wielkim fotelu i wyciągnął nogi przed ogniem. Obrał to miejsce, albowiem prawie niewidzialny dla innych, mógł ztąd patrzeć na osoby zebrane w salonie. Zaczął więc rozmyślać nad uprzejmem przyjęciem, jakiego doznał ze strony pani Rougon i nie rozumiał go dobrze. Po chwili, usłyszał tuż za sobą męzkie głosy. Przymknął nieco powieki i słuchał w postawie człowieka drzemiącego skutkiem zbytecznego gorąca, buchającego od płonącego ognia.
— Tylko raz jeden byłem wtedy u nich... mieszkali na tejże ulicy de la Banne, ale w innym domu i nie tak bogato... Ty byłeś podówczas w Paryżu i nie miałeś sposobności widzenia sławnego żółtego salonu państwa Rougon! Ale ściany ówczesnego ich salonu nie były obite jedwabiami, tylko wprost oklejone wstrętnie brzydkim, żółto-cytrynowym papierem... meble mieli aksamitne, ale z wełnianego, utrechtskiego aksamitu a przytem niejeden fotel lub krzesło było kulawe... o nie to co teraz! Bo patrzajno tylko na tę „czarnuszkę“ jak się kryguje w swojej orzachowej sukni, siadłszy na taburecie, jak udzielna jaka księżniczka. Patrz, patrz, wita się z panem Delangre. Jak mi Bóg miły, podała mu rękę nie jak do uścisku, lecz jakby do dworskiego pocałunku! „Czarnuszka“ uważa się za królowę Plassans!
Ktoś drugi, młodszy, sądząc po głosie, roześmiał się szyderczo i mruknął:
— To tylko dowodzi, że musieli się dobrze obłowić pieniędzmi, by takie przybierać tony i tak meblować mieszkanie... Bo bez zaprzeczenia ich dom jest prowadzony na najwyższą stopę w naszem mieście.
— Tak — przyświadczył poprzednio mówiący starszy mężczyzna. — Ona zawsze lubiła prowadzić dom otwarty, więc przy wrodzonym sprycie nabrała wprawy. Za dawnych czasów, gdy pustki miała w kieszeni, przez cały tydzień piła czystą wodę, byle tylko módz wystawić sute przyjęcie dla gości. Znam ich dobrze tych państwa Rougon! Bawiło mnie nawet to ich wzrastanie w znaczenie... Ale nie ma co, bądżcobądź to tęgie głowy! Postanowili sobie dojść do pieniędzy, dojść do znaczenia i doszli... Prawda, że nie przebierali nigdy w środkach, patrząc jedynie na cel swych dążeń... Podczas burzliwych wstrząśnień zamachu stanu, dopięli szczytu swych marzeń. Czekali długo na podatną sposobność, bo ni mniej ni więcej jak okrągłe czterdzieści lat... ale w tem rzecz, że się doczekali, skorzystali a teraz używają... i nadużywają... Mieli przytem szczęście niepospolite... to jest zawsze od chwili, gdy zgwałcili szczęście na swój wyłączny użytek... Patrz naprzykład, niby mała stosunkowo rzecz, ale chociażby ten dom, w którym nas dziś przyjmują... Czy znasz tę historyę?... Dom ten należał do pana Peirotte, zabitego podczas rewolucyi w r. 1851. Kula ugodziła go tak, że padł na miejscu... gdyby nie to Rougonowie nigdyby nie doszli do posiadania tego domu, o którym marzyli od dawna, na który spoglądali z pożądliwością z okien swego mieszkania położonego na drugiej stronie ulicy. „Czarnuszka“ przez dziesięć lat łaknęła i pragnęła być spadkobierczynią pana Peirotte, chodziła jakby w ciąży, dopóki wszystko nie dojrzało. A gdy kula sprzątnęła pana Peirotte, Rougonowie kupili dom po nim pozostały i Felicya w nim tronuje jak widzisz... jest to jej pałac Tuileries... Wreszcie od czasu jak tu zamieszkała, to jest od r. 1851, dom, w którym obecnie spędzamy wieczór, tak się nazywa w kółku naszych znajomych w Plassans...
— Zkądże wzięli pieniędzy na kupno domu?...
— Pod tym względem, mój kochany, nie mogę cię objaśnić... dyabli to chyba wiedzą... Stanowisko swoje dzisiejsze zawdzięczają oni po części najstarszemu synowi, bo przecież wiesz, że Eugeniusz Rougon jest ministrem, mężem stanu, ulubieńcem i doradzcą cesarza... Z łatwością dostał dla ojca posadę poborcy podatków, oraz krzyż legii honorowej... Przypuszczam, że dom kupili na wypłaty... A może zaciągnęli pożyczkę w jakim banku... W każdym razie są dziś ludźmi bardzo bogatymi i obracają pieniędzmi w sposób równie skryty jak zyskowny. Mam najgłębsze przekonanie, iż idą ślepo za radami swego syna, potężnego w Paryżu ministra, bo dotychczas nie popełnili ani jednego głupstwa...
Mówiący zawiesił głos na chwilę i śmiał się zcicha, wreszcie dodał:
— Czy wiesz, że nie mogę się powstrzymać od śmiechu, patrząc na całą tę komedyę... stara „czarnuszka“ przybierająca giesty i tony księżniczki, jest wprost nieoceniona... I mimowoli patrząc teraz na nią przypominam sobie poprzedni jej salon cytrynowo-żółty, wyłożony przecierającym się dywanem, zastawiony odrapanemi meblami, ze zwieszającym się u sufitu żyrandolem, przysłoniętym brudnym łachmanem gazy popstrzonej przez muchy!... Patrz, patrz, wita się teraz z pannami Rastoil... czy widzisz, jak wywija i zamiata ogoniastą swoją suknią?... Ja ci powiadam, że ta stara czarownica pęknie kiedykolwiek z nadmiaru pychy, tronując w swoim bogatym salonie...
Ksiądz Faujas, słysząc każde słowo rozmowy dwóch nieznjomych sobie mężczyzn, obrócił zlekka głowę, by módz lepiej widzieć, co się dzieje w zielonym salonie. Ujrzał panią Rougon w pośród otaczających ją, osób; stała, prostując się a może nawet wspinając, by się wydać wyższą i wodziła oczami po wszystkich, jak królowa, oczekująca należnych sobie hołdów. Chwilami przymykała oczy, jakby olśniona nadmiarem tryumfu i mdlejąca z rozkoszy, wytworzonej z pochwał, odurzających ją wonią kadzideł, co się unosiły aż pod złociste stropy bogatego salonu, będącego świątynią, którą posiadła dla wzniesienia sobie przynależnego ołtarza.
— Otóż nadszedł i twój ojciec — ozwał się głos starszego mężczyzny. Dziwię się, że nie znasz przez niego tych wszystkich szczegółów dotyczących państwa Rougon... Bo ten zacny doktór zna niemało tajemnic i mógłby ciekawsze jeszcze rzeczy opowiedzieć o pani Felicyi...
— Zapewne... domyślam się, że ojciec wie nie mało... lecz on mi nigdy o tem nie wspomina, bo się lęka, że mógłbym się niepotrzebnie wygadać, a tem samem jego narazić... Tak, ojciec niema do mnie zaufania. Czyż pan nie wiesz, że już mnie wyklął kilkakrotnie, twierdząc, że przezemnie może utracić swoją klientelę w Plassans?... Przepraszam... lecz muszę pana na chwilę porzucić, bo widzę, że nadeszło kilku moich kolegów, pójdę więc się z nimi przywitać...
Mówiący wstał i skierował się ku drzwiom zielonego salonu. Ksiądz Faujas teraz go dopiero zobaczył. Był to młody człowiek, wysoki, o twarzy zmęczonej. Ów drugi nieznajomy, z którym przed chwilą rozmawiał, również podniósł się z krzesła, na którem siedział i zbliżył się spiesznie ku strojnej pani, przechodzącej przez buduar, rozpoczynając z nią rozmowę od potoku grzeczności i komplementów. Pani słuchała go z zalotnym uśmiechem, nazywając go „nieocenionym, drogim panem de Condamin“. Ksiądz Faujas, spojrzawszy na niego, poznał w nim owego pięknego sześdziesięcioletniego mężczyznę, którego mu pokazał Mouret w ogrodzie podprefektury. Niezadługo potem, pan de Condamin, odprowadziwszy damę, z którą rozmawiał, do drzwi zielonego salonu, zbliżył się do kominka i siadł na krzesełku tuż obok fotelu, zajmowanego przez księdza Faujas. Zdziwił się w pierwszej chwili, ujrzawszy księdza, lecz natychmiast pokrył swe zmięszanie uprzejmym uśmiechem i rzekł ze swobodą światowca:
— Zdaje mi się, iż niechcący wyspowiadałeś nas pan?.. Zaczynam się nawet lękać, że nie otrzymam rozgrzeszenia?.. Bo to czego się dopuściłem, musi być uważane za grzech ciężki? Wszak obmawiałem moich bliźnich... Chcę jednak wierzyć w pańską pobłażliwość... i win odpuszczenie...
Jakkolwiek ksiądz Faujas umiał nad sobą panować, wszakże zaczerwienił się, bo zrozumiał, iż pan de Condamin czyni mu wymówkę za podsłuchanie rozmowy. Na szczęście, pan de Coudamin łatwo przebaczał zbyteczną ciekawość a w danym wypadku rad był nawet, iż wytworzyła się mimowolna tajemnica pomiędzy nim i księdzem. Pozwalało mu to bowiem być otwartym z tym człowiekiem nowoprzybyłym do Plassans, mógł przyjemnie spędzić z nim wieczór, obgadując w dalszym ciągu ludzi zebranych w mieszkaniu państwa Rougon. A była to dla niego zawsze miła zabawka. Spojrzał tedy uważnie na księdza i osądził, że można się z nim nie krępować. Zbyt miał wytartą sutanę, by mógł być człowiekiem posiadającym jakiekolwiek wpływy lub znaczenie, musiał przytem być ciekawy i pragnący wiedzieć coś o ludziach, wśród których żyć będzie obecnie. Po kwadransie rozmowy, pan de Condamin traktował księdza jak starego znajomego i objaśniał go o tajemnicach ludzi snujących się dokoła.
— Pan jesteś świeżo przybyły do naszego miasta, otóż z prawdziwą przyjemnością spotykam się dziś z panem i rad będę módz mu służyć przy zdarzonej okazyi... Plassans ma swoje dobre strony, można się tu zżyć z ludźmi i nawet dojść do znaczenia. Ja przybyłem tutaj z pod Dijon. W pierwszych czasach, gdy objąłem posadę dozorcy wód i lasów, myślałem, że nie wytrzymam... nudziłem się śmiertelnie. Prawda, że to czasy były inne... byliśmy bowiem wtedy w przededniu cesarstwa... i zapewnić pana mogę, że w roku 1851 niebardzo było wesoło w prowincyonalnych miasteczkach. Co zaś do Plassans, to było tutaj gorzej niż gdzieindziej. Potrwożeni mieszkańcy wprost truchleli na widok żandarma... Lecz powoli zaczęto się przyzwyczajać do nowego stanu rzeczy i życie popłynęło normalniej. Ja także oswoiłem się z nową dla mnie okolicą, pogodziłem się z losem i oddawna przestałem narzekać. Rodzaj moich zajęć wymaga, bym siedział wciąż na koniu, odbywam więc dalekie wycieczki, co sprawia mi pewną przyjemność a przytem poznajomiłem się z mnóstwem ludzi, z pomiędzy których wybrałem kółko osób sympatycznych i pozostaję z nimi nieledwie w codziennych stosunkach... Tak tak, jest to grono ludzi, z którymi żyć można...
Pan Condamin zbliżył nieco swe krzesło do fotelu księdza Faujas i ciągnął dalej zniżonym głosem, jakby zwierzając się tajemnie:
— Radzę panu wszakże być ostrożnym... bardzo ostrożnym, by nie popaść w jaką kabałę... ja mogę powiedzieć, że cudem zdołałem się wywinąć z przeróżnych zasadzek... Plassans dzieli się na trzy zupełnie odrębne dzielnice... stare miasto, zamieszkane przez najuboższą ludność, nowe miasto, wznoszące się dopiero obecnie w pobliżu podprefektury i jedyne możliwe dla człowieka, chcącego żyć w wygodzie i dobrych stosunkach towarzyskich z sąsiadami, wreszcie dzielnica Saint-Marc, w której grupują się pałace i dworki pańskie, oraz szlacheckie, będące siedliskiem nudów, zawiści, przesądów kastowych... Szczerze panu radzę trzymać się o ile możności zdaleka od uherbowanych mieszkańców dzielnicy Saint-Marc! Miałem nieszczęsny pomysł osiedlenia się tam w pierwszych czasach po przybyciu do Plassans, gdy nie znałem tutejszych stosunków. Myślałem, iż tam właśnie znajdę się pomiędzy swoimi... Ale ładnie się wybrałem... Znalazłem się naraz w gronie ludzi o przedpotopowych poglądach, tęskniących do czasów, gdy królowe przędły len na złotych wrzecionach! Lamentują i wzdychają bez przerwy i ani pomyślą o rozrywce, baliku... raczej woleliby spiskować, by przywrócić dawny porządek rzeczy i króla, potomka św. Ludwika, osadzić na tronie... Powiadam pana, są to nie ludzie, lecz zadziwiające okazy... Robili co mogli, by mnie zaciągnąć pod swoje średniowieczne sztandary, o mało co nie skompromitowałem się z tego powodu... bo przecież pan rozumiesz, iż człowiek mający stanowisko nadane sobie oficyalnie, nie może kopać dołków pod rządem, któremu coś zawdzięcza... Na szczęście Péqueur ostrzegł mnie jakoś wczas... pan zapewne już poznałeś pana Péqueur des Salaies, naszego podprefekta?.. Za jego radą opuściłem dzielnicę Saint-Marc i przeprowadziłem się na stałe mieszkanie do nowego miasta, w sąsiedztwo podprefektury. Tak, kochany panie, w Plassans mamy ludność ubogą, z którą łączyć nas mogą dawane jej jałmużny, o szlachcie tutejszej już pan wie co sądzić należy, pozostaje więc tylko kategorya dorobkiewiczów, to jest ludzi bogatych, pragnących stosunków ze światem oficyalnym. Pomiędzy nimi się obracam i wcale mi z tem niezle. Każdy z nas, wyższych urzędników, jest otoczony szacunkiem, wszyscy ci świeżo wzbogaceni pragną się nam przypodobać, naśladują nas jako przybywających wprost z Tuileries, słowem rządzimy Plassans dowolnie, zachowując się przytem jak w podbitym kraju...
Mówiąc to pan de Condamin zaśmiał się głośno i wesoło, rozparł się wygodniej w krześle i prawie na niem leżąc, ogrzewał sobie nogi, przysunąwszy je do kominka. Służący obnosił tacę z ponczem. Pan de Condamin postawił koło siebie szklankę i, zwolna popijając, spoglądał z boku na księdza, oczekując by ten się odezwał. Ksiądz, poczuwszy wreszcie konieczność powiedzenia jakiegoś zdania, rzekł:
— Jestem tutaj poraz pierwszy, lecz dom państwa Rougon wydaje mi się bardzo miłym punktem zebrań towarzyskich.
— Tak, tak, odpowiedział pan de Condamin popiwszy ponczu, w salonie państwa Rougon zapomina się, że Paryż jest tak odległy... umieją przyjmować... możnaby myśleć, że się nie jest na prowincyi... Jedyny też to salon w Plassans, w którym można się rozerwać... a przypisać to należy temu, iż zgromadzają się tu wszyscy, bez różnicy przekonań politycznych lub religijnych, jedynie w chęci zabawienia się, przyjemnego spędzenia wieczoru... Ale nie trzeba zapominać i o salonie podprefektury... Tam również można się rozerwać... Tam bawimy się na koszt skarbu, bo Péqueur jest obowiązany do oficyalnych przyjęć... Państwo Rougon zaś płacą koszta z własnej kieszeni, a przynajmniej z kieszeni podatkujących!.. Nie należy zapominać o urzędzie poborcy podatków, urzędzie piastowanym z godnością przez pana Rougon!
Złośliwy ten przycinek wypowiedział pan de Condamin z uśmiechem, uszczęśliwiony, iż drasnął dobrą sławę pana domu. Wychyliwszy resztę ponczu, postawił szklankę na blacie marmurowego kominka i pochyliwszy się znów do ucha księdza, mówił dalej półgłosem:
— Powiadam panu, że tu wybornie można się bawić, znając zakulisowe sprawy tych wszystkich ludzi... Pan jeszcze tego nie zna... Patrz pan, na siedzącą tam w głębi panią Rastoil... to ta kobieta czterdziesto-pięcioletnia z twarzą beczącej owcy... a po bokach jej te dwie panny, to jej córki. Otóż czy pan zauważył, jak nerwowo zaczęła mrugać powiekami, gdy Delangre siadł tuż naprzeciwko niej?.. Delangre, to ten jegomość na lewo... podobny do poliszynela... Przed jakiemi dziesięciu laty był jej kochankiem... i ta ich znajomość, blizka znajomość, trwała dość długo, ponieważ ludzie utrzymują, iż jedna z panien Rastoil jest jego córką, tylko niewiadomo która... W zamian zaś opowiadają, że córka pana Delangre, mylnie za taką uchodzi, albowiem właściwym jej ojcem jest malarz, którego zna całe Plassans...
Ksiądz Faujas spuścił oczy ze względu na drażliwą naturę zwierzeń, czynionych mu przez pana de Condamin. Słuchał, przybrawszy minę obojętną, prawie niechętną. Zauważył tę zmianę opowiadający i chcąc się usprawiedliwić dodał:
— Pan może przypuszcza, że ja obgaduję państwa Delangre?... Lecz znam dobrze wszystkie szczegóły ich życia... Delangre jest synem prostego robotnika... zdaje się murarza. Jeszcze przed piętnastu laty podejmował się bronić spraw, odrzucanych przez innych adwokatów... Był w zupełnej nędzy... ale przetrwał wszystkie, dzięki pani Rastoil, Która mu dostarczała nawet drzewa na opał, lękając się, by mu nie było zimno... Przez nią pozyskał kilka spraw zyskownych i to dało początek powodzeniu, jakiem się cieszy obecnie. Trzeba mu też przyznać, że jest sprytny... Nigdy bowiem nie wyjawiał głośno swoich przekonań i temu zawdzięcza stanowisko mera miasta Plassans... wybrano go w roku 1852 dzięki jedynie bezbarwności politycznej. Wyborcy zrozumieli, iż na razie był najodpowiedniejszy, albowiem nie raził żadnego stronnictwa. Od tego czasu rzec można, iż wszystko mu się wiedzie. Ma przed sobą najpiękniejszą przyszłość. Szkoda tylko, iż nie żyje w zgodzie z naszym podprefektem... Wiecznie są między nimi zatargi a prawdę powiedziawszy sprawy, które ich różnią, są pozbawione wszelkiej podstawy...
Pan de Condamin zamilkł, widząc nadchodzącego młodego człowieka, z którym poprzednio rozmawiał.
— Niechże panów zapoznam — rzekł, przedstawiając — pan Wilhelm Porquier, syn doktora Porquier.
A gdy Wilhelm usiadł, zapytał go z drwiącym uśmiechem:
— No powiedz nam, cóżeś słyszał i widział zajmującego w zielonym salonie?
— Prawienie — odrzekł młodzieniec, uśmiechając się również złośliwie. — Widziałem pańtwa Paloque. Pani Rougon stara się ich usadowić zawsze z tyłu za jaką firanką, by która z pań obecnych nie miała później jakich pretensyj... Zauważyłem, że wogóle panie odwracają od nich oczy... przypuszczam, iż to od tej chwili, gdy jakaś kobieta, która ich znała, urodziła potwora... a inna z przerażenia na ich widok przedwcześnie poroniła... Paloque, wiedząc jakie wywiera wrażenie, nie spuszcza z oka pana Rastoil, bo chciałby go co rychlej uśmiercić. Musi pan wiedzieć, że Paloque ma ochotę być prezydentem... a więc pragnie, by teraźniejszy zszedł z tego świata.
Rozśmieli się obadwaj. Szpetota twarzy państwa Paloque była odwiecznym tematem dowcipków towarzystwa, zbierającego się w salonie pani Felicyi. Po chwilowem milczeniu Wilhelm rzekł:
— Widziałem także pana de Bourdeu. Znajduję, że wychudł od czasu, gdy margrabia de Lagrifoul został wybrany na deputowanego. Można o nim powiedzieć, że ładnie się urządził, nie ma co mówić. Z przekonań orleanista przyczaił się tylko i przemknął do obozu legitymistów, przypuszczając, że w nagrodę obiorą go deputowanym... to go minęło i na długo musi się pożegnać z myślą pozyskania znaczniejszego stanowiska... W każdym razie nie tai obecnie swego rozgoryczenia i niestworzone rzeczy wygaduje na margrabiego de Lagrifoul, nazywa go głupcem, osłem a wszystko to ma dowieść jak dalece nie poznano się na nim, na panu de Bourdeu, byłym prefekcie, człowieku obeznanym z polityką, głowie nielada...
— Jest to pyszałek i najnudniejszy z doktrynarów! — rzucił pan de Condamin, ruszając ramionami. — Znieść nie mogę jego widoku. Wiecznie opięty w czarny tużurek, z kapeluszem uczonego, chciałby Francyę zmienić w Sorbonę, gdzieby na każdym kroku adwokaci i dyplomaci prawili mowy i wykłady naukowe, nie zważając na nudę, na śmiertelną nudę, któraby wówczas zawisła nad krajem. Ale dajmy temu pokój!... Czy wiesz, Wilhelmie, że wiem coś o twoich ostatnich pohulankach?...
— O moich pohulankach?... Cóż to być może?...
— Nie zapieraj się, kochanku, wiem z najpewniejszego źródła, bo od rodzonego twojego ojca! Biedne człowieczysko boleje nad swoim synkiem. Powiada, że ogrywasz się w karty, siadujesz nocami w klubie... no i gdzieś jeszcze... Czy naprawdę odkryłeś jakiś szynk na przedmieściu, z tyłu za więziennym gmachem i że tam brewerye urządzasz po nocach z bandą łobuzów najgorszego kalibru? Opowiadano mi nawet...
Tu pan de Condamin, widząc dwie panie rozmawiające z sobą niedaleko miejsca, w którem siedział, zniżył głos i szeptem do ucha dopowiedział Wilhelmowi resztę a ten, śmiejąc się, kiwał głową na znak potwierdzenia. Następnie sam się pochylił do ucha pana de Condamin, dając bliższe szczegóły. Śmieli się obadwaj, oczy się im iskrzyły i długo szeptali pomiędzy sobą o zaszłych w szynku okolicznościach, trudnych do powtórzenia głośno, zwłaszcza w obecności kobiet.
Ksiądz Faujas siedział w dalszym ciągu w wygodnym fotelu, który sobie obrał przed kominkiem. Nie słuchał wszakże rozmowy swoich sąsiadów, pilnie natomiast przyglądał się panu Delangre, bawiącemu damy z wielkiem ożywieniem w zielonym salonie. Tak dalece pogrążył się i wpatrzył w pana Delangre, iż nie zauważył księdza Bourette przywołującego go z daleka kiwaniem ręki. Widząc bezskuteczność tego rodzaju wezwania, ksiądz Bourette zbliżył się ujął go za rękę, wyprowadzając do pokoju, gdzie mężczyźni grali w karty a znalazłszy spokojny kącik i przybrawszy minę tajemniczą i strwożoną, szepnął:
— Mój drogi, postępujesz niewłaściwie, i tylko tem można cię uniewinnić, iż jesteś po raz pierwszy u państwa Rougon. Lecz wiedzże na przyszłość, iż powinieneś unikać ludzi, z którymi dziś zaznajomiłeś się i tak długo rozmawiałeś.
Ksiądz Faujas spojrzał na towarzysza i rzekł z zadziwieniem:
— Powinienem unikać tych ludzi?... Dlaczego?
— Bo te osoby są źle widziane... Nie chcę ich sądzić, nie chcę o nich wyrokować, nie chcę nikogo obgadywać... Wprost tylko przez życzliwość, jaką mam dla ciebie, ostrzegam: miej się na baczności i nie zadawaj się z osobami, o których nie wiesz czegoś stanowczego...
To rzekłszy, chciał się oddalić, lecz ksiądz Faujas powstrzymał go pytaniem, zadanem z wielką żywością:
— Jestem zaniepokojony... Cóż to takiego?... Kochany księże Bourette, zechciej mnie objaśnić... Zdaje mi się, że możesz to uczynić, nikogo nie obmawiając.
— Powiem ci więc, że Wilhelm Porquier postępuje w sposób gorszący... zatruwa życie czcigodnemu swojemu ojcu... bo szerzy jaknajmarniejsze zasady i daje wstrętny przykład naszej uczciwej młodzieży w Plassans... W Paryżu narobił długów, tutaj miasto całe trzęsie się opowiadaniami o codziennych jego wybrykach... Co zaś do pana de Condamin...
Zatrzymał się dla nabrania odwagi do wypowiedzenia rzeczy strasznych, jakie wiedział o nadzorcy wód i lasów. Wreszcie, spuściwszy oczy, rzekł głosem urywanym:
— Pan de Condamin nie liczy się z wyrażeniami, wprost rozpuszcza język zbytecznie... i to do tego stopnia, że pozwalam sobie posądzić go o brak zmysłu moralnego... Nikomu nie przepuści, każdemu łatkę przypnie, gorsząc tem ludzi statecznych i uczciwych... Wreszcie, mówią o nim, lecz doprawdy nie wiem, jak ci to powtórzę... otóż mówią o nim, że ożenił się nieszczególnie... bez należytego wyboru. Widzisz tę ładną, trzydziestoletnią kobietę, którą obstąpili mężczyźni?... To ona, to jego żona... Przywiózł ją do Plassans niewiadomo zkąd.. i niewiedzieć też jakim sposobem ta pani stała się z dniem każdym coraz potężniejszą osobistością... Wyobraź sobie, że tylko dzięki jej stosunkom pan de Condamin pozyskał legię honorową... wyrobiła takież zaszczytne odznaczenie dla doktora Porquier. Ma ona licznych i wpływowych przyjaciół w Paryżu... Lecz proszę cię, mój drogi, nikomu o tem nie wspominaj... mówię to wszystko tylko dla ciebie.. Bo pani de Condamin jest bardzo miła i uprzejma a przytem miłosierna i hojna... Bywam u niej czasami, otóż rozumiesz, że nie chcę, aby przypuszczał, że jestem w stanie mówić o niej rzeczy niezupełnie pochlebne. Jeżeli ma sobie coś to wyrzucenia to i tak cierpi, bo sumienie musi ją trapić... a my, księża, powinniśmy dopomagać jej do wejścia na drogę pokuty i poprawy... Strzeż się przedewszystkiem jej męża, bo to człowiek niebezpieczny, szkodliwy... Radzę ci, byś zachował z nim stosunki chłodne... byś z nim jak naj mniej przestawał...
Ksiądz Faujas patrzał zadziwiony na zakłopotanie mówiącego, wtem spostrzegł, iż pani Rougon nie spuszcza z nich oczu, śledząc z zajęciem grę ich twarzy. Nagle zrozumiał z czyjej namowy słyszy przestrogi księdza Buarette, więc spytał:
— Wszak pan mówisz mi to wszystko z polecenia pani Rougon?...
— Jakim sposobem to wywnioskowałeś? Kto cię uprzedził?... Zaleciła mi, abym ani słowem nie wspomniał o niej... lecz ponieważ odgadłeś, przeczyć prawdzie byłoby grzechem... Tak, poleciła mi to przez wrodzoną dobroć i zacność serca.. Szlachetna ta kobieta byłaby zrozpaczoną, widząc księdza wchodzącego w przyjazne stosunki z tymi ludźmi... Ona biedaczka musi ich przyjmować, ze względem na stanowisko, jakie zajmuje, nałożono na nią obowiązki... i to czasami obowiązki trudne do spełnienia... Zniewoloną jest między innemi do przyjmowania w swoim salonie ludzi wszelkich przekonań.
Ksiądz Faujas podziękował za przestrogę i obiecał być ostrożniejszym na przyszłość. Nikt z pomiędzy grających w karty nie zauważył obecności i rozmowy dwóch księży, którzy po chwili przeszli ztąd do wielkiego, środkowego salonu. Tu, ksiądz Faujas poczuł odrazu, iż wszyscy patrzą na niego niechętnie. Gorzej i chłodniej aniżeli na początku wieczoru. Nikt nie przemawiał do niego, panie usuwały się na bok jak od czegoś wstrętnego, mężczyźni spoglądali lekceważąco. Postanowił znieść wszystko z wyniosłą obojętnością. Posłyszawszy, iż w kółku, otaczającem panią de Condamin, mówiono z naciskiem o Besançon, z którego właśnie przybywał do Plassans, zbliżył się, lecz spostrzeżono go i rozmowa została nagle przerwana, oczy tylko zatrzymano na nim z szyderskim uśmiechem, przypatrywano się jego całej postaci jak nieprzyjemnemu zjawisku. Miał głębokie przekonanie, że przed chwilą mówiono o nim i to w sposób bardzo nieprzychylny. Przystanął a o uszy obiły mu się słowa panien Rastoil, które obrócone do niego tyłem, widzieć go nie mogły i mówiły do siebie swobodnie:
— Któż to jest ten ksiądz, o którym naraz tyle mówią złego?
— Nie wiem — odpowiedziała starsza z sióstr — podobno, iż o mało co nie udusił proboszcza, z którym się pokłócił. Ojciec dziś właśnie wspomniał, iż prócz tego był zamięszany w nieczyste sprawy pieniężne, w jakieś nieudane obroty finansowe...
— Gdzież on teraz jest?... Podobno zasiadł w saloniku i rozprawia z panem de Condamin...
— Tak... dobrze o tem wiedzieć... kiedy rozmawia i śmieje się z panem de Condamin, to napewno sam niewiele od niego lepszy... trzeba unikać tego ptaszka...
Posłyszawszy to szczebiotanie panienek, ksiądz Faujas poczuł, iż pot wystąpił mu na czoło. Lecz zapanował nad sobą, nie zmienił wyrazu twarzy chociaż nagle pobladł i wargi mu się zatrzęsły. Zdawało mu się, że wszyscy ludzie zebrani w salonie, mówią o proboszczu, którego zamordował, oraz o szachrajstwach jakich się dopuścił. Twarze panów Delangre i Porquier wydały mu się surowe, oskarżające. Pan de Bourdeu także musiał o nim mówić do swojej sąsiadki. Maffre, sędzia pokoju, zdawał się w nim węszyć złoczyńcę, którego należałoby uprzątnąć. A potwornie brzydka para małżonków Paloque spoglądała ku niemu z niemem okrucieństwem, streszczając ogólne wrażenie oburzenia na człowieka, łączącego w sobie tyle naraz przewinień. Ksiądz Faujas cofnął się nieco w tył, oddalając się od panien Rastoil, ku którym nadbiegła matka, jakby w chęci zasłonięcia ich, od wstrętnego sąsiedztwa. Oparł się o fortepian i złożywszy ręce, spoglądał z góry na strojny tłum gości pani Felicyi, czuwając, by mu rysy twarzy nie drgnęły. Tak, najniezawodniej wszyscy usuwali się od niego z wyraźną niechęcią i wszyscy musieli coś knuć przeciw niemu.
Stał nieruchomo i patrzał, wtem drgnął, ujrzawszy wśród grona kobiet księdza Fenil, który osunięty w nizkim fotelu, uśmiechał się dwuznacznie. Oczy ich się spotkały i przez chwilę mierzyli się wzrokiem, jak dwaj zapaśnicy, mający z sobą wieść walkę o życie. Panie otaczające księdza Fenil poruszyły się z miejsca, zaszeleściły jedwabne ich suknie i ksiądz znikł na nowo zasłonięty rojem strojnych kobiet.
Niepostrzeżenie Felicya zbliżyła się do fortepianu i zasadziła przed nim starszą z panien Rastoil, słynącą a wdzięku z jakim śpiewała sielankowe piosenki. Korzystając z chwili, pani Felicya skinęła na księdza Faujas i stanąwszy z nim we wgłębieniu okna, spytała:
— Coś pan zawinił wobec księdza Fenil?...
Rozmawiali prawie szeptem, by nie przeszkadzać śpiewającej pannie Rastoil. Ksiądz Faujas udał zadziwionego, lecz gdy pani Rougon ruszywszy ramionami, rzekła mu coś prawie do ucha, zmienił taktykę i zaczął z nią mówić otwarcie. Uśmiechali się rozmawiając, tak iż każdy z gości zebranych w salonie, mógł sądzić, że bawią się wymianą zdań banalnej grzeczności, wszakże oczy ich błyszczały wymownie, świadcząc o ważności poruszanych przez nich kwestyj. Wtem muzyka i śpiew panny Rastoil ucichły, lecz na prośbę obecnych zaczęła śpiewać inną modną piosenkę. Felicya mówiła więc dalej:
— Trzeba wyznać, że dzisiejszy, pierwszy pana występ jest zupełnie nieudany. Naraziłeś pan sobie wszystkich najniepotrzebniej. Przez jakiś czas należy zaniechać wszelkiego bywania i pokazywania się ludziom... Złą pan obrałeś drogę; zamiast pychą i lekceważeniem trzeba posługiwać się wyszukaną grzecznością i uprzejmością. Powinieneś pan się starać, by cię wszyscy tu pokochali...
Ksiądz Faujas stał zamyślony, wreszcie spytał:
— Więc pani przypuszcza, że te szkaradne wieści zostały rozpuszczone przez księdza Fenil?
— Zbyt on jest mądry, by je miał rozpuszczać wprost i otwarcie... lecz szepnął coś o nich każdej ze swoich penitentek... Nie wiem, o ile on pana zdołał przeniknąć, lecz na pewno lęka się pana i będzie się starał kopać pod panem dołki.. Na nieszczęście jest spowiednikiem wszystkich kobiet, mających stanowisko i znaczenie w Plassans. To on a nie kto inny przeprowadził kandydaturę margrabiego de Lagrifoul. Jemu margrabia zawdzięcza, że jest deputowanym.
— Szkoda, że dziś tutaj przyszedłem — szepnął ksiądz Faujas.
Felicya zacisnęła usta i podchwyciła z żywością:
— Szkoda raczej, żeś się pan skompromitował, rozmawiając za długo z takim człowiekiem jak pan de Condamin. Ja uczyniłam, co mogłam. Gdy tylko odebrałam z Paryża list od wiadomej panu osoby, postarałam się o ułatwienie panu wstępu do mojego domu. Myślałam, że pan natychmiast się postara o wytworzenie sobie grona ludzi życzliwych. Tak przynajmniej należało postąpić. Ale zamiast tego pan zraziłeś wszystkich do siebie... Proszę mi wybaczyć moją szczerość, lecz raz jeszcze powtarzam, postąpiłeś pan bardzo niezręcznie, wprost wbrew własnemu swojemu dobru... Wynająłeś pan mieszkanie u mojego zięcia, zamknąłeś się tam jak w pustelni, nosisz sutanę tak zniszczoną, iż służy za pośmiewisko ulicznej gawiedzi... słowem, co krok popełniałeś pan błędy nie do darowania...
Ksiądz Faujas okazywał pewne zniecierpliwienie, słuchając słów pani Rougon, wszakże odpowiedział jej uprzejmie:
— Postaram się skorzystać z rad, jakie pani mi udziela. Wszakże zdaje mi się, iż nie należy, by wiedziano, że pani interesuje się mojemi losami...
— Pod tym względem przyznaję panu racyę... Proszę więc tak się urządzić, by zjednać sobie wszystkich i wtedy dopiero ukazać się na nowo w moim salonie... Pragnę pana widzieć jako tryumfatora... albowiem owa osoba, mieszkająca w Paryżu, tak żywo interesuje się panem, iż nie mogę nie być szczerze życzliwą dla pana. A zatem, drogi panie, proszę pamiętać, że należy schować pazurki i być słodkim, uprzejmym, zwłaszcza względem kobiet, które należy przedewszystkiem pozyskać i przeciągnąć na swoją stronę. Tylko przez kobiety można rządzić i rozkazywać w Plassans...
Panna Rastoil uderzała właśnie finałowe akordy, co było zarazem sygnałem do dania jej oklasków. Pani Rougon zaniechała dalszej rozmowy przy oknie i pośpieszywszy ku śpiewaczce, dziękowała jej z wielkiem przejęciem, winszując rozwijającego się wciąż talentu. Następnie pani Felicya stanęła w pośrodku salonu, podając rękę osobom, które ją żegnały, uważając, iż pora już wracać do siebie. Była teraz godzina jedenasta. Ksiądz Faujas zauważył z niezadowolnieniem, iż ksiądz Bourette, z którym miał razem opuścić salon, wymknął się cichaczem podczas improwizowanego koncertu. Uważał, iż nie powinien ztąd wychodzić sam, albowiem zaraz nazajutrz opowiadanoby w całem mieście, że został sromotnie wyrzucony z mieszkania państwa Rougon. Cofnął się więc ku framudze okna i patrzał uważnie do kogo zdoła się przyłączyć, opuszczając salon.
Coraz więcej ubywało osób a on nie znajdował nikogo. Wtem, pomiędzy kilku pozostałemi paniami, poznał panią Mouret. Wydała mu się młodszą i ładniejszą, skutkiem staranniejszego ubrania i lekko podfryzowanych włosów. Zadziwił się, iż dopiero teraz ją spostrzega. Ale Marta siadała zwykle w najciaśniejszym kąciku, była milcząca a twarz jej oraz oczy świadczyły, że nie przyjmuje udziału w ogólnej rozmowie i zabawie. Ręce jej, zwykle szyciem zajęte, dziwić się zdawały, iż spoczywają spokojnie na kolanach w zupełnej bezczynności. Podczas gdy się jej ksiądz Faujas przypatrywał, Marta wstała, by pożegnać się z matką.
Pani Rougon wciąż jeszcze stała w pośrodku swego bogatego salonu i promieniała radosną dumą, poiła się dźwiękiem grzecznych słów pożegnalnych swoich gości, którzy z najuprzejmiejszemi uśmiechami, dziękowali jej za wieczór mile spędzony, za przyjęcie jakiego doznali, nie zapominając nawet pochwał dla wybornego ponczu. W myśli Felicya porównywała obecne swoje stanowisko do dawniejszego. Jakże się dla niej postać rzeczy zmieniła! Dawniej ubiegać się musiała za gośćmi, niezbyt chętnie przybywającymi do cytrynowego, nędznego jej salonu, dziś przyjmuje ludzi najwybitniejszych i najbogatszych w Plassans, wiedząc, iż uważają się za szczęśliwych, jeżeli ich obdarzy swoją rozmową lub uśmiechem. Wszyscy dziś kochali i czcili tę nieocenioną panią Rougon!
— Jesteś pani prawdziwą czarodziejką — rzekł do gospodyni domu sędzia pokoju pan Maffre — godziny mijają tu szybko jak minuty!
— Tylko u pani można się rozerwać! Pani jedna umiesz gości przyjmować! — szeptała przy pożegnaniu ładna pani de Condamin.
— Pani raczy nie zapomnieć, iż jutro czekamy na nią z obiadem — rzekł pan Delangre. — Prosimy o dotrzymanie obietnicy! Tylko z góry proszę o pobłażliwość, bo my ani możemy, ani umiemy przyjmować naszych gości, tak jak droga pani nas przyjmujesz.
Poczekawszy, by skończono się żegnać, Marta zbliżyła się do matki i pocałowawszy ją, szła już ku drzwiom, gdy Felicya przywołała córkę i wyszukawszy w cieniu stojącego księdza Faujas, rzekła do niego, nie poruszywszy się z miejsca:
— Czy można pana o coś prosić?...
Ksiądz skłonił się uprzejmie a Felicya mówiła w dalszym ciągu:
— Ponieważ pan mieszka w domu mojego zięcia, pragnęłabym, aby pan zechciał odprowadzić moją córkę. Przypuszczam, że to nie sprawi panu zbytecznego kłopotu a ja będę spokojniejsza, albowiem idzie się tam kawałkiem nieoświetlonej ulicy, nieprzyjemnej wieczorem dla kobiety, idącej bez męzkiej opieki.
Marta poczęła się wymawiać, zapewniając matkę, że się nie lęka rozbojów, lecz Felicya, całując córkę, prosiła, by skorzystała z uprzejmości księdza Faujas, albowiem nie nadłoży dla niej drogi a ją upewni o bezpiecznem przedostaniu się Marty do domu. Pożegnawszy się, wyszli więc razem a Felicya, która ich odprowadziła aż do schodów, szepnęła do ucha księdzu:
— Proszę pamiętać o tem co mówiłam... Staraj się pan podobać kobietom, jeżeli chcesz zawładnąć naszem Plassans.




VII.

Mouret jeszcze nie spał, gdy Marta wróciła do domu; chęć dowiedzenia się od niej szczegółów o wieczorze wytrzeźwiła go zupełnie. Zarzucił ją pytaniami, lecz Marta ze zwykłą sobie spokojną powolnością rzekła, iż nie zauważyła nic godniejszego uwagi i że wszystko odbyło się podług przyjętego zwyczaju. Dodała wreszcie, iż ksiądz Faujas odprowadził ją dzisiaj i że rozmawiali z sobą o nic nieznaczących drobnostkach. Mouret zaczął się zżymać na znane mu od tak dawna „niedołęztwo“ Marty. Rzucił się gwałtownie na łóżku i zanurzając głowę w poduszkę, zawołał gniewnie:
— Ludzie mogliby sobie łby urywać w obecności tej kobiety a ona, aniby słyszała, aniby co widziała! Żeby też kiedykolwiek opowiedziała mi coś ciekawszego! Chodzi do matki, widuje ludzi, lecz o niczem nigdy nie wie.
Nazajutrz, skoro tylko Mouret wrócił na obiad, począł wołać jeszcze z sieni głosem tryumfującym:
— A co nie mówiłem, że ty, moja biedna Marto, jesteś jakby głucha i ślepa! Powiedziałaś mi, że nic nie zaszło na wczorajszym wieczorze w salonie twojej matki... Otóż wiedzże, moja kochana, że o tem co tam zaszło, dziś gadają wszyscy, całe miasto aż się trzęsie! Co krok spotykałem człowieka, opowiadającego mi nowe szczegóły.
— Nawet nie domyślam się o czem ci opowiadali twoi znajomi — odrzekła zwolna, wszakże nieco zadziwiona.
— Nie wiesz i nie domyślasz się, bo już taka twoja natura... lecz o czemżeby mówiono, jeżeli nie o księdzu Faujas!... Ładnie się tam popisywał i ładnie go przyjęli...
— Co też ty mówisz, nie podobnego nie zauważyłam!
— Bo ty, moja kochana, nigdy nic nie widzisz! Ale ja wiem już teraz wszystko!... Czy wiesz co ten księżunio urządził w Besançon?... Otóż ani mniej, ani więcej, tylko udusił proboszcza a inni mówią, że fałszował podpisy!... Jeszcze ludzie dobrze nie wiedzą szczegółów, lecz znają fakty... Nic więc dziwnego, że wczoraj odwracano się do niego plecami... Podobno zieleniał ze strachu i ze złości... Radziłbym mu, aby sobie znalazł inną siedzibę, bo w Plassans już go znają i nic tutaj nie poradzi..
Marta pochyliła głowę nad robotą trzymaną w ręku i nie chciała wdawać się w sprzeczkę z mężem. Mouret chodził po pokoju wielce uradowany.
— W każdym razie wiem, że miałem racyę przypuszczając, że twoja matka coś z tym księdzem obmyśla... Powiadano mi, że była dla niego niezwykle uprzejmą. Przyznaj się, wszak to ona tak ukartowała, że koniec końców musiałaś się zgodzić, by cię ten ksiądz odprowadził, niby pod pozorem, że mieszka w naszym domu?... Dla czego robisz z tego tajemnicę?... Dla czego mi nie opowiedziałaś, jak do tego doszło?...
Marta ruszyła lekko ramionami, nic nie odpowiedziawszy na pytania męża.
— Dalibóg zadziwiająca z ciebie kobieta! Zawsze i wszystko pozostawia cię w spokoju! Zastanów się przecież, iż te sprawy posiadają wielką doniosłość... Nie chcesz nic mówić... ale ja wiem, jak się rzeczy miały... Spotkałem panią Paloque, która mi powiedziała, iż umyślnie dłużej pozostała wczoraj u twojej matki, by widzieć w jaki sposób ksiądz Faujas opuści salon. Otóż z trudnego położenia wyratowała go twoja matka. Wyprawiła go razem z tobą, oddając mu tem nielada przysługę... Ale ty nawet tego nie zrozumiałaś i wzięłaś troskliwość twojej matki za dobrą monetę!... Przecież dotychczas nigdy się nie trwożyła widząc cię samą powracającą do domu!... Lecz nie w tem rzecz... Proszę cię, zrób wysiłek i przypomnij sobie, o czem on z tobą mówił, gdyście wracali?...
Mouret siadł naprzeciwko Marty i nie spuszczał z niej oczu, by módz pochwycić każdy odcień jej głosu i wyrazu twarzy. Ona zaś znudzona, lecz bardzo cierpliwa, odpowiedziała z wielkim spokojem:
— O czem ze mną mówił?... O rzeczach niemających najmniejszej doniosłości... Mówił, że jest chłodno i rzeczywiście powietrze było mroźne i przejmujące; zauważył, że Plassans jest miastem spokojnem, zwłaszcza nocą. Zdaje mi się, że wspomniał także o przyjemnym wieczorze spędzonym w domu moich rodziców.
— Co za podstępna przebiegłość... bo ten wieczór nie mógł sprawić mu przyjemności, przeciwnie, musiał mu się dobrze dać we znaki. No a dalej cóż mówił jeszcze do ciebie? Czy rozpytywał się o twoją matkę... o ludzi, których u niej spotkał?...
— Nie. Nawet czasu na to nie było. Wszak wiesz, że do matki ztąd niedaleko... co najwyżej trzy minuty... Szedł obok mnie, lecz nie podał mi ręki i kroki stawiał tak wielkie, że ledwie mogłam nadążyć... prawie biegłam. Doprawdy nie rozumiem, dla czego wszyscy tak na niego zwracają uwagę i tak na niego napadają. Patrząc na niego, doznaję współczucia... on musi być bardzo nieszczęśliwy. Współczuję jego ubóstwu, drżał wczoraj z zimna... bo ta jego sutana nie wiele grzeje.
Mouret miał dobre serce i doznał pewnego wzruszenia na myśl o ubóstwie swego lokatora. Rzekł więc łagodnie:
— Tak, masz racyę, on bardzo musi być ubogi... nawet płaszcza niema w swojej garderobie a przecież teraz każdemu zimno, chociażby ciepło był ubrany... tem więcej jemu...
— Patrz a pomimo swego ubóstwa zapłacił nam komorne z góry... Na pewno nigdy nie znajdziesz lepszego lokatora... ani się nawet wie, że są obcy ludzie pod naszym dachem... takich cichych i spokojnych, jak on i jego matka, musi być niewielu.
— O jestem przekonany, że nie mógłbym znaleść lepszych lokatorów!... Jeżeli byłem trochę złośliwy, mówiąc dziś o nim, to zwłaszcza z powodu, iż chciałem dać ci przykład twojej wiecznej niedbałości na wszystko, co się dzieje dokoła ciebie... A tu, co o nim mówią?... Cóż mnie to może obchodzić! Znam przecież szubrawców uczęszczających do zielonego salonu twojej matki!... Kłamstwo, obłuda, obmowa — oto są rzeczy, uprawiane przez tych panów. Zaczynam też wątpić w wiarogodność wieści, jakie rozpuszczają o księdzu Faujas. Chcę wierzyć, iż nie zadusił owego proboszcza i nie podpisywał weksli cudzem nazwiskiem. Dla tego też powiedziałem pani Paloque: „Zamiast surowo sądzić innych, bądźmy mniej pobłażliwymi dla siebie samych“. Tem lepiej, jeżeli zrozumiała, że do niej właśnie piłam!
Mouret kłamał. Nic bowiem podobnego nie powiedział pani Paloque. Lecz łagodność Marty i współczucie, jakie wyraziła, mówiąc o ubóstwie księdza Faujas, wywołały nagły zwrot w umyśle jej męża. Zawstydził się swych napaści i szyderstwa w obec ludzi, którym osobiście nic nie miał do zarzucenia. Postanowił okazywać życzliwość księdzu Faujas. A gdy w parę dni później spotkał nienawistnych sobie panów de Bourdeu, Delangre, doktora Porquier, zaczął chwalić księdza Faujas, podnosząc jego rozum, skromność a zarazem odwagę, z jaką znosił ubóstwo. Chcąc dokuczyć tym panom, dziwił się, iż znajdują się ludzie; dość nikczemni, którzy śmią obgadywać tak świętobliwego i niepospolitego człowieka. Ubolewał, iż całe stada tych złośliwych i obłudnych ludzi przyjmuje u siebie matka jego żony. Słowem, Mouret wziął do serca obronę sprawy księdza Faujas i zapalał się, z dobrą wiarą egzaltując cnoty swego lokatora. Zapominając, iż Marta słyszała go niedawno inaczej mówiącego, szerzył i przed nią nowe swoje poglądy:
— Powiedz sama, czy to nie jest oburzające, by ludzie, którzy kradzieżą, oszustwem doszli do majątków, śmieli rzucać potwarze na takiego człowieka, żyjącego przytem w ubóstwie, w biedzie! Boć to biedaczysko nie ma nawet za co kupić garści chróstu, by ogrzać się podczas mrozów! Ja coś o tem wiem, bo przecież on mieszka w moim domu, więc jestem świadkiem jego życia. Bronię go jak mogę przed ludzką złością i możesz być pewna, że rąbię prawdę, nie przebierając w słowach... Lecz postanowiłem więcej jeszcze uczynić... Chcę, aby ksiądz Faujas był uważany za mojego przyjaciela. Chcę, by nas widziano razem chodzących po mieście... niechajże wiedzą, iż uczciwy człowiek taki jak ja, może sobie pozwolić na to, czego inniby się lękali... Znana moja uczciwość i majątek mogą mieć wielkie znaczenie w całej tej sprawie. A ciebie, moja kochana, proszę, byś pamiętała, że należy okazywać wielką uprzejmość wobec biednych naszych lokatorów z drugiego piętra...
Marta nieznacznie się uśmiechała, słuchając zaleceń męża, lecz mocno była z tego rada. Zaleciła więc Róży jaknajwiększą względem nich usłużność. Jednakże ilekroć razy Róża chciała wyręczyć panią Faujas w kupnie żywności, dziękowano jej, nie przyjmując jej usług, stosunki wszakże stawały się z dniem każdym mniej naprężone i mniej ceremonialnie chłodne. Pewnego poranku Marta wychodząc ze strychu, gdzie teraz przechowywała owoce, spotkała panią Faujas na schodach a poczęstowawszy ją gruszkami, szczerze się uradowała gdy stara kobiecina wybrała dwie, dla siebie i dla syna. Te dwie gruszki stały się zawiązkiem bliższych stosunków.
Ksiądz Faujas wychodził teraz z domu z mniejszą aniżeli dawniej tajemniczością a Mouret, słysząc jego kroki na schodach, wybiegał do sieni, oświadczając swoją gotowość towarzyszenia mu w kierunku kościoła św. Saturnina. Przy pierwszem takiem spotkaniu, Mouret podziękował księdzu za łaskawe odprowadzenie Marty i zaczął go badać, o ile ma zamiar uczęszczania do zielonego salonu państwa Rougon. Ksiądz się uśmiechnął i odpowiedział ogólnikowo, że nie jest stworzony do bywania w świecie. Odpowiedź ta uszczęśliwiła pana Moureta. Zaczął przypuszczać, iż wywarł już wpływ pożądany na swojego lokatora. Postanawiał całkowicie go oderwać od towarzystwa bywającego w zielonym salonie i zagarnięcia go wyłącznie w swoje posiadanie. Właśnie tegoż wieczoru, Marta pochwaliła się przed mężem, iż pani Faujas przyjęła od niej dwie najpiękniejsze gruszki a Mouret na tej podstawie zaczął snuć plany dalszego swego stosunku z lokatorami z drugiego piętra. Korzystając z obecności Róży w stołowym pokoju, zapytał:
— Czyż oni naprawdę nie palą w piecu, pomimo takiego zimna?...
Róża odgadła, iż to pytanie jej się głównie dotyczy, więc odpowiedziała:
— A czemżeby palili w piecu, kiedy nigdy nie kupują drzewa! Chyba, że rąbią swoje parę krzeseł na opał, albo pani Faujas, zamiast żywności, przynosi wiązki chróstu w swoim koszyku...
— Nie żartuj z nich, moja Różo, rzekła poważnie Marta. Zupełnie niepotrzebnie śmiejesz się z tych biednych ludzi... bo im niezmiernie ciężko musi być teraz; takie zimno a oni nawet ognia nie widzą... Muszą się trząść od zimna... biedacy...
— Tak, wtrącił Mouret, w tych obszernych pokojach na drugiem piętrze, musi być dyabelnie zimno... Wszak przeszłej nocy było dziesięć stopni mrozu... na wsi ludzie się boją, że niemało drzew wymarznie... Wreszcie chociażby u nas, w mieszkania — a woda w dzbanku zamarzła, mimo że ognia nie żałujemy... Prawdę powiedziawszy, to tylko tutaj, w pokoju stołowym jest zupełnie ciepło, bo pokój niewielki i do pieca się ciągle dokłada.
Rzeczywiście tak było jak mówił Mouret. Stołowy pokój był najstaranniej zabezpieczony od zimna, okna i drzwi były poobijane krajką a piec kaflowy ogrzewał lepiej powietrze, aniżeli kominki na pierwszem piętrze. Rodzina przesiadywała najchętniej dokoła stołu w jadalnym pokoju. Po obiedzie dzieci bawiły się przy świetle lampy a Mouret przymuszał żonę do grania z nim w pikietę. Była to prawdziwa męczarnia dla Marty. Przez długi czas wymawiała się wstrętem, jaki miała do gry w karty, lecz Mouret postawił na swojem i chociaż z wielkim trudem, lecz nauczył Martę grać w pikietę. Odtąd grywać z nim musiała każdego wieczora.
Mówiąc dziś z żoną o lokatorach z drugiego piętra, Mouret po chwili namysłu rzekł:
— Wiesz co, trzeba ich zaprosić, by z nami spędzili wieczór... Przynajmniej trochę się ogrzeją, a nam będzie mniej nudno w ich towarzystwie. Zaproś ich. Przypuszczam, że nie ośmielą się odmówić.
Nazajutrz spotkała się z panią Faujas w sieni i poprosiła ją wraz z synem na dzisiejszy wieczór. Ta przyjęła zaprosiny natychmiast, bez najmniejszego wahania.
Dowiedziawszy się o tem, Mouret zauważył:
— To bardzo dziwne, byłem przekonany, że dadzą się prosić, że trzeba będzie nalegać. Jak widzę, zaczynają mieć dosyć samotności, w której żyli dotychczas.
Skoro podano obiad, Mouret pilił, by jedzono szybko i stół co prędzej sprzątano. Przyniósł butelkę lepszego wina z piwnicy i kupił funt suchych ciasteczek. Było to wbrew jego zwyczajom, Mouret bowiem był skąpy, lecz chciał się popisać, że wie, jak należy przyjmować gości, i że nietylko pani Rougon posiada tę sztukę. Oczekiwani lokatorzy zeszli z drugiego piętra około godziny ósmej. Ksiądz Faujas miał na sobie nową sutanę, co Mouret, dostrzegłszy natychmiast, tak się zmięszał z zadziwienia, iż niewyraźnie coś ledwie odbąknął przy pierwszych słowach powitania.
— Prawdziwie, tak, to my dziękujemy... tak zaszczyt nas spotyka... nas, prawdziwie nas, proszę... niech państwo usiądą... Dzieci, dla czego nie podajecie krzeseł...
Zajęto nareszcie miejsca dokoła stołu. W pokoju było gorąco jak w łaźni, Mouret bowiem, chcąc okazać gościom swoją szczodrobliwość, napełnił piec drzewem, paląc w nim bez pomiarkowania. Ksiądz pogłaskał główkę Dezyderyi a chłopców rozpytywał się o zajęcia szkolne, ośmielając ich uprzejmością głosu i spojrzenia. Marta, milcząc, robiła pończochę i z przyjemnością wsłuchiwała się w dźwięk tego głosu obcego, rozlegającego się w spokojnem, codziennem jej otoczeniu. Od czasu do czasu spoglądała na wyrazistą, kwadratową twarz księdza, i znów opuszczała oczy na robotę, dziwiąc się przyjemności, jakiej doznawała na widok tego barczystego, zdrowego mężczyzny, który tak łagodnie rozmawiał z jej dziećmi, i który żył w tak ciężkiem ubóstwie. Mouret nie spuszczał wzroku z nowej sutany księdza, wreszcie nie mogąc dłużej wytrzymać, rzekł, śmiejąc się niezręcznie:
— Dla czego się pan wystroiłeś, schodząc do nas na wieczorną pogawędkę... My tego nie wymagamy, jesteśmy ludzie prości i przyjmujemy państwa jak dobrych znajomych...
Marta zarumieniła się za męża a ksiądz odpowiedział i wielką swobodą, iż dziś właśnie kupił ową sutanę i nie zdjął jej dla zrobienia przyjemności matce, która znajdowała, iż wygląda wspaniale jak król w tym nowym stroju.
— Wszak prawda, matko, żeś tak powiedziała?...
Pani Faujas kiwnęła głową na znak potwierdzenia i znów siedziała nieruchomie zapatrzona w swego syna. Wybrała sobie miejsce naprzeciwko niego i rada była, iż światło lampy padało nań wyraźnie. Twarz jej nabierała wyrazu ekstazy i niezmiernego przywiązania.
Rozmowa toczyła się o różnych drobnych kwestyach bieżących, ksiądz Faujas mówił z wesołem ożywieniem, chociaż z pewną powagą. Z uprzejmą grzecznością wysłuchiwał plotek, których cały zapas wyładowywał przed nim Mouret. Wreszcie, ten ostatni zaczął opisywać rodzinny swój sposób życia:
— Wieczory płyną nam spokojnie, wyłącznie w naszem kółku. Nie zapraszamy gości, bo nam jest najprzyjemniej z naszemi dziećmi. Codziennie grywam w pikietę z moją żoną. Tak do tego przywykłem, że chybabym nie zasnął inaczej...
— Niechajże państwo nie zmieniają swoich przyzwyczajeń z naszego powodu, zaczął prosić ksiądz Faujas. Bardzoby nam było przykro, gdybyśmy mieli być przeszkodą...
— Nie, nie, przecież nie jestem jeszcze starym maniakiem... nic nie szkodzi, że będzie dziś przerwa... nie umrę, a nawet nie rozchoruję się, jeżeli nie zagram codziennej partyjki...
Ksiądz nie przestawał nalegać, lecz spostrzegłszy, iż Marta szczerzej od męża wyrzeka się gry w pikietę, zwrócił się ku matce, która dotychczas siedziała zapatrzona w niego i milcząca:
— Matko, może zechcesz zagrać w pikietę z panem Mouretem?...
Spojrzała pytająco synowi w oczy, gotowa czynić co tylko zażąda, Mouret zaś wymawiał się, protestował, zapewniał, iż najmilej mu czas dziś upłynie na gawędce z sąsiadem, lecz gdy ksiądz wspomniał, iż wie na pewno, że jego matka lubi grać w pikietę i dawno nie miała sposobności użycia tej rozrywki, Mouret uległ życzeniu gościa, mówiąc:
— Jeżeli ma to sprawić przyjemność pani Faujas, to i owszem... lecz nie chciałbym się narzucać...
— Nie ma o tem mowy... moja matka wybornie gra w pikietę i siądzie z panem do partyi z największą przyjemnością...
— Tak, tak, z największą przyjemnością, odezwała się po raz pierwszy pani Faujas. Tylko musimy się przesiąść...
— Nic łatwiejszego, zawołał Mouret wielce uradowany. Zmieni pani miejsce ze swoim synem, który usiądzie koło mojej żony a pani zajmie jego krzesło tuż blizko mnie... Oto tak... wybornie...
Ksiądz, dotychczas siedzący zdaleka od Marty, znalazł się teraz obok niej, na końcu stołu w miejscu prawie na uboczu. Oktawiusz i Sergiusz poszli już na górę do swego pokoju a Dezyderya drzemała, oparłszy głowę na rękach założonych na stole. Biła na zegarze dziesiąta, gdy Mouret, przegrawszy pierwszą partyę, zażądał dla siebie prawa odwetu. Pani Faujas spojrzała na syna, a zamieniwszy z nim spojrzenie, zaczęła spokojnie, przetasowywać karty. Marta była małomówna, niewiele więc i dziś rozmawiała z gościem, który od czasu do czasu stawiał jej pytania dotyczące się kwestyj gospodarskich, ceny produktów w Plassans, wychowania dzieci i kłopotów, jakie się ma posiadając liczniejszą rodzinę. Odpowiadała grzecznie lecz ze zwykłą sobie powolnością i spokojem.
Około godziny jedenastej, Mouret rzucił karty i rzekł z pewną niecierpliwością:
— Czy to słychane rzeczy! Jeszcze i tę partyę przegrałem! Przez cały wieczór karty mi nie szły; ani razu nie mogłem zapanować nad grą... Może jutro będzie mi się więcej szczęściło... Bo przecież muszę się odegrać... Pani zechce być u nas jutro wieczorem?...
Zamiast matki, odpowiedział ksiądz, mówiąc, iż nie mogą tak codziennie nachodzić domu państwa Mouret, byłoby to nadużywaniem ich uprzejmej gościnności... Lecz Mouret, nie dając mu dalej mówić, wołał, zaklinając się:
— Ależ państwo nietylko iż nam nie przeszkadzacie w niczem, lecz przeciwnie, wyświadczacie nam prawdziwą łaskę... Wreszcie przegrałem i mam prawo proszenia o możność odwetu... Od tego nie ustąpię.. Wszak pani mi nie odmawia?... Jutro znów zagramy z sobą partyjkę?...
Zapadła decyzya, iż jutro powtórzy się dzisiejszy wieczór a gdy pożegnawszy się ksiądz i jego matka odeszli na górę, Mouret zaczął narzekać i niecierpliwić się, nie mógł bowiem pogodzić się z myślą, by ktoś lepiej od niego mógł grać w pikietę. Zwracając się do Marty, rzekł z wybuchem gniewu:
— Cóż ta stara myśli, może sobie wyobraża, iż lepiej gra odemnie?!.. A to byłoby paradne! Wygrała, to prawda... lecz dalibóg nie wiem jakim sposobem... musi sobie pomagać... pewnie, że szachruje!... Jutro... poczekajno, babo, będę na ciebie uważał i okpiwać się nie pozwolę...
Od tego dnia codziennie lokatorzy z drugiego piętra spędzali wieczory w stołowym pokoju państwa Mouret. Stara matka księdza Faujas była nietylko biegłą w sztuce grania w pikietę, lecz nadto była sprytną kobietą. Od czasu do czasu pozwalała swojemu partnerowi wygrać, nie chcąc go zniechęcać, zbadała jego usposobienie i wiedziała kiedy należy uspokoić wzburzenie i tłumiony gniew pana Moureta, opowiadającego po każdej skończonej partyi, że dziwnie opuściło go szczęście i traf zrządza, iż przegrywa, chociaż jest niepospolitym graczem w pikietę, o czem ludzie wiedzą nietylko w Plassans lecz i w Marsylii. Godzinami całemi przemyśliwał, jakby należało grać, aby się pomścić na tej starej, jakby nie dozwolić jej chociażby przez tygodnie całe ani jednej wygranej. Czasami mówił nawet głośno o tych marzonych przez siebie projektach, mówił w obecności pani Faujas, która, milcząc, słuchała i z najspokojniejszym wyrazem twarzy tasowała i rozdawała karty. Punktualnie o godzinie ósmej każdego wieczoru, zasiadali naprzeciwko siebie i z zawzięciem, milcząc i nie poruszając się z miejsca, grali w pikietę jedną partyę po drugiej, do godziny jedenastej.
Po przeciwnej stronie stołu, w pobliżu pieca, Marta rozmawiała z księdzem Faujas. W ustronnym tym zakątku mogło się im wydawać, iż byli tylko we dwoje, sami, mieli bowiem pewność, iż pogrążeni w pikiecie gracze nie słyszą treści ich rozmowy. Ksiądz Faujas podwójnie gardził kobietą, raz jako mężczyzna, powtóre jako ksiądz. Częstokroć zdarzało się w rozmowie, iż ta jego pogarda ujawniała się niebacznie wyrzeczonem słowem, wówczas Marta spoglądała na niego lękliwie, jakby przerażona niespodziewanem niebezpieczeństwem lub groźbą. Innemi razy, zapomniawszy z kim rozmawia, śmiała się swobodnie, gdy naraz, spojrzawszy na sutanę księdza, urywała nagle rozpoczęte opowiadanie lub żart, wymawiając sobie nierozważny swój postępek. Zdaniem jej, nie należało tak swobodnie i po koleżeńsku rozmawiać z księdzem. Te wszystkie przyczyny sprawiały, iż krępowali się wzajemnie i przez długi czas rozmawiali z sobą etykietalnie lub też ogólnikowo banalnie.
Ksiądz Faujas nie stawiał jej nigdy pytań dotyczących jej spraw najbliższych, to jest męża, dzieci lub domu. Pomimo to, ze zdań oderwanych, mógł sobie teraz odtworzyć całą przeszłość i teraźniejszość życia Marty. Codziennie dowiadywał się nowego jakiego szczegółu. Pewnego razu zauważył, iż wielkie podobieństwo rysów istnieje pomiędzy państwem Mouret.
— Tak, odpowiedziała Marta, wiele osób robi tę samą uwagę a przed laty, gdy byliśmy młodzi, brano nas zazwyczaj za brata i siostrę. To podobieństwo przyczyniło się w znacznej mierze do skojarzenia naszego małżeństwa. W rodzinie mówiono, iż stanowilibyśmy wcale ładną parę i przy stole sadzano nas obok siebie. Ale najzabawniejsze było to, że gdy małżeństwo nasze zostało zdecydowane, czcigodny proboszcz Compan wahał się, czy może nam dać ślub ze względu na nadzwyczajne podobieństwo naszych twarzy.
— Państwo jesteście w blizkiem pokrewieństwie? — zapytał ksiądz Faujas.
— Tak, rzeczywiście jesteśmy kuzynami — odrzekła Marta, silnie się czerwieniąc. Ja jestem z domu Rougon a mój mąż przez matkę swą jest spokrewniony z rodziną Macquartów.
Zamilkła, nie chcąc dawać bliższych objaśnień, pewną przytem będąc, iż ksiądz Faujas musiał już słyszeć, że Macquartowie byli naturalną linią rodziny Rougonów.
Po chwilowem milczeniu, chcąc pokryć swe zmięszanie, Marta dodała:
— Tak mój mąż jak i ja, podobnymi jesteśmy do naszej babki. Tylko, że mój mąż jest zarazem podobny do swej matki, ja zaś odziedziczyłam podobieństwo pośrednio, albowiem mój ojciec zupełnie odmienne miał rysy od mojej babki.
Ksiądz Faujas przypomniał sobie, iż analogiczny wypadek zdarzył się i w jego rodzinie. Siostra jego bowiem podobną była do dziadka swej matki, w niczem nie posiadając typu swych rodziców. Podobieństwo rysów odezwało się w niej, przeskoczywszy dwa pokolenia, wykazywało się ono nietylko w twarzy, lecz w całej postaci, w ruchach, głosie a nawet w ogólnym zarysie charakteru.
— Mnie też niejednokrotnie mówiono, rzekła Marta, iż jestem we wszystkiem podobna do „ciotki Didy“, tak bowiem nazywano moją babkę w całej jej rodzinie. Biedna ciotka Dida jest obecnie w domu zdrowia w Tulettes. Całe jej życie złożyło się nieszczęśliwie, przytem była zawsze niesłychanie nerwową. Ja również jak ona miewałam zawroty głowy, zemdlenia, lecz około dwudziestego roku życia zdrowie mi się pokrzepiło, stałam się silniejszą a zarazem o wiele rozsądniejszą. Ale strach pomyśleć, jaka ja byłam narwana, będąc podlotkiem a nawet później, będąc już dorosłą panną.
— A mąż pani czy także podobny jest z usposobienia do babki.
— O nie, mąż mój pod względem charakteru przypomina swego ojca, który był sumiennym, metodycznym robotnikiem. Pomiędzy mną a moim mężem jest tylko podobieństwo rysów twarzy, lecz usposobienia nasze różnią się najzupełniej... Zauważyłam, że twarze nasze robią się, coraz to podobniejsze do siebie... Niemało też lat przeżyliśmy już z sobą. Przez lat piętnaście mieszkaliśmy w Marsylii, gdzie mąż mój był kupcem. Owe kilkanaście lat ubiegło mi szybko, spokojnie... nauczyłam się wówczas cenić dom, to jest ognisko domowe, które wraz z dziećmi stanowi całe moje szczęście.
Ksiądz Faujas wierzył jej, że mówiła prawdę utrzymując, że jest zupełnie szczęśliwą, wszakże odczuwał w mej pewne rozgoryczenie, gdy o tem wspominała. Musiała ona przejść niemało walk z własną swoją naturą, która uspokoiła się dopiero teraz, pewnie nie tak dawno, dopiero około czterdziestego roku życia tej kobiety. Ksiądz Faujas odtwarzał w myśli dramatyczne okoliczności życia Marty. Zbyt wielka istniała różnica charakteru i usposobień pomiędzy nią a jej mężem, by można przypuścić, iżby mogła z nim być kiedykolwiek szczęśliwą. Drażnić się musieli wzajemnie skutkiem odmienności temperamentów a bękardzka mięszanina krwi, płynącej w żyłach Moureta, na pewno niejednokrotnie musiała być powodem przymówek i przykrych nieporozumień pomiędzy małżonkami, będącymi z sobą równocześnie blizkimi krewnymi. Spokojne życie wspominane przez Martę, gdy mówiła o piętnastoletnim swym pobycie w Marsylii, spotęgowało się jeszcze w Plassans, gdzie zakres jej działalności zacieśnił się, zasklepiając w domu, który nabyli za uzbierane w handlu pieniądze. Wszak życie jej teraźniejsze było nieprzerwaną drzemką. Latami byli jeszcze młodzi, lecz w rzeczywistości państwo Mouret wiedli życie starych emerytów w cichości, na uboczu zjadających swoje dochody. Ksiądz Faujas postanowił zbadać, o ile Marta wyrzekła się już wszystkiego. Odpowiedzi jej zadziwiały go spokojnem poddaniem się losowi.
— Bardzo lubię mój dom — mówiła. — Dzieci moje kocham i to mi wystarcza. Nigdy nie byłam wesołego usposobienia i nigdy nie rwałam się do życia światowego. Czasami nudziłam się, tak, wyznaję to, brakowało mi bowiem zadowolnień ducha. Ale cóż mogło mi je przynieść?... Prawdopodobnie lepiej nawet, iż nie doświadczyłam żadnych porywów, bo wówczas byłabym utraciła tę trochę równowagi umysłowej, jaką posiadam dzięki monotonnemu spokojowi, w jakim lata mi biegną. Byle co wzrusza mnie zbyt gwałtownie. Nie mogę czytywać powieści, bo natychmiast choruję na migrenę a bohaterowie i bohaterki występujący w książce snują się całemi dniami i nocam1 po biednej mojej głowie, zamącając mi swobodę i spokój umysłu. Jedynie tylko szycie nie męczy mnie zbytecznie. Z tych wszystkich względów siedzę w domu i prawie nigdy u nikogo nie bywam... wreszcie cóż można mieć w zamian męczącego bywania pomiędzy ludźmi?... Prócz posłyszenia przeróżnych plotek i obłudnych słówek — nic nie widzę po nad to.
Zamilkła i spojrzała z czułością na Dezyderyę, śpiącą spokojnie z głową na stole.
— Biedne ty moje dziecko — westchnęła i ciszej jeszcze dodała: Ona nawet szyć nie może, bo i to zbyt wielki stanowi dla niej wysiłek... Natychmiast doznaje zawrotów głowy... Jedyną jej rozrywką są zwierzęta. Lubi je niezmiernie i czuje się najszczęśliwszą w ich otoczeniu. Co roku latem, posyłamy ją na miesiąc na wieś, do dawnej jej mamki. Otóż Dezyderya spędza tam całe dni na folwarcznem podwórzu, pieszcząc wszystkie domowe zwierzęta. Jest wtedy wesoła, zadowolniona i wraca ze wsi z rumianemi policzkami, tryskająca zdrowiem, świeża jak różyczka.
W rozmowach swoich z księdzem Faujas Marta wspominała często o domu zdrowia w Tulettes, jakby powodowana strachem, że ją tam kiedykolwiek będzie trzeba osadzić. Wtajemniczany stopniowo w życie i myśli Marty, ksiądz Faujas odczuwał, iż nie jest ona szczęśliwą, chociaż mówiła że jest taką. Miała wiele skrytych żalów do męża, jakkolwiek była do niego przywiązana. Lękała się jego żartów, przycinków, zarzucała mu nadmiar egoizmu, wyzucie jej i odsunięcie od wszelkiej rozrywki. Mówiąc o nim, powtarzała, pragnąc, by jej wierzono:
— On jest zacny i dobry, kocha nas wszystkich i przywiązany jest do domu... Czasami hałasuje i zrzędzi, lecz nie jego w tem wina... będąc systematycznie skrzętnym i zamiłowanym w porządku, gniewa się na nas, gdy wróciwszy do domu, zastanie cośkolwiek nie na właściwem miejscu... Wiem, że ludzie wyrażają się o nim z pewną niechęcią, lecz czyniąc tak, dają folgę swej zazdrości... wielu jest bowiem zazdroszczących mu uzbieranego majątku, oraz szczęśliwych pieniężnych operacyj, które od czasu do czasu wykonywać nie przestaje... Wreszcie niewiele on dba o ludzką obmowę... w tem najzupełniejszą ma racyę. Między innemi ludzie zarzucają mu skąpstwo wobec mnie i dzieci. Powiadają, iż zamknął mnie w domu, by nie potrzebował kupować mi trzewików... Ale są to bajki i bezpodstawne gadaniny. Jestem szczęśliwa i najzupełniej swobodna... mogę urządzać tryb życia domowego najzupełniej dowolnie. A że rad widzi mnie w domu, że przekłada mieć mnie przy sobie, niżeli słyszeć o wizytach przezemnie składanych, czyż można się temu dziwić?... i czyż mogę to uważać za jakieś uciemiężanie.
Marta, broniąc męża w ten sposób, ożywiała się, mówiła gorączkowo, jakby chcąc samą siebie przekonać o jego cennych przymiotach. W rozmowach z księdzem Faujas często powracała do tego przedmiotu, rozwodząc, się przytem nad przyjemnością cichego, spokojnego życia w kółku rodzinnem, nad marnością i bezcelowością wizyt i wszelkich stosunków towarzyskich z ludźmi. Wychwalała dogodność swego mieszkania, urok przechadzek po własnym ogrodzie, cóż równie przyjemnego spotkać ją mogło po za progami domowego jej ogniska?.. Wreszcie lękała się ludzi, unikała ich, czując się szczęśliwą, zdala od światowego zgiełku, łacno przynoszącego przesyt i rozgoryczenie. Zapędziwszy się w podobnej rozmowie, Marta spostrzegała to i naraz milkła. Z twarzy znikało chwilowe ożywienie, rysy poważniały i pośpiesznie biorąc znów do rąk porzuconą robotę, pogrążała się w starannem cerowaniu starej bielizny domowej. Niktby się nie mógł domyślić, patrząc na w pół senną jej postać, iż ta kobieta jest w stanie mówić gorączkowo, z uniesieniem. Chwile porywu zdarzały się rzadko, ale nikt nie domyślał się, o ile hamowanie ich było trudne i ciężkie.
Minęły dwa miesiące, podczas których ksiądz Faujas i jego matka codziennymi byli gośćmi w domu państwa Mouret. Mieli już stale wyznaczone sobie miejsca w stołowym pokoju, weszli prawie w skład kółka rodzinnego, zjawiając się regularnie każdego wieczoru o godzinie ósmej. Pani Faujas i Mouret, nie tracąc chwili czasu, zasiadali do gry w pikietę a Marta gawędziła coraz to swobodniej z księdzem, nie zważając na grających. Gdy o godzinie jedenastej ksiądz wraz z matką odchodził do swego mieszkania, Mouret wyjawiał przed żoną zdanie, iż są to ludzie bardzo przyzwoici i bardzo przyjemni w obcowaniu. Ten ostatni wszakże przymiot przypisywał im wyłącznie w dnie, gdy pani Faujas uznała za stosowne dać się pobić przy grze w pikietę.
Zadowolony z codziennie zapewnionej partyjki, Mouret przestał śledzić i podglądać życie lokatorów z drugiego piętra. Mawiał chętnie, iż zna jak najdokładniej charakter swego przyjeciela księdza Faujas, który jest rzadkiej zacności człowiekiem. Gdy posłyszał na mieście kogoś niechętnie mówiącego o księdzu, wołał z zapałem:
— Kiedyż się uspokoicie i dacie pokój obmawianiu człowieka, o którym nie możecie mieć najmniejszego pojęcia! Ja jeden w Plassans mogę powiedzieć, iż znam go na wylot. Łaskaw jest na mnie i codziennie razem spędzamy wieczory. Nie jest on skory do zawierania bliższych stosunków towarzyskich, dobiera sobie ludzi odpowiednich, lecz szczycę się mianem jego przyjaciela... a ci, którzy nie mogą tegoż samego powiedzieć, rzucają na niego potwarze jedynie przez zazdrość i zemstę.
Uwagi tego rodzaju Mouret rozsiewał chętnie na lewo i prawo, radował się zwłaszcza, gdy mógł puścić je w obecności pani Felicyi Rougon, przepraszając ją z udaną szczerością, iż niechcący zagarnął wyłącznie dla siebie księdza Faujas, którego ona zdaje się, miała ochotę przywabić do częstego bywania w zielonym salonie. Pani Rougon zbywała to milczeniem, uśmiechając się dwuznacznie. W kółku najbliższych swoich znajomych, spotykanych w kawiarniach na mieście. Mouret opowiadał bliższe szczegóły o księdzu Faujas. Naśladował sposób jego siadania w krześle rozstawiania nóg, picia, patrzenia, rozmawiania z kobietami, albowiem ci dziwni mężczyźni, za jakich uważał wogóle księży, tylko sobie właściwe mają obyczaje. Dumny za swej wolnomyślności i wyzwolonych poglądów, Mouret opowiadał mnóstwo anegdotek o księżach, w rzeczywistości zaś był silnie zaciekawiony sposobem życia tych czarno przyodzianych ludzi, obleczonych od stóp do głów w jednolite sutany.
Wieczory płynęły jedne za drugiemi. Nastąpił już miesiąc luty. W rozmowach z Martą ksiądz Faujas unikał tematów, dotyczących religii. Wszakże pewnego dnia, Marta pierwsza zaczęła:
— Pan zapewne zauważył, iż nie jestem dewotką. Rzadko, niezmiernie rzadko bywam w kościele. Ale tak mi się życie złożyło... Dawniej, gdyśmy mieszkali w Marsylii, nie miałam czasu chodzić na mszę, z powodu nawału zajęć... Obecnie zaś zleniwiałam do tego stopnia, iż niechętnie wychodzę z domu. Trzeba też wyznać, że nie chowano mnie zbyt religijnie. Moja matka zwykle mawiała, że Bóg jest wszędzie obecny, więc nie opłaci się szukać go w kościele.
Ksiądz przychylił nieco głowę i milczał, jakby chcąc powiedzieć, że nie chce wyrażać swego poglądu w tej mierze. Jednakże w parę dni później, zaczął opowiadać, jak wielkiej pociechy doznają dusze ludzi strapionych, uciekając się do szukania ulgi w modlitwie. Była właśnie mowa o pewnej kobiecie, która odebrała sobie życie, skutkiem doznanych nieszczęść i zawodów.
— Zbłądziła rozpaczając — rzekł ksiądz z wielką powagą. — Widocznie nie wiedziała, ile ulgi przynosi szczera, gorąca wiara, ile pocieszenia znaleźć można w modlitwie. Ileż zdarzyło mi się spotkać nieszczęśliwych kobiet, które weszły do kościoła z sercem przepełnionem rozpaczą a pomodliwszy się wychodziły pocieszone, rozpromienione nadzieją zmiany losu, ukołysane skargą, którą wypowiedziały, wznosząc swe dusze ku niebu. Odtąd, każda z takich kobiet wiedziała, gdzie znajdzie prawdziwe ukojenie i była pozyskaną dla Boga owieczką.
Marta opuściła robotę na kolana i rozmarzona wsłuchiwała się w słowa księdza, którego głos stał się tkliwy, promienny obietnicami nadziemskich rozkoszy.
— Tak, to musi być wielkie szczęście módz się modlić z całego serca... niejednokrotnie myślałam o tem, lecz wprost brakowało mi odwagi, by to lekarstwo wypróbować na sobie...
Rozmowa w tym przedmiocie była dotychczas jedyną, w zamian ksiądz Faujas bardzo często mówił z Martą o miłosiernych uczynkach i o miłości bliźniego. Opowiadania swoje urozmaicał przykładami. Marta, słuchając, drżała ze wzruszenia i często nawet płakała nad ludzką niedolą. Te jej rozrzewnienia sprawiały szczególniejszą przyjemność opowiadającemu, codziennie odnajdywał w pamięci przeróżne wzruszające wydarzenia, akcentując stopniowo ich dramatyczność. Marta wpajała wtedy wzrok w twarz księdza, bladła i prawie omdlewała z nadmiaru bólu, wywołanego współczuciem dla ludzi cierpiących zimno i niedostatek, umierających w nędzy, lub też skutkiem głodu popełniających zbrodnie, któremi byliby się, brzydzili, znalazłszy się w normalnych warunkach bytu. W chwilach podobnych wzruszeń ksiądz Faujas odczuwał, iż Marta całkowicie do niego na leży, wiedział dokładnie, iż stawał się wszechwładnym panem jej woli. Podobny nastrój dwojga tych ludzi wydarzał się coraz częściej, uniesieni wzajemnem wzruszeniem, słyszeć się nie zdawali, iż tuż o kilka kroków przed nimi, pan Mouret wybuchał gniewem lub radością, stosownie do tego, czy przegrał lab wygrał partyę pikiety.
Około połowy lutego zdarzył się wypadek, który przeraził i rozciekawił całe Plassans. Odkryto, iż cała banda młodych dziewczątek, prawie dzieci, oddawała się wyuzdanej rozpuście. Korzystając ze swobody, udzielanej im przez rodziców, owe dziewczęta nietylko z rówieśnikami wiodły gorszące życie, lecz sprzedawały się za pieniądze ludziom statecznym, bogatym i wogóle dobrze widzianym przez najmoralniejsze osobistości w mieście. Podobnie niezwykły objaw zepsucia, zastanowił Martę. Sprawa stawała się coraz głośniejszą, olbrzymiejąc z dniem każdym. Jedną z owych dziewcząt Marta znała osobiście; była nią siostrzenica Róży, która od dawnych lat przychodziła często odwiedzać ciotkę. Ładna twarzyczka jasnowłosej dziewczynki zwróciła uwagę pani Mouret, która chętnie pieściła ją a teraz srodze bolała, dowiedziawszy się o zepsuciu i rozpustnem życiu biednego dziecka.
— Dreszcz mnie przechodzi, gdy o tem pomyślę — szepnęła Marta przy codziennej, wieczornej pogadance.
— Szkoda — rzekł na to ksiądz Faujas — iż w Plassans niema ochronki w rodzaju tej, jaką mieliśmy w Besançon.
Rozciekawiona Marta zaczęła się wypytywać o rzeczoną ochronkę. Był to zakład pozostający pod opieką duchowieństwa, w którym wychowywano dziewczęta od lat ośmiu do piętnastu. Przyjmowano doń córki robotników i wogóle ludzi, zajętych pracą po za domem, chroniąc je od rozpusty, w którą byłyby popadły, pozostając bez rodzicielskiej opieki, same w pustych domostwach. W pobożnym tym zakładzie uczono je szyć, przychodziły z rana a wypuszczano je wieczorem, gdy rodzice wracali od pracy. Marta uznała że podobny zakład był rzeczą zbawienną i codziennie o nim mówiąc z księdzem Faujas, doszła do wniosku, iż należało co prędzej stworzyć podobną instytucyę w Plassans.
— Tak, byłaby to rzecz bardzo pożądana — mówił ksiądz, dodając jakby od niechcenia — trzebaby urządzić taką ochronkę pod wezwaniem Przenajświętszej Panny. Lecz czyż podobna urzeczywistnić tutaj coś podobnego! Widzę w tem przeszkody nie do zwalczenia! Pani jeszcze nie wie, ile jest kłopotów, starań, zabiegów, za nim się zorganizuje taki zakład! By módz temu podołać, trzebaby najpierw znaleźć kobietę o kochającem i miłosiernem sercu, chcącą poświęcić się całkowicie urzeczywistnieniu szlachetnego tego projektu. Kobiet podobnych jest mało, niezmiernie mało, przytem niekażda z nich posiada nieodzowną ku temu wytrwałość lub możność.
Marta spuściła oczy a po chwili, podniósłszy je, spojrzała na główkę uśpionej na stole Dezyderyi. Powieki jej nabrzmiały łzami, lecz po chwili, opanowawszy wzruszenie, zaczęła się wypytywać, jak należało postąpić, by praktycznie postawić kwestyę założenia ochronki w Plassans. W kilka dni później, wiedząc już szczegółowo program, oraz przypuszczalne koszta zapytała się księdza Faujas:
— Chcę się tem zająć, lecz pod warunkiem, że będzie pan kierował mojemi krokami, że mi w całej sprawie będzie pomagał. Czy mogę na to liczyć?...
Ksiądz Faujas ujął ją poważnie za obydwie dłonie i rzekł zniżonym głosem: iż jest ona kobietą wyjątkową, o duszy tak szlachetnej i czystej, jak dotychczas nie zdarzyło mu się spotkać. Przyrzekł jej swą pomoc we wszystkiem, zastrzegając wszakże, iż sprawa od niej całkowicie zależy, albowiem on osobiście niewiele uczynić zdoła. Jej więc należy zająć się zebraniem komitetu złożonego z dam najbardziej wpływowych, ona powinna zbierać potrzebne pieniądze za pomocą składek. Pod tym tylko warunkiem rzecz może się powieść, chociaż zwalczać jej przyjdzie wiele przeszkód albowiem niekażdy posiada serce tkliwe i współczujące, niekażdy zdoła się wznieść po nad poziom własnych potrzeb, niekażdy jest w stanie zrozumieć szlachetność podobnego celu. Przed pożegnaniem, ksiądz Faujas naznaczył Marcie godzinę, o której powinna się była stawić w kościele św. Saturnina, gdzie właśnie o tej porze będzie budowniczy, mogący jej dokładnie powiedzieć, jakie będą koszta kupna domu, mającego pomieścić projektowaną przez nią ochronkę pod wezwaniem Przenajświętszej Panny.
Pani Faujas przegrała tego wieczora wszystkie partye co do jednej. Skutkiem tak szczęśliwej okoliczności, zaszłej dopiero po raz pierwszy, Mouret był w wyśmienitym humorze, twierdząc, iż obecnie poznał sposób grania swej partnerki i że nigdy nie dozwoli jej nadal tryumfować przy końcu rozpoczętej partyi. Dobre to było w pierwszych czasach, dopóki nie poznał się, o ile ona rozumie, co to jest pikieta. Będzie się miała z pyszna ta stara babina! Powtarzając te słowa, śmiał się głośno, wreszcie spojrzawszy na promieniującą twarz żony, zapytał:
— Jak widzę i ty rada jesteś, żem starą pokonał... O bądź spokojna, teraz zawsze tak będzie...
Widząc, że Marta wydostała z szafy czarną jedwabną suknię, w której zwykle wychodziła na miasto, zapytał się zdziwiony: czy ma zamiar złożenia jakiej wizyty nazajutrz?... Ani słowa więc nie słyszał z tego, o czem mówiła przez cały wieczór z księdzem Faujas.
— Tak, jutro wyjdę. Muszę być w kościele o umówionej godzinie. Mam różne sprawy do załatwienia z księdzem Faujas. Dziś już jest zbyt późno, bym ci o tem mówiła. Dowiesz się jutro.
Stanął jak wryty i z podziwianiem patrzał na żonę, przypuszczając, iż powiedziała to tylko na żart. Widząc wszakże poważną twarz Marty uśmiechnął się złośliwie, niedowierzająco pokręcił głowę, lecz nie chcąc psuć humoru, rzekł ze śmiechem:
— Ty... do kościoła?... i to dla załatwiania spraw z moim przyjacielem księdzem Faujas? No, no, nigdybym tego nie przypuścił, iż zaczniesz latać po kościołach i to jeszcze dla widzenia się z temi tonsurowanymi nosicielami sutan!... Wszak dotychczas żaden z nich nie cieszył się twojemi względami.




VIII.

Wyszedłszy z domu nazajutrz rano, Marta poszła najpierw do matki i opowiedziała jej swoje projekty. W miarę jak mówiła o konieczności założenia ochronki dla dorastających dziewcząt, pani Rougon potrząsała głową, uśmiechając się dość dwuznacznie, wreszcie oświadczyła córce, iż osobiście nie lubi się bawić w ratowanie dusz i ciał strapionych. Potem zaś dodała:
— Jestem przekonana, iż myśl tego projektu należy do księdza Faujas...
— Tak, rzeczywiście... niejednokrotnie rozmawiałam z nim o tem... lecz zkąd mama wie, że tak było?...
Pani Rougon lekko wzruszyła ramionami i, nie odpowiadając córce na jej pytanie, rzekła:
— Bardzo się cieszę, moja kochaneczko, żeś sobie znalazła coś, co cię zajmie, rozerwie... Żebyś ty wiedziała, jak serdecznie cię żałuję, że musisz siedzieć zamknięta jak w klatce... bo dom wasz, moja droga, bynajmniej nie tchnie wesołością. Co zaś do praktycznego wykonania twojego projektu, to najpierw, proszę, pożegnaj się, moja miła, z myślą zapisania mnie w poczet dam komitetowych. Wierzaj mi, że to jest rzeczą konieczną, nieodzownym warunkiem powodzenia. Nie chcę należeć do komitetu, albowiem nie chcę, aby mówiono, że to mój projekt, i że porozumiałam się z tobą, by zagarnąć miasto w nasze ręce, narzucając mu nowe reformy. Pragnę, moja duszko, aby cała zasługa została przypisaną tobie, co słusznie ci się należy, jako twórczyni tego szlachetnego projektu. Jeżeli chcesz, będę ci pomagała skrycie, kierując tobą w razie, gdy potrzebować będziesz mojej rady.
— Liczyłam wszakże na mamę... byłam pewna, że mama mi nie odmówi należenia do komitetu — rzekła Marta silnie zafrasowana i przestraszona widząc, iż będzie musiała działać samodzielnie.
— Wierzaj mi, moje dziecko, że moja obecność w komitecie byłaby szkodliwą. Radzę ci nawet, abyś głośno i jak najczęściej powtarzała, iż ja nie należę do owego komitetu, że ci wręcz odmówiłam, wymawiając się licznemi zajęciami. Dawaj nawet do zrozumienia, iż ja nie bardzo wierzę w pomyślne przeprowadzenie twojego projektu... W ten sposób pozyskasz, sporo dam wspólnie nam znajomych... przekonasz się, że mam słuszność... Będą uszczęśliwione możnością działania w sprawie, której ja nie popieram. Idź w tym celu do pani Rastoil, do pani de Condamin, do pani Delangre... dobrze będzie, jeżeli odwiedzisz zarazem panią Paloque, lecz dopiero na ostatku, gdy już porozumiesz się z tamtemi... ręczę ci, że ją wielce ujmiesz swoją wizytą i będzie ci ona pożyteczniejszą od wielu innych... w każdym razie pamiętaj, że ilekroć będziesz czemś zakłopotana, to ja z miłą chęcią dopomogę ci i wskażę, co masz czynić.
Marta podziękowała matce i pożegnawszy się wyszła, lecz Felicya odprowadziła córkę aż do sieni a tu wziąwszy ją za obydwie ręce i patrząc jej prosto w oczy, zapytała z przenikliwym uśmiechem:
— Jakże się miewa ten nasz kochany ksiądz Faujas?...
— Zdrów jest zupełnie — odpowiedziała spokojnie Marta — idę właśnie do kościoła św. Saturnina, gdzie spotkam się z nim oraz z budowniczym dyecezyalnym.
Ponieważ projekt założenia ochronki nie miał jeszcze żadnej materyalnej podstawy, więc ksiądz Faujas umówił się z Martą, iż nie należy wzywać budowniczego z żądaniem zestawienia kosztorysu przyszłego budynku, lecz że korzystając z obecności tego pana w kościele św. Saturnina, gdzie codziennie w popołudniowych godzinach doglądał robót, rozpoczętych przy odbudowywaniu jednej z bocznych kaplic, będzie można wybadać go prywatnie, spotkawszy się z nim niby wypadkowo. Wszedłszy do kościoła, ujrzała Marta natychmiast księdza Faujas, rozmawiającego z panem Lieutand architektem dyecezyalnym. Stali na wysokiem rusztowaniu, wzniesionem przy murze sąsiadującym z bocznemi kaplicami. Spostrzegłszy Martę, zeszli pośpiesznie po drabinie i zbliżyli się ku niej. Cały bok sutany księdza Faujas bielił się od wapna, prowadzone bowiem roboty zajmowały go i chętnie przypatrywał się murarzom — rozmawiając z panem Lieutand.
O tej porze dnia kościół był pusty, ani jednej dewotki nie było na całej przestrzeni wielkiej nawy, tylko dwóch dziadków kościelnych uprzątało szeregi stołków i klęczników, bezładnie porozsuwanych po skończonem rannem nabożeństwie. Prócz hałaśliwego przesuwania stołków po kamiennej posadzce, rozlegały się głosy robotników pracujących na rusztowaniach, oraz zgrzyt żelaznych narzędzi, któremi skrobali, oczyszczając ściany. Dla Marty był to widok niespodziewany, znała bowiem kościół św. Saturnina tylko podczas odprawiającego się nabożeństwa. Wydało się jej, iż to nie kościół, lecz jakiś budynek będący w reparacyi. Nawet nie przeżegnała się, wszedłszy a gdy siadła na krześle pomiędzy księdzem Faujas i panem Lieutand, zdawało się jej, iż się znajduje w biurze tego ostatniego, gdzie przyszła w chęci zasięgnięcia jego rady.
Rozmowa przedłużyła się i trwała przeszło pół godziny. Budowniczy z całą możliwą uprzejmością dawał objaśnienie. Zdaniem jego nie należało wznosić nowego domu dla pomieszczenia ochronki pod wezwaniem Przenajświętszej Panny, które to miano już zostało obrane, o czem go zawiadomił ksiądz Faujas. Budowa dom u kosztowałaby wiele. Lepiej było kupić już istniejący i przerobić stosownie do potrzeby. Wskazał nawet dom, niegdyś zbudowany na pomieszczenie pensyi żeńskiej, dziś zamkniętej, skutkiem czego dom był tymczasowo zajęty na skład siana, czekając nabywcy. Pan Lieutand najmocniej był przekonany, iż będzie można nabyć ów budynek tanio a przeróbkę podejmował się uskutecznić w najkorzystniejszych warunkach, nieprzenoszących paru tysięcy franków. Obiecywał zająć się tem z całą starannością a w miarę jak mówił, kreślił laską na kościelnej posadzce plan przyszłej ochronki, z ładną fasadą i bramą, z podwórzem, zasadzonem drzewami, kładąc nacisk na to, iż sale będą obszerne i jasne. Rozmowa się ożywiała, mówiono coraz głośniej, nie zważając na rozlegające się echo pod wyniosłem sklepieniem kościoła.
— Więc rzecz ułożona — rzekła Marta — żegnając pana Lieutand, z łaski pana będziemy mogli mieć budynek tanio a tymczasem pan zechce się zająć ułożeniem kosztorysu?... Prosimy zarazem o dochowanie nam tajemnicy... nie trzeba, aby o tem mówiono przedwcześnie...
Ksiądz Faujas odprowadził ją do bocznych drzwi kościoła. Przechodząc obok wielkiego ołtarza, Marta, mówiąca coś w dalszym ciągu z wielkiem ożywieniem, zadziwiła się nagłem zniknięciem księdza Faujas. Obejrzała się, szukając go oczyma i zobaczyła go zgiętego we dwoje przed krzyżem zasłoniętym muślinową opończą. Ten ksiądz w sutanie zawalanej wapnem, korzący się teraz przed ołtarzem — dziwne wywarł na niej wrażenie. Przypomniała sobie wreszcie, że znajduje się w kościele i zaniepokojona szła ciszej, postanawiając mówić mniej głośno, gdy ksiądz Faujas podał jej końce palców, umoczywszy je w święconej wodzie. Nie miała odwagi odmówić, więc przeżegnała się ogarnięta jakąś nieznaną sobie trwogą, po czem wysunęła się z kościoła a podwójne drzwi, grubo suknem obite, zamknęły się za nią ze stłumionym odgłosem.
Marta poszła ztąd prosto do pani de Condamin. Szła rozmarzona, radosna, szczęśliwa z przechadzki, od której prawie odwykła. Myślała o wizytach, które postanawiała złożyć i wydało się jej, iż używa niezwykle miłej rozrywki. Pani de Condamin przyjęła ją z wybuchami uprzejmej grzeczności, unosząc się nad dobrocią tej kochanej pani Mouret, tak wogóle niełaskawej, gdy idzie o złożenia wizyty życzliwym jej osobom. Dowiedziawszy się o przyczynie odwiedzin, oświadczyła swą gotowość zajęcia się projektem Marty, uważając myśl założenia ochronki za rzecz godną najżywszego poparcia.
Pani de Condamin ubraną była w śliczną suknię blado-fiołkowego koloru, przybraną wstążkami jasno popielatemi. Stroje sprowadzała z Paryża, również jak umeblowanie wykwintnego swego mieszkania. Grała ona w Plassans rolę paryżanki tęskniącej za stolicą, narzekając na prowincyonalne nudne życie, które zmuszona jest pędzić na tem ciężkiem wygnaniu.
— Dziękuję pani serdecznie, żeś o mnie pomyślała, zabierając się do urzeczywistnienia szlachetnego swego projektu, rzekła, ściskając ręce Marty. Któżby się zajął temi biednemi dziewczętami, gdyby nie my! Posądzają nas niesłusznie o zbyteczne zajmowanie się modą, błyskotkami, otóż pokażemy, iż jesteśmy wstanie stworzyć coś wielkiego! Uchronimy te biedaczki od nędzy i zguby... Czy pani uwierzy, iż prawdziwie zaniemogłam ze wzruszenia, gdy się dowiedziałam o tych nieszczęśliwych... Całe Plassans tylko o tem mówiło a nikt się nie znalazł, by pomyśleć o zapobieżeniu nadal podobnemu zgorszeniu. Jedna pani pojęłaś rzecz należycie. Dziękuję raz jeszcze, że przyłączyć mnie zechciałaś do wykonania tak szlachetnego dzieła! Proszę na mnie liczyć i rozkazywać. Od czegóż zaczniemy?
Gdy Marta wspomniała, iż pani Rougon nie chce należeć do komitetu, pani de Condamin podwoiła jeszcze swe zachwyty, pozornie ubolewając:
— Jaka szkoda, że pani Rougon ma taki nadmiar zajęć! Rzeczywiście iż jej nikt nie zastąpi... lecz trudno... postaramy się zrobić wszystko co tylko będzie można, by nasza instytucya na tem nie ucierpiała. Mam sporo ludzi życzliwych. Pójdę do naszego biskupa... poruszę niebo i ziemię... przyrzekam drogiej pani, iż postaram się być gorliwą... No, i pewną jestem, że zdołamy przezwyciężyć wszystkie trudności...
Nie chciała słyszeć o pomysłach Marty, pragnącej rzecz całą poprowadzić jak najmniejszym kosztem. Utrzymywała, iż pieniędzy znajdzie się więcej, aniżeli będzie potrzeba. Chciała, by ochronka była we wspaniałym gmachu, przynoszącym zaszczyt komitetowi. Wreszcie wyznała, śmiejąc się, iż liczyć nie umie, iż dodawanie cyfr nudzi ją, więc ten dział pozestawia innym damom, biorąc na siebie zawiązywanie potrzebnych stosunków, przeprowadzanie i załatwianie trudności, mogących wyniknąć. Szczegóły mało ją obchodzą, lubi bowiem widzieć plan ogólny i takowy zdolną jest stworzyć w danym wypadku. Przypuszcza, iż tego właśnie spodziewała się po niej Marta, nieprzyzwyczajona do samodzielności. Wyręczy ją więc wybornie. Po kwadransie rozmowy, pani de Condamin uważała założenie ochronki w Plassans za własny swój pomysł i dawała wskazówki Marcie, jak powinna nadal postępować. Ta chciała się właśnie pożegnać z uprzejmą i ładną gospodynią domu, gdy wszedł do buduaru pan de Condamin. Marta się zmięszała, nie śmiejąc wspomnieć o projekcie ochronki w obecności pana nadzorcy wód i lasów, albowiem wiedziała, iż jego wymieniają pomiędzy osobami skompromitowanemi w wypadkach, zaszłych z owemi nieszczęsnemi dziewczątkami, które sprzedawały się podstarzałym bogaczom w Plassans.
Ale pani de Condamin natychmiast opowiedziała mężowi o projekcie Marty a on słuchał swobodnie, wreszcie z wielkiem uznaniem dla szczytnej moralności podobnego pomysłu. Zwróciwszy się ku pani Mouret rzekł z powagą tak głęboką, iż można było przypuszczać ukrytą pod nią ironię:
— Tylko serce wzorowej matki mogło odczuć naglącą potrzebę podobnego zakładu. Plassans zawdzięczać będzie pani wiele, staniesz się pani prawdziwą dobrodziejką naszego miasta... obyczaje ulegną poprawie...
Marta zarumieniła się, słysząc tyle pochwał, dla usprawiedliwienia rzeczy szepnęła:
— To nie mój pomysł... zrodził się od w głowie człowieka, którego wysoko cenię i niezmiernie szanuję...
— Któż to taki? — zapytała z ciekawością pani de Condamin.
— Ksiądz Faujas.
Z wielką prostotą, Marta opowiedziała historyę powstania owego projektu, omijając wszakże najlżejszą aluzyę, co do wynikłego skandalu w Plassans. Przedstawiła przytem księdza Faujas jako niezwykle szlachetnego człowieka, który czyni jej niewymowną łaskę bywania w jej domu i wypowiadania swych poglądów. Pani de Condamin słuchała, kiwnięciami głowy przyłączając się do słów Marty a gdy ta zamilkła, zawołała z żywością:
— Zawsze byłam najmocniej przekonana, iż ksiądz Faujas jest świętym i rozumnym człowiekiem. Lecz na nieszczęście tylu jest złych ludzi na świecie! Wszakże od czasu gdy zaczął być codziennym gościem w domu państwa, przestano go obgadywać... nikt nie ma odwagi na dalsze szerzenie potwarzy... Więc droga pani powiada, że to głównie on jest projektodawcą naszej ochronki?... Trzeba go będzie zmusić, aby stanął na czele tej pożytecznej instytucyi... Teraz jednak przedwcześnie jeszcze o tem mówić... Pragnęłabym tylko, aby droga pani zechciała pamiętać, iż ja zawsze od początku byłam gorącą wielbicielką cnót księdza Faujas, którego uważam...
— Ja też jestem o nim jak najlepszego zdania, przerwał żonie nadzorca wód i lasów. Rozmawiałem z nim i mam sąd wyrobiony, iż jest to najzacniejszy człowiek.
Pani de Condamin, zniecierpliwiona wdaniem się do rozmowy męża, nakazała mu giestem milczenie, przyzwyczaiła się bowiem do traktowania go z góry, nieledwie jak lokaja. Różnie mówiono w mieście o wiarogodności małżeństwa pana de Condamin, lecz na odwrót przyjętym obyczajem w podobnych okolicznościach, dawano mu to uczuć niejednokrotnie w sposób dotkliwy, podczas gdy z nią obchodzono się z wyszukaną i dyskretną pobłażliwością. Niewiadomo zkąd zwieziona przez niego do Plassans młoda kobieta, na tyle była zręczną i ujmującą, że każdemu musiała się podobać: była ogólnie lubioną.
Pan de Condamin, zrozumiawszy, że jest zbyteczny, skłonił się przed rozmawiającemi z sobą kobietami i rzekł i ironicznym uśmiechem:
— Pozostawiam panie ich świątobliwej rozmowie a sam idę wypalić cygaro... Przypominam ci tylko Oktawio, że trzeba, abyś wcześnie była ubraną, bo mamy dziś iść do podprefektury...
Gdy odszedł, panie mówiły jeszcze chwilkę o przyszłej ochronce, o nieszczęsnem położeniu młodych dziewcząt, pozbawionych należytej opieki ludzi starszych o strasznem zepsuciu jakiemu ulegają... lecz nadal w Plassans nic podobnego się nie wydarzy, będą bowiem czuwały z troskliwością matek, odwracając możność wszelkiej pokusy. Pani de Condamin wpadła w zapał i wymownie powstawała przeciwko nieczystości obyczajów.
Przy pożegnaniu, znów ujęła obydwie ręce Marty i ściskając je z czułością — rzekła:
— Niechaj droga pani liczy na moją energię — stawię się na pierwsze zawołanie... A będąc u pani Rastoil i u pani Delangre, proszę niezapomnieć im powiedzieć, że ja się podjęłam najtrudniejszego zadania... one niechaj tylko dadzą swoje nazwiska... a my za nie pracować będziemy w komitecie. Jak pani sądzi?... Wszak to pomysł wyśmienity?... Więc nie odstąpimy od tego ani na jotę... Żegnam drogą panią... proszę oświadczyć moje uszanowanie księdzu Faujas.
Marta poszła teraz do pani Delangre i do pani Rastoil. Przyjęły ją grzecznie, lecz znacznie chłodnej, aniżeli pani de Condamin. Obiedwie nastawały na trudności materyalne... założenie ochronki wymagać będzie znacznych kapitałów... zkądże więc wziąć potrzebną ilość pieniędzy?... Dobroczynność mieszkańców Plassans nie dostarczy odpowiednich funduszów.. będzie więc próba nieudana, mogąca ośmieszyć damy, wchodzące w skład komitetu. Marta uspakajała je, przytaczała cyfry, zapewniając, iż nakład będzie stosunkowo niewielki. Zaniechawszy kwestyi cyfr, zaczęły pytać z ciekawością, które damy zgodziły się już należeć do komitetu?... Nazwisko pani de Condamin przyjęły obojętnie, milcząco. Dowiedziawszy się zaś, iż pani Rougon wręcz odmówiła, stały się natychmiast gorliwszemi zwolenniczkami projektu.
Pani Delangre przyjmowała Martę w gabinecie swego męża. Była to kobiecinka niewielkiego wzrostu, chuda, blada, potulna, przypominająca typ służącej, upośledzonej srogością losu. O nadmiernem jej wyuzdaniu krążyły cichaczem niezliczone legendy, odnosiło się to bowiem do minionej przeszłości.
— Boże mój... cóż ja innego mogę pani powiedzieć jak tylko, że zgadzam się... Będzie to pożądana szkoła cnoty dla biednych dziewcząt z klasy rzemieślniczej... Niejedna dusza uratowaną zostanie od zguby.. a ileż jest tych dusz godnych naszej litości... nędznych skutkiem słabości... braku zasad... Nie mogę pani odmówić, bo wiem, że będę bardzo pożyteczną... zwłaszcza z powodu urzędu mego męża... jako mer miasta Plassans przydać się on może niejednokrotnie, chociażby z powoda licznych swych stosunków z ludźmi wpływowymi, z którymi obcuje codziennie... Ale wolę zastanowić się do jutra... tak, dopiero jutro dam pani stanowczą odpowiedź... Skutkiem wysokiego urzędu, piastowanego przez mojego męża, jesteśmy zmuszeni zważać na każdy krok nasz... Otóż muszę się naradzić z mężem...
Pani Rastoil była również słabego charakteru kobietą. Skromnisia cedziła słówka słodkie, dobierając ich z przezornością, by w niczem nie raziły najdrażliwszych uszów, tym razem zadanie było trudne, uważała bowiem za rzecz ubliżającą poruszanie jakiejkolwiek kwestyi, mającej coś wspólnego „z nieszczęśliwemi istotami zapominającemi o najświętszych obowiązkach“. Pani Rastoil była dość otyła, zdrowo wyglądająca, siedziała w fotelu pomiędzy dwoma swojemi córkami i haftowała nadzwyczaj bogaty ornat. Zaraz po pierwszych słowach, wyrzeczonych przez Martę, pośpiesznie wyprawiła córki. — Pani jest bardzo na mnie łaskawa... lecz doprawdy nie wiem, o ile będę w możności zadość uczynienia życzeniom pani... należę już do kilku komitetów, ztąd wynika, iż niewiele czasu mogłabym poświęcić sprawie, o której pani wspomina. Była epoka, gdy marzyłam o stworzeniu czegoś podobnego... tylko mój plan był o wiele większy... można powiedzieć, iż obejmował on wszystko... tak, wszystko... Chciałam nawet o tem pomówić z naszym czcigodnym biskupem... lecz Jego Wielebność przeciążony jest pracami nad dobrem dyecezyi... ja też nie rozporządzam moim czasem, poświęcając go na korzyść komitetów, do których należę... Ale zrobię wysiłek i postaram się przyłączyć do myśli, którą pani chce przeprowadzić... Uczynię to ze względu na wadliwe zestawienie planu, przedstawionego mi przez panią, pojmując natychmiast fałszywość punktu wyjścia, postaram się naprowadzić panie na właściwą drogę, wyłożę moje poglądy... Skoro zachodzi nagląca potrzeba poświęcenia się dla dobra społeczeństwa nie należy zasłaniać się zmęczeniem... Więc oddam moje zdolności na usługi komitetu... Mój mąż niejednokrotnie zwykł powtarzać: „moja żona zapomina o sobie, lecz zawsze pamięta o dobru innych.“
Marta patrzała na nią i słuchała jej z podnieconą ciekawością, mimowoli bowiem przypomniała sobie anegdotki krążące po mieście o różnorakich ojcach córek pani Rastoil, o tem, iż nawet pan Delangre jej kochanek, nie wiedział która może być do niego podobną.
Pochwały jakie Marta szerzyła o księdzu Faujas, zostały przyjęte chłodno przez panią Delangre a jeszcze chłodniej przez panią Rastoil. Draśnięta tem niedowierzaniem, wzmogła jeszcze doniosłość zalet i cnót księdza Faujas, zmuszając te panie do przyznania mu zasługi świątobliwości, oraz wyjątkowego przywiązania do matki, z którą pędził życie samotne i ubogie.
Wyszedłszy od pani Rastoil, Marta przeszła ulicę Balande w poprzek, albowiem zaraz naprzeciwko mieszkali państwo Paloque. Była już teraz godzina siódma, wiedziała zatem, iż spóźni się z powrotem do domu, lecz pragnęła załatwić zamierzone na dziś wizyty, pomimo że Mouret będzie niezadowolniony, czekając z obiadem.
Państwo Paloque mieli właśnie siadać do stołu, gdy do nich przybyła. Stołowy ich pokój był zimny, źle umeblowany, czuć w nim było niedostatek, pomimo silenia się na pewną okazałość. Pani Paloque coprędzej przymknęła podaną już wazę pokrywą i widocznem było, że niechętnie przyjmuje wizytę w porze obiadowej. Ukryła to wszakże, szybko się opanowawszy, rzeczywiście odczuwając głębokie zadowolenie z nadejścia pani Mouret, która nigdy nikogo nie odwiedzała. Wstała więc od stołu i powitała Martę ze zbytnią uniżonością, podczas gdy jej mąż, pan sędzia pokoju, skłoniwszy się zdaleka, usiadł przed pustym talerzem, złożywszy dłonie na obu kolanach. Posłyszawszy zaś o przyczynie odwiedzin Marty — zawołał gorączkowo:
— Czyż warto, aby szanowna pani zajmowała się losem podobnych łajdaczek! O tem jak dalece są wyuzdane te małe wszetecznice nasłuchałem się dziś niemało w gmachu trybunału. Wiem tera na pewno, że to one skusiły do grzechu całe grono najzacniejszych ludzi... nie oni ich szukali, lecz one same napraszały się bezwstydnie! Doprawdy nie należy, aby pani wdawała się w te brudy! Niegodziwa są i plugawe, należy się im pogarda a nie opieka takich jak pani kobiet.
— Wreszcie obawiam się, odezwała się pani Paloque, iż ja byłabym niezdatna do zasiadania w komitecie. Nie znam nikogo. A mój mąż wolałby odciąć sobie rękę, byle nikogo o nic nie prosić. Żyjemy samotnie w zaciszu domowem, albowiem wstręt wzbudzają w nas ludzie rządzący się niesprawiedliwością. Skromny nasz domek wystarcza nam i pragniemy, by o nas zapominano. Czy uwierzy pani, iż gdyby proponowano mojemu mężowi najkorzystniejsze posady, bez wahania odmówiłby natychmiast... Czyż nie mam racyi?..
Sędzia kiwnął tylko głową na znak, iż najzupełniej potwierdza zdanie żony i wymienił z nią znaczące spojrzenie podkreślone bladym uśmiechem. Marta poczuła się nieco zakłopotana, stojąc przed dwojgiem tych potwornie brzydkich ludzi, których twarze o trupiej cerze z żółciowemi plamami, pełne szwów i krost, spoglądały ku sobie w niemem porozumieniu, dla odegrania komedyi zrzeczenia się dóbr świata, co stanowiło najwyższą obłudę w danym wypadku. Na szczęście przypomniała sobie radę daną przez matkę — rzekła więc z uprzejmą grzecznością:
— Jakże żałuję, że pani mi odmawia należenia do komitetu! Inne pani znajome przyjęły zaproszenie, mam już na liście zapisane nazwiska: pani de Condamin, pani Delangre, pani Rastoil. Ale tak między nami mówiąc, wiadomo, iż one tylko dają swoje nazwiska. Ja zaś, czując konieczną potrzebę, aby ktoś zechciał zająć się tę sprawą serdecznie, gorąco, pomyślałam zaraz o pani... I wyznaję, iż znając wysoką wartość pani, nie przypuszczałam ani na chwilę, iż spotka mnie tutaj odmowa! Proszę, niechaj się pani zechce zastanowić, iż fundacyą tego rodzaju ochronki uczynimy prawdziwe dobrodziejstwo dla całego miasta...
— Tak, zapewne — szeptała półgłosem pani Paloque — której niewymownie pochlebiły słowa Marty.
— Ale chcę wierzyć, iż to nie jest ostateczna decyzya ze strony pani... Przytem mylnie pani sądzi, przypuszczając u siebie nieudolność, brak wpływów... brak znajomości... Przecież każdemu jest wiadomo, iż pan Paloque wielce jest poważany w podprefekturze. Mam przekonanie, iż tam oddawna istnieje projekt wybrania pana Paloque na prezydenta w zastępstwie pana Rastoil. O niech pan temu nie przeczy... tego rodzaju rzeczy wiedzą się dokładnie... i chociaż pan starannie ukrywa swoje wysokie zasługi... ludzie potrafią je należycie ocenić... Zważywszy na tę zmianę położenia, która zajdzie zapewne nietak długo, doprawdy dobrze byłoby, aby pani Paloque zechciała dać się poznać bliżej... a zajęcie miejsca w komitecie nastręczyłoby wiele ku temu okazyi... dla czego ludzie nie mają wiedzieć kim właściwie pani jesteś... takich zalet serca i umysłu, jakie pani posiadasz, nie należy ukrywać... Doprawdy chciałabym państwa o tem przekonać...
Pan sędzia rzucał się niespokojnie na krześle i patrzał na żonę mrugliwemi swemi oczkami. Wreszcie rzekł:
— Moja żona jeszcze nie odmówiła...
— Nie, jeszcze nie odmówiłam pochwyciła pani Paloque. — Ponieważ jak widzę rzeczywiście potrzebuje pani mojego współudziału. cóż zrobić... trzeba się poświęcić. Wiem z góry, że będę tego żałowała, bo cóż mi z tego przyjdzie?... Nawał pracy, kłopotów a żadnej od nikogo wdzięczności. Takie poświęcanie się dla drugich jest szczytem niedorzeczności... Niejednokrotnie doświadczyliśmy tego w życiu. Niechaj się pani rozpyta mojego męża... on pani opowie, ile łożyliśmy trudu, czasu, pieniędzy dla dogodzenia rozmaitym ludziom... nigdy o tem nie mówimy głośno, bo taka już nasza natura... lubimy świadczyć dobrze ale pod warunkiem, by nikt o tem nie wiedział... Otóż do czego nas doprowadziła ta mania czynienia dobrodziejstw innym?... Ale trudno... natury swojej nikt nie zmieni... i do końca życia będziemy wyzyskiwani przez wszystkich... Więc opierać się dłużej nie będę... może pani na mnie liczyć...
Marta, szybko powstawszy, zaczęła się żegnać, dziękując państwu Paloque za poświęcenie jakiego dają wymowny dowód. Zaczepiwszy się suknią o gwoźdź na schodach, zatrzymała się chwilkę, chcąc ją odczepić a ponieważ wydarzyło się to właśnie tuż przy drzwiach mieszkania państwa Paloque, usłyszała cierpki głos sędziego, który wołał z przedpokoju do żony, będącej już zapewne w jadalni:
— Przyszła cię prosić, bo cię potrzebuje. Bądź spokojna, zwalą ci na kark całą robotę.
— Tem gorzej dla nich — wrzasnęła cienkim głosem sędzina. — Zapłacą mi za to z procentami, i nietylko za to!
Była już blizko ósma godzina, gdy Marta wrócił a do domu. Mouret czekał na nią z obiadem przeszło od pół godziny. Zadrżała, iż będzie zrzędził przez cały czas obiadu. Pobiegła na górę, by się przebrać a wróciwszy do stołowego pokoju, z zadowoleniem spostrzegła męża siedzącego na stołku jak na koniu i wesoło bębniącego palcami marsza po stole, nakrytym białym obrusem. Wszakże nie szczędził jej teraz przykrych, dotkliwych żartów.
— Myślałem, że nawet na noc nie wrócisz i że będziesz nocowała w konfesyonale... Teraz, kiedy zaczynasz uczęszczać do kościołów, to proszę cię, moja kochana, byś zechciała mi mówić rano przed wyjściem, że jesteś na obiedzie u księży, w takim bowiem razie i ja się postaram znaleźć sobie łyżkę strawy na mieście.
Podczas obiadu, Mouret nie przestawał drwić z niej i żartować. Byłaby już wolała znieść wybuch gniewu i obelg z jego strony. Cierpiała bardzo i, znosząc to w milczeniu, kilkakrotnie spojrzała na męża błagającym wzrokiem, aby zostawił ją w spokoju. Lecz milcząca prośba Marty podniecała jeszcze złośliwość męża. Oktawiusz i Dezyderya śmieli się a Sergiusz stawał wyraźnie w obronie matki. Zabierać się właśnie mieli do jedzenia deseru, gdy do stołowego pokoju wpadła Róża, mówiąc, iż pan Delangre jest w sieni i pragnie widzieć się z panią.
— Ho, ho! jak widzę, wchodzisz w stosunki z miejscową władzą nietylko z księżmi! — zawołał Moret, drwiąc w dalszym ciągu z żony.
Marta przyjęła pana mera w salonie. Pan Delangre powiedział jej na wstępie, że nie chciał czekać do jutra, by przyjść jej powinszować szlachetnego projektu założenia ochronki. Wspomniawszy przytem, iż żona jego, porozumiawszy się z nim, prosi, by została zaliczoną do komitetu dam, mających się opiekować ochronką pod wezwaniem Przenajświętszej Panny, dodał, iż on ze swej strony uczyni wszystko, co tylko będzie mógł, by projekt pani Mouret jak najprędzej wszedł w wykonanie.
Uszczęśliwiona Marta odprowadziła pana Delangre aż do drzwi, wychodzących na ulicę. Przy ostatecznem pożegnaniu mer rzekł do niej:
— Proszę, niechaj pani zechce powiedzieć księdzu Faujas, iż prawdziwie będę szczęśliwy, jeśli zechce przyjść do mnie do biura, by pomówić zemną. Ponieważ zna dokładnie tego rodzaju ochronkę w Besançon, mógłby mi więc udzielić wiadomości szczegółowych w tej kwestyi. Chciałbym, aby miasto opłacało lokal ochronki, którą pani organizuje. Żegnam szanowną panią. Proszę pozdrowić pana Mouret, któremu nie śmiałem się naprzykrzać moją osobą.
Gdy o godzinie ósmej ksiądz Faujas wszedł wraz z matką do stołowego pokoju państwa Mouret, gospodarz domu powitał go słowami:
— Jak widzę, chcesz pan wykierować moją żonę na świętą niewiastę... dziś przez cały dzień siedziała w kościele, zamiast pilnować domu.
Roześmiawszy się przy domawianiu tych słów, Mouret przygotował natychmiast karty i pogrążył się w grze, pozostawiając już Martę w spokoju. Skorzystała z tego, by opowiedzieć księdzu wszystkie szczegóły dnia. Z radością dziecka cieszyła się doznanem powodzeniem. Ksiądz Faujas słuchał uważnie i obiecał pójść do pana Delangre, jakkolwiek byłby wolał nie zabierać głosu w tej sprawie i pozostać w cieniu. Z pewną szorstkością rzekł nawet do niej:
— Bardzo żałuję, żeś pani tak zaraz na wstępie wymieniła moje nazwisko. Lecz wszystkie kobiety są jednakie i nawet najlepsza z nich łacno popada w niedorzeczność.
Marta spojrzała na niego wylękłemi z zadziwienia oczami; nie spodziewała się podobnej brutalności z jego strony. Zdawało się jej, iż ten człowiek noszący sutanę, ujął ją za ramiona żelaznemi rękoma i że kieruje nią dowolnie. Patrzała teraz na niego z niedowierzaniem a nawet z oburzeniem, przypomniawszy sobie, iż każdy ksiądz uważa kobietę za stworzenie niższego rzędu, za istotę, którą w karbach trzymać należy. Ksiądz Faujas spostrzegł, iż postąpił niezręcznie. Nadał więc swej twarzy łagodny wyraz i rzekł z przyjacielską uprzejmością:
— Niechaj mi pani wybaczy chwilowe uniesienie... lecz tak gorąco pragnę, aby szlachetny projekt pani przyszedł do skutku, iż drżę, by go czemkolwiek nie narazić... a wszak pani wiadomo, że jestem bardzo nielubiony w Plassans.
Ujęta temi przeprosinami Marta zaczęła go zapewniać, że się myli... że przeciwnie wszystkie te panie wyrażały się o nim bardzo pochlebnie. Wiedziano, że utrzymuje swoją matkę i żyje w samotności godnej podziwu. Rozmawiali ze sobą aż do jedenastej godziny o wydarzeniach dzisiejszego popołudnia i o projektowanej ochronce. Wieczór zeszedł im szybko i niesłychanie przyjemnie dla obojga.
Mouret, pomimo że grał zawzięcie w pikietę, powodowany wszakże ciekawością, starał się dziś słyszeć rozmowę księdza z Martą. Gdy poszli na górę do sypialnego pokoju — rzekł:
— Więc chcecie pracować we dwoje nad poprawieniem obyczajów w Plassans? Śliczny pomysł... winszuję... zobaczymy coś ciekawego...
W trzy dni potem komitet dam-opiekunek ochronki pod wezwaniem Przenajświętszej Panny był już zebrany. Panie te wybrały Martę na przewodniczącą, ona zaś idąc za radami matki, którą tajemnie o wszystkiem zawiadamiała, ofiarowała pani Paloque urząd kasyerki. We dwie układały cyrkularze i plan administracyjny przyszłego zakładu, zaś pani de Condamin biegała po całych dniach od podprefekta do biskupa, oraz do osób wpływowych w Plassans, tłomacząc im z wdzięcznym uśmiecham cel projektowanej ochronki, zwłaszcza zaś sposób, w jaki go pojmowała i okoliczności, które „ją natchnęły tą szczęśliwą myślą“. Dało jej to sposobność ukazania znajomym wykwintnych sukien i kapeluszy, świeżo sprowadzonych z Paryża; lecz sądziła, iż powinna wszelkich używać sposobów byle zebrać jak najobfitsze składki na cel taki wzniosły i głęboko moralny. Pani Rastoil ze swej strony, opowiadała księżom, iż wreszcie zdecydowała się wprowadzić w życie projekt ułożony przez nią od dawna, dowodząc jak potężny wpływ wywrze ochronka na tysiące młodych dziewcząt w Plassans, przewidywała bowiem, że tego rodzaju instytucya pozostanie na wieki! Zaleciła przytem księdzu Bourette, by pozyskał dla dobra ochronki zakonnice z klasztoru pod wezwaniem św. Józefa, bo działalność ich była nieodzownie potrzebną. Tymczasem pani Delangre, odwiedzając liczne swe znajome, przeważnie żony urzędników, opowiadała im z miną tajemniczą, iż Plassans zawdzięczać będzie wkrótce jej mężowi niezmiernie pożyteczną instytucyę, powstrzymującą raz nazawsze zepsucie obyczajów; zwierzyła się, iż komitet dam został już złożony i obraduje w sali ratuszowej, zawsze dzięki panu merowi.
W mieście krążyły coraz to nowe pogłoski o przyszłej pobożnej fundacyi, wszyscy żywo się zajmowali losami ochronki pod wezwaniem Przenajświętszej Panny. W każdem towarzyskiem kółku przypisywano projekt komu innemu, ale pochwały były ogólne. Składki posypały się hojnie w trzech dzielnicach Plassans a ponieważ listę wnoszonych pieniędzy z wymienieniem nazwiska ofiarodawcy obwieszczała miejscowa gazeta, więc współubiegano się wzajemnie, by więcej dać; aniżeli dali najbliżsi znajomi. Rozbudzona miłość własna sprawiła, że wszyscy okazali się niespodziewanie hojnymi.
Wśród ogólnego zajęcia się tą sprawą, nazwisko księdza Faujas coraz częściej było powtarzane. Jakkolwiek każda z dam komitetu sobie przypisywała pierwotną myśl założenia ochronki, wszakże każdy z mieszkańców Plassans wiedział wkrótce iż ksiądz Faujas przywiózł z sobą z Besançon całkowity projekt, wzięty żywcem z miejscowego zakładu, który tam oddawał niepospolite usługi od lat kilkunastu. Do ustalenia się tej pogłoski, przyczyniła się mowa pana Delangre, wygłoszona w ratuszu podczas posiedzenia rady miejskiej, w której mer stanowczo oświadczył, te projektodawcą jest ksiądz Faujas. Na temże posiedzeniu, rada miejska uchwaliła kupno domu, wskazanego przez architekta dyecezyalnego, jako najwłaściwszego budynku dla pomieszczenia ochronki pod wezwaniem Przenajświętszej Panny. W wigilię tego pamiętnego dnia ksiądz Faujas miał długą naradę z merem a przy pożegnaniu widziano, że gorąco ściskali się za ręce. Sekretarz mera słyszał nawet, iż nazywali się wzajemnie: „drogi panie“. Dzięki zawartej przyjaźni z panem Delangre, ksiądz Faujas pozyskał mnóstwo zwolenników, gorliwie broniących go teraz przed nieprzyjaciółmi, rozsiewającymi nań potwarze.
Wraz z pozyskiwaną popularnością, nabierał ksiądz Faujas coraz większej pewności siebie. Przestał chodzić chyłkiem wzdłuż domów. Szedł teraz śmiało środkiem ulicy a nowa jego sutana pysznić się zdawała stanowiskiem zajmowanem przez swego pana. Posiadał już licznych znajomych, którzy mu się kłaniali z oznakami uszanowania a pewnej niedzieli, gdy spotkał na placu wychodzącą z nieszporów panią de Condamin — rozmawiał z nią przeszło pół godziny — budząc ogólną ciekawość.
— Okoliczności szybko się dla pana zmieniły, zauważył pewnego razu Mouret, zwróciwszy się do księdza Faujas. Czy pan pamięta, że przed pół rokiem ja jeden miałem odwagę nazywać się pańskim przyjacielem... dziś, masz pan przyjaciół bez liku. Ale zalecałbym ostrożność. Nie ufaj pan jeszcze zbytecznie... bo w biskupim pałacu nie wszyscy są pozyskanymi...
Słuchając tych przestróg, ksiądz Faujas wzruszył lekko ramionami. Wiedział, że miał niechętnych pomiędzy duchowieństwem. Głównego swego wroga odgadywał w księdzu Fenil, który na nieszczęście opanował był najzupełniej biskupa; w miesiącu marcu zdarzyło się, iż wielki wikaryusz wyjechał na jakiś czas z Plassans, ksiądz Faujas skorzystał wówczas ze sposobności, by kilkakrotnie odwiedzić biskupa. Ksiądz Surin, sekretarz dyecezyalny, opowiadał znajomym, iż owe wizyty przedłużały się zwykle po kilka godzin, i że po wyjściu księdza Faujas, biskup bywał niezwykle chmurny i gniewny. Skoro tylko wielki wikaryusz wrócił do Plassans, ksiądz Faujas przestał się pokazywać w biskupim pałacu. Wszakże ogólnie zauważono, iż biskup nie odzyskiwał dawnej wesołości i wygląda na człowieka, zagrożonego katastrofą a podczas wielkiego, proszonego obiadu, był wyróżniająco uprzejmy dla księdza Faujas który hierarchicznie zajmował jedno z ostatnich miejsc wśród miejscowego duchowieństwa. Wielki wikaryusz odczuł to boleśnie i rozżalony na biskupa, wychudł i zmizerniał tak widocznie, iż pobożne damy rozpytywały się o jego zdrowie, drażniąc go tą troskliwością do reszty.
W miarę niezadowolnienia księdza Fenil, rosła popularność księdza Faujas. Wiódł wszakże w dalszym ciągu żywot samotny i surowy, zewnętrznie tylko odmieniwszy się nieco, uradowany zwalczeniem niechęci, jaką mu okazywano w pierwszych czasach po przybyciu do Plassans. Pewnego wtorku wieczorem miał z tego powodu chwilę prawdziwej rozkoszy. Stał przy otwartem oknie w swojem mieszkaniu, oddychając z lubością pierwszem powiewami wiosny. Spojrzawszy w stronę ogrodu podprefektury, ujrzał liczne grono gości, spacerujące wzdłuż trawników, wraz z wykwintnym zawsze panem Péqueur de Saulaies. Gdy oczy ich spotkały się, podprefekt przesłał księdzu uprzejme pozdrowienie a za jego przykładam poszła reszta towarzystwa. Pani de Condamin, jaśniejąca strojną swoją suknią i ładną twarzyczką; zaczęła wesoło powiewać chusteczką, na znak przyjaznego powitania. Skłoniwszy się tym państwu, ksiądz Faujas zwrócił głowę w przeciwną stronę, gdzie właśnie pan Rastoil usadzał swoich gości na krzesłach i fotelach w pobliżu kaskady. Na ogród pana Rastoil patrzał równocześnie pan Delangre, chodząc po wyniosłym tarasie w parku podprefektury. Zatrzymał się teraz i przywoławszy resztę towarzystwa — rzekł:
— Patrzmy co z tego będzie... mam przekonanie, iż udadzą, że go nie widzą... i nikt mu się nie ukłoni... pewien tego jestem...
Ale omylił się. Po chwili, ksiądz Fenil, spostrzegłszy niby wypadkowo swego nieprzyjaciela, zdjął kapelusz i grzecznie mu się ukłonił, co widząc, inni księża uczynili toż samo. Ksiądz Faujas oddał im ukłon i popatrzywszy jeszcze to na jedno to na drugie towarzystwo, zamknął okno i zasunął białe firanki skromnego, klasztornego swego mieszkania.




IX.

W kwietniu było już tak ciepło, iż dzieci bawiły się wieczorem w ogrodzie. Za ich przykładem Marta i ksiądz Faujas opuszczali pokój stołowy i rozmawiali na tarasie. Zwykłe miejsce ich posiedzeń było tuż w pobliżu otwartego okna, przez które padało na ogród jaskrawe światło lampy, rzucając smugę jasności na stare, strzyżone bukszpanowe krzaki. Siedząc w cieniu, po za obrębem tego światła, rozmawiali o tysiącznych szczegółach, odnoszących się do ochronki pod wezwaniem Przenajświętszej Panny. Wspólność dążeń i usiłowań łączyła ich, nadając rozmowie ton życzliwej zażyłości. Zdawało się im, iż mają nieskończoną ilość przedmiotów do wspólnego obmyślenia a wymieniając zdania, wpatrywali się w niebo, którego szeroki kawał ukazywał się im pomiędzy kasztanami, rosnącemi w ogrodzie podprefektury a wielkiemi gruszami pana Rastoil. Dzieci biegały w głębi ogrodu, bawiąc się w chowanego, podczas gdy przez otwarte okno stołowego pokoju dolatywały wynikające chwilowe sprzeczki pomiędzy panem Mouret i panią Faujas, zawzięcie grającymi w pikietę.
Marta z rozkoszą używała tych wieczornych posiedzeń wśród cichego tarasu. Chwilami milkła i wpatrywała się w głębokość nieba. Dostrzegłszy dziś złotą racę spadającej gwiazdy rzekła:
— Oto jeszcze jedna duszyczka dostała się z czyśćca do nieba...
Z głową pochyloną w tył znów zamilkła, by po chwili dodać:
— Jakie ładne, urocze, są te wszystkie naiwne wierzenia... Doprawdy, chociażby tylko z tego względu wartoby całe życie pozostawać dzieckiem...
Od czasu jak wieczory spędzała na tarasie w towarzystwie księdza Faujas, zaniechała nieustannego reparowania domowej bielizny. Kiedyś nawet rzekła, iż niewarto zapalać światła w ogrodzie, w samej rzeczy zaś lubowała się odpoczynkiem wśród nocnej ciemności i ciepłego kwietniowego powietrza. W ciągu dnia miała zazwyczaj wiele chodzenia po mieście, więc wieczorami czuła fizyczne zmęczenie i potrzebę zupełnego wypoczynku. Nie miała odwagi do nawleczenia igły i reparowanie bielizny powierzyła Róży, nie zważając, iż Mouret kilkakrotnie się już skarżył na znalezione dziury w skarpetkach.
Marta, rzeczywiście wiele miała zajęcia. Prócz obowiązków prezydującej na posiedzeniach komitetu, załatwiała mnóstwo spraw, wizyt, odnoszących się do budowy przyszłej ochronki, wszystkiego chciała sama dojrzeć i przypilnować. Pani Paloque pomagała jej szczerze, podjąwszy się załatwiania korespondenyci i w ogóle zajęć biurowych. Trzy razy tygodniowo Marta odbywała wycieczkę na dalekie przedmieście, gdzie kilkunastu robotników pracowało przy murach ochronki. Obejrzawszy stan robót, biegła do kościoła św. Saturnina, by wyszukać budowniczego i skarżyć się na opieszałość murarzy. Czyniła wyrzuty panu Lieutandowi, iż opuszcza się i nie pilnuje robót, które wciąż zdaniem jej stały na miejscu, podczas gdy reparacya kaplicy prawie już była ukończona. Należało więc zmienić robotników. Pan Lieutand słuchał z uśmiechem i uspakajał ją, iż budynek, przeznaczony na ochronkę, będzie najniezawodniej ukończony w oznaczonym przez niego terminie.
Ksiądz Faujas również był zdania, że roboty przedsięwzięte około budynku posuwają się nazbyt powoli. Zachęcał Martę do przynaglania pana Lieutand. Tak więc Marta, by sobie oraz jemu dogodzić, codziennie chodziła do kościoła św. Saturnina dla widzenia się z budowniczym. Przybywała tam z głową przepełnioną cyframi, zaniepokojona o taki lub inny mur, który należało wznieść lub zwalić. Lecz gorączkowe jej usposobienie opadało wraz z wejściem do chłodnego, wyniosłego kościoła, żegnała się teraz zawsze, by nie odróżniać się od innych, uważając to prawie za konieczną formę. Skutkiem codziennego bywania w kościele św. Saturnina, poznała się ze wszystkimi posługaczami, którzy kłaniali się jej, jak osobie, należącej do tej samej kościelnej grupy co oni; rozróżniała teraz wszystkie tablice w bocznych wgłębieniach, znała drogę do zakrystyi, oraz liczne korytarze i podwórka, stanowiące całość zabudowań klasztornych. Była tutaj jak we własnym domu. Zdarzało się, iż musiała czekać na przybycie pana Lieutand. Siadała wówczas na krześle w jednej z ulubionych kaplic i, odpoczywając po parogodzinnem bieganiu po mieście w sprawach ochronki, rozkoszowała się chłodem i ciszą, przypominając sobie cały zasób spostrzeżeń oraz uwag, jakie zamierzała uczynić budowniczemu. Tajemniczość kościoła, przyćmione światło, przedostające się przez kolorowe szyby, ołtarze i zastawione na nich sprzęty, nęciły ją, zastanawiały. Wpadała w półsenne rozmarzenie, pełne słodyczy. Poczynała lubić wyniosłe sklepienia nawy, surowość murów, osłonki ołtarzy a nawet regularnie poustawiane rzędy krzeseł. Coraz wyraźniej odczuwała urok kościelnej ciszy i spokoju. Biegła tu szybko, by módz się nasycić własnem marzeniem, ogarniającem ją zaraz ode drzwi, które głucho opadały za nią, jakby oddzielając ją od świata. Pełnią życia dopiero tutaj oddychać się zdawała.
Pewnego skwarnego dnia, gdy duszne powietrze zapowiadało zbliżającą się burzę, Marta, zmęczona gorącem, rzekła mimowoli w obecności męża:
— O ileż przyjemniej i chłodniej jest w kościele św. Saturnina!
— Może chciałabyś tam przenieść nasze łóżko? — spytał Mouret, wybuchając złośliwym śmiechem.
Marta poczuła się obrażoną. Nic nie odrzekła, lecz poczęła samej sobie czynić wyrzuty, iż doznaje fizycznej rozkoszy, znajdując się w kościele. Od tej chwili ilekroć przestępowała próg kościoła, siliła się na obojętność, wmawiając w siebie, iż nie należało być więcej wzruszoną tutaj, niż w innej sali publicznych zebrań, pomimo to wszakże, ciało jej przebiegał dreszcz uciechy, wstrząsający całem jej jestestwem. Cierpiała nad tem, lecz biegła ku temu cierpieniu ze wzmagającą się żądzą.
Ksiądz Faujas udawał, iż nie widzi zachodzącej w niej przemiany. Był względem niej uprzejmy, akuratny, gorączkowo zajęty sprawami przyszłej ochronki, lecz nigdy z nią nie mówił o religii. Zdawało się, iż chętnie zapomina przy niej o pasterskiem swem powołaniu. Czasami zdarzało się, że Marta przybywała do kościoła w chwili gdy przybrany w białą komżę oczekiwał lub też kończył modły przy trumnie jakiego zmarłego. Nie przebierając się, rozmawiał z nią pośpiesznie o sprawie, dla której załatwienia przyszła wprost z ochronki, był to zazwyczaj rachunek murarza, stolarza, lub innego rzemieślnika. Przebiegał oczyma podany sobie rachunek i zrobiwszy swe uwagi, oddalał się śpiesznie, by się połączyć z orszakiem pogrzebowym. Ona zaś stała, odurzona wonią kadzideł i wosku, ociągała się z wyjściem, rozglądając się po pustych nawach, patrząc na ołtarz, którego jarzące się świece gasił kolejno sługa kościelny. Jeżeli wydarzyło się, iż szła przez kościół w towarzystwie księdza Faujas, przyklękała przed ołtarzem, skoro on przyklękał, mówiąc sobie, iż tego wymaga prosta przyzwoitość. W jakiś czas później, żegnała się i przyklękała, chociaż jego nie było. Początkowo ruch ten był u niej czysto machinalny i na tem ograniczała się zewnętrzna jej pobożność. Z przyzwyczajenia zachodząc do kościoła, zastała tam Marta dwa, czy trzy razy tłum ludzi modlących się podczas solennego nabożeństwa. Przerażona, cofała się wtedy czemprędzej, jakby ją wystraszyła rozlegająca się z chóru muzyka organów.
— Powiedz mi, moja kochana, kiedyż przystąpisz do pierwszej komunii? — pytał Mouret, który bezustannie dokuczał jej złośliwie.
Marta nie odpowiadała na jego zaczepki, co najwyżej obrzucała go chłodno pogardliwem spojrzeniem, lub wpatrywała się w niego w słup stojącemi oczyma, w których migał przelotny płomień gniewu. Docinki jego stawały się coraz zgryźliwsze, wreszcie przemieniły się w coraz to gwałtowniejsze wybuchy gniewu.
— Do czego to podobne to zadawanie się z klechami! — wrzeszczał Mouret w dnie, gdy wróciwszy do domu, nie zastawał gotowego obiadu. — Wiecznie latasz po mieście, zaniedbując swe obowiązki. Mnie osobiście niewiele zależy na twojem towarzystwie, lecz cały dom na tem cierpi. Bielizna świeci dziurami, obiad nie jest podany o właściwej porze, z Różą nie można teraz dojść do ładu, słowem w łeb wziął cały dawny porządek.
Mrucząc i sapiąc, chodził z kąta w kąt i niby zaprowadzał ład w zaniedbanem mieszkaniu, chował do szafy zostawioną na stole butelkę, podnosił szmatek leżący na podłodze, a dopatrzywszy trochę kurzu na meblach, rysował gzygzaki palcem i zżymając się wybuchał:
— Chyba przyjdzie do tego, że będę musiał sam zamiatać i sprzątać... przypaszę fartuch i pójdę skrobać kartofle!... Jak honor kocham, ona by nic przeciwko temu nie miała! Co ją to wszystko obchodzi; chociażbym się miał zapracować w domu, słowaby nie rzekła!... Czy ty wiesz, moja kochana, że dziś rano przynajmniej przez dwie godziny porządkowałem rzeczy w tej oto szafie?... Ale zapowiadam, iż dalej tak trwać nie może! Dość tego... już mi się sprzykrzyło to twoje niedbalstwo!
Jeżeli nie z powodu domu to z powodu dzieci Mouret pomnażał wymówki, czynione Marcie. Krzyczał, iż zastaje teraz Dezyderyę „umorusaną jak prosię“ i pozbawioną wszelkiej opieki. Całemi dniami biedne dziecko siedzi opuszczone a niedalej jak wczoraj zastał ją w ogrodzie leżącą na ziemi i zajętą przypatrywaniem się mrówkom, które ją pokąsać mogły.
— Coraz lepiej postępujesz!... Dalibóg, przypuszczam, że niedługo nocować nawet będziesz po za domem! Chodź i przypatrz się swojej córce. Naumyślnie kazałem, by pozostała w tej samej sukni, abyś mogła się przekonać i podziwiać, co się dzieje z twojego powodu!...
Przywołał płaczącą Dezyderyę i obracał ją na wszystkie strony.
— Patrz... patrz... prawda, że dbałą ma matkę! Widzisz, moja kochana, co dzieje się z dziećmi, gdy są pozostawione same sobie... Ale że się tak urządziła, obdarła i zabrudziła, to nie jej wina,, przecież znasz ją dobrze i wiesz, iż strzedz ją, należy bezustannie... Jeszcze nie tak dawno mawiałaś aż do uprzykrzenia, iż nie możesz Dezyderyi pozostawiać samej nawet na pięć minut, bo gotowa w swej nieświadomości dom spalić, bawiąc się zapałkami... Teraz jednak i o to nawet nie dbasz... niechaj sobie dom płonie, niechaj wszystko przepada, byłeś ty mogła latać po mieście jak opętana..
Nadeszła Róża i zaprowadziła Dezyderyę na górę, by ją umyć i przebrać a Mouret perorował dalej:
— Teraz dbasz wyłącznie o cudze dzieci a nie o swoje... Winszuję ci takiego sposobu zapatrywania się na obowiązki... I jest dla kogo poświęcać dobro domu i własnej rodziny! Dla łajdaczek, rozpróżniaczonych ulicznic, które drwią z ciebie po za twojemi plecami i frymarczą sobą po dawnemu we wszystkich kątach miasta. Idź no wieczorem w aleje a spotkasz swoje wychowanki zaczepiające przechodniów, chociaż przez cały dzień modliły się z tobą i pobożnie wzdychały...
Odsapnąwszy trochę, znów mówił, unosząc się coraz gwałtowniej:
— Lepiej byłoby, abyś pilnowała własnej córki... Dezyderya sumienniejszej potrzebuje opieki, aniżeli zgraja twoich ulicznic, które zbierasz w rynsztokach. Biedne dziecko chodzi teraz z dziurami na łokciach... ale ty albo tego nie widzisz, albo nie chcesz widzieć. Zobaczysz, że staniesz się przyczyną jakiego nieszczęścia... rozbije się i okaleczy, bawiąc się sama w ogrodzie. O Sergiuszu i Oktawiuszu nie wspominam, bo ci są zdrowi, lecz doprawdy wolałbym, aby zastawali cię w domu, gdy wracają ze szkoły... Wreszcie i oni jeszcze są dziećmi... a pozostawieni bez opieki płatają psie figle... Wczoraj, robiąc jakieś próby fajerwerków, rozsadzili dwa kamienie wykładające taras... Powiadam ci, że z twojej winy runie kiedy dom, zawali się wszystko... a to z jakiego powodu? Bo pani woli bawić się w dobroczynność, aniżeli żyć jak na porządną kobietę przystało... Ale nie warto gadać, bo ty zdrowej rady nigdy nie usłuchasz...
Marta usprawiedliwiała się w paru słowach, lecz w niczem nie zmieniała swego postępowania. Mouret miał wszakże racyę: dom, dzieci, gospodarstwo — pozbawione było opieki, nieład wkradł się na dobre. Spokojne, ciche mieszkanie państwa Mouret zmieniło dawny swój czysty wygląd. Dzieci hałasowały, wałęsając się bez zajęcia; Mouret stracił dawny wesoły humor, gniewał się teraz często a Marta z obojętnością słuchała gorzkich jego wymówek, zmęczona niemi i znudzona. Podczas obiadu sprzeczano się lub narzekano, iż Róża coraz gorzej gotuje, dysponując przytem dowolnie, samowładnie. Róża, jakkolwiek miała coraz to więcej roboty, stawała w obronie pani, przyznając jej zawsze jak najsłuszniejszą racyę.
Niezadowolenie rosło z dniem każdym. Rozdrażniony na żonę Mouret, spotkawszy się z jej matką, zaczął się skarżyć i obwiniać Martę, jakkolwiek czuł, iż tem sprawia wielką przyjemność pani Felicyi.
— Bardzo mnie dziwi to wszystko, co mi opowiadasz — rzekła pani Rougon, powstrzymując uśmiech. — Byłam przekonana, iż Marta drży przed tobą i znajdowałam, że jest zbyt posłuszna, zbyt bierna i słaba. Mojem zdaniem bowiem, żona nie powinna zbytecznie ulegać mężowi.
— Może tak było dawniej! — zawołał z rozpaczą w głosie. — Zapewne, że tak nawet było... Dla uniknięcia sprzeczki gotową była na wszelkie ustępstwa... robiła, co chciałem... Ale teraz jest inaczej... o najzupełniej inaczej... mogę się gniewać, łajać, wymyślać a ona nic, jakby nie słyszała i nie rozumiała, iż to wszystko do niej się odnosi, i dalej robi swojemu... Tylko czekać a kłócić się ze mną gotowa...
— Jeżeli chcesz, to pomówię o tem z Martą — rzekła Felicya z obłudną łagodnością. — Ale nie chciałabym jej obrazić. Wszelkie niesnaski pomiędzy mężem a żoną powinny być rozstrzygane przez nich samych... Wierzaj mi, to musi być tylko coś chwilowego i nie wątpię, że spokój zostanie przywrócony... wszak zawsze pyszniłeś się swojem szczęściem domowem...
Mouret kręcił głową i zapatrzony w ziemię — odpowiedział:
— Teraz dopiero widzę, jak słaby mam charakter, pomimo że często hałasuję i krzyczę na wszystkich w domu... Ludzie myślą, iż moja żona jest uległą i posłuszną kobietą! Tak, prawda, że pozory są za nią, lecz dla czego?... Ustępowała mi, bo jej było z tem dogodnie... lecz w duszy drwiła sobie ze mnie... Wygląda na łagodną, ale w rzeczywistości jest straszliwie uparta... Ha, cóż zrobić, postaram się wynaleźć jakikolwiek sposób, by złemu zaradzić...
Zamilkł a po chwili, podniósłszy głowę i spojrzawszy na panią Felicyę, dodał:
— Żałuję, żem o tem mówił... źle zrobiłem, że poskarżyłem się przed matką... Pragnąłbym, aby to wszystko pozostało między nami. Proszę nawet, aby tak było.
Nazajutrz Marta odwiedziła matkę. Po przywitaniu, pani Felicya, przybrawszy skwaszoną minę, rzekła do córki:
— Źle robisz, moja droga, narażając się swojemu mężowi. Widziałam go wczoraj i skarżył się przedemną. Wiem, że miałabyś wiele do zarzucenia jemu nawzajem, lecz domu nie powinnaś zaniedbywać.
Marta patrzała na matkę osłupiałemi oczyma, wreszcie rzekła dość ozięble:
— Nie przypuszczałam, aby się mógł skarżyć na mnie przed mamą. Radziłabym mu, aby cicho siedział. Wszak ja nie skarżę się na niego.
Zmieniła następnie zaraz przedmiot rozmowy, lecz pani Felicya naprowadziła ją napowrót do spraw domowych, stawiając jej pytanie:
— Przyznaj się, prawdopodobnie Mouret nie lubi księdza Faujas... i z tego powodu jest z ciebie niezadowolniony?...
Marta spojrzała na matkę szczerze zadziwiona.
— Co znów! Jak mamie mogła przyjść podobna myśl! Dla czegóżby nie miał lubić księdza Faujas? Nigdy mi o tem nie mówił. Czyż mówił o tem z mamą?... Chyba nie. Przeciwnie, jest niezmiernie zadowolniony ze swoich lokatorów. Gdyby nie przyszli wieczorem, to napewno pobiegłby na górę, aby ich sprowadzić. Z panią Faujas grywa zawzięcie w pikietę.
I rzeczywiście tak było. — Mouret nigdy nie wymawiał nazwiska księdza Faujas podczas napaści na żonę, prześladując ją silnie księżmi, kościołem, religią, lecz bez żadnych osobistych przymówek.
Wszakże w jakiś czas po rozmowie z panią Felicją, goląc się w sypialnym pokoju, rzekł do żony tonem drwiącym:
— Wiesz co?... jak zaczniesz chodzić do spowiedzi, to obierz sobie księdza Faujas na spowiednika. Tym sposobem tylko najbliższe ci osoby będą wiedziały o twoich grzechach.
Ksiądz Faujas słuchał spowiedzi we wtorki i w piątki. Marta, wiedząc o tem, unikała potrzeby widzenia go w te dni w kościele, nie chcąc mu przeszkadzać w zajęciu. Chociaż tak mówiła i tem pozorowała swoją dyskrecyę, wszakże miała inny, ważniejszy powód. Lękała się przedewszystkiem wrażenia, jakie na nią wywierał widok księdza Faujas w muślinowej komży, woniejącej zapachem wosku i kościelnych kadzideł.
Pewnego piątku wybrała się do budującej się ochronki w towarzystwie pani de Condamin. Robotnicy kończyli właśnie fasadę. Pani de Condamin zaraz po pierwszym rzucie oka, oświadczyła, iż fasada powinna być bogatsza, ozdobniejsza. Po chwili zaś dodała, iż należy zmienić plan i zmusić pana Lieutand do nakreślenia nowego; niechajby po bokach głównego wejścia wzniósł dwie lekkie kolumny złączone w górze ostrołukiem, coś młodzieńczego o religijnym charakterze, słowem coś mogącego dać miarę o estetycznych poglądach dam, składających komitet. Marta broniła wykonanej już roboty, lecz po dłuższej rozmowie przyznała pani de Condamin nieco słuszności. Przyrzekła nawet, iż nieodkładając, dziś jeszcze o tem pomówi z panem Lieutand. Chcąc dotrzymać słowa, poszła wprost do kościoła św. Saturnina. Ale było już po godzinie czwartej powiedziano jej zatem, że architekt wyszedł i już nie wróci. Zapytała się wtedy o księdza Faujas. Zakrystyan wskazał jej kaplicę świętej Aurelii, mówiąc, że tam właśnie teraz spowiada. Marta spłonęła, przypomniawszy sobie, iż to dziś piątek i że właśnie przechodziła koło kaplicy św. Aurelii, idąc do zakrystyi. Zaczęła przypuszczać, iż ksiądz Faujas musiał ją widzieć. Wzruszona, dziwnie zmięszana, szła ku wyjściu, lecz zatrzymała się tuż przy kracie kaplicy, w której był konfesyonał księdza Faujas. Usiadła na krześle, stojącem przy ścianie, nie mając siły ani woli, by ztąd odejść.
Niebo było dziś pochmurne i zmrok jut zapadał w bocznych nawach kościoła. Błyszczała tylko gwiazda zapalonej lampy przed statuą Przenajświętszej Panny, której srebrna szata bieliła się miejscami, w dole zaś połyskiwało słoto świeczników. Przez wielkie okno ponad ołtarzem, płynęło blednące światło dzienne, wypełniając główną nawę kościoła a białe rzeźbione ławy i kazalnica występowały wyraźniej, tonąc w półcieniach zamierającego oświetlenia. Marta czuła się niewymownie zmęczona, bezwładna i jakby z połamanemi członkami. Złożyła ręce na kolanach, by nie czuć ich ciężaru. Wpadała teraz w stopniowe odrętwienie, zdając sobie wszakże sprawę, iż może widzieć i słyszeć. Słodko jej było i dobrze, więc poddała się ogarniającemu ją rozmarzeniu. Dolatywały jej uszu dalekie odgłosy poruszanego krzesła, to znów kroki zapóźnionej w kościele dewotki a wszystkie te szelesty wydawały się jej dziwnie harmonijne, muzykalne, wzruszały ją do głębi serca. Światło dzienne stawało się coraz senniejsze, filary szarzały, pokrywając się powłoką jedwabistych ciemniejących tonów niewypowiedzianej delikatności, wszystko zdawało się omdlewać jak własne jej myśli, rozpływające się niewyraźnie, zamierające. Wreszcie wszystko przygasło, wpadła w szczęśliwą bezwiedność, w rodzaj niebytu.
Wtem jakiś głos zbudził ją z ekstazy.
— Żałuję bardzo, iż musiałaś pani na mnie czekać — mówił ksiądz Faujas. — Widziałem panią, lecz przyjść nie mogłem, bo byłem zajęty...
Nagle zbudzona, patrzała Da księdza, nie zdając sobie sprawy, że jest już na jawie. Stał przed nią w białej komży i mówił a postać jego niewyraźnie rysowała się wśród zmroku. Kościół był pusty, coraz głębszy, pełen tajemniczej wspaniałości. Zapadło głuche milczenie i ozwały się lekkie kroki, wychodzącej z kaplicy ostatniej penitentki księdza Faujas. Po chwili znów przemówił do Marty:
— Pani zapewne chciała mi coś powiedzieć?...
Starała się zebrać myśli i zapanować nad swem obezwładnieniem:
— Tak, chciałam coś powiedzieć — szepnęła. — Ale teraz nie wiem, co to być mogło... Ach, wiem już... pani de Condamin znajduje, iż fasada ochronki zbyt jest uboga. Chciałaby dodać dwie kolumny... Owe proste drzwi, bez żadnych ozdób, rażą ją; utrzymuje, iż są zbyt pospolite, nic niewyrażające... Pragnie, by nad niemi był ostrołuk z kolorowemi szybami... To rzeczywiście byłoby o wiele ładniejsze... Wszak tak?...
Ksiądz Faujas wpatrywał się w mówiącą, złożywszy ręce na białej komży, wzrok jego padał na nią z góry a wyraz twarzy miał niezwykle poważny. Marta chciała wstać, lecz nie mogła, słowa plątały się, niewyraźnie domawiając, pragnęła się rozbudzić, lecz wola odmawiała jej posłuszeństwa. Mówiła wszakże dalej:
— Będzie to nowy wydatek... nie wiem, jak zrobić?... może dać kolumny z prostego ciosowego kamienia i bez ostrołukowego wgłębienia, zamiast niszy może wprost tylko gzems?.. Sama nie wiem... trzeba się poradzić, zapytać... a może przedsiębiorca robót zechce nam pomódz... niechajby podał nam ceny tej lub innej zmiany. Należałoby jednak wpierw załatwić z nim poprzedni rachunek. Zdaje mi się, że wynosi dwa tysiące sto i coś franków. Ale mamy pieniądze; pani Paloque mówiła mi o tem właśnie dziś rano... Tak, to wszystko da się uskutecznić...
Spuściła głowę, nie mogąc znieść dłużej wzroku księdza, czuła, iż ten wzrok przygniata ją i odbiera możność zapanowania nad odrętwieniem, któremu uległa. Po chwili wszakże podniosła na niego oczy, złożyła ręce jak dziecko, błagające o przebaczenie winy i zaniosła się od płaczu. Ksiądz stał wciąż nieruchomy, milczący a ona rzewnie płakała. Wreszcie padła przed nim na kolana i, chwyciwszy go za ręce, ukryła twarz w jego dłoniach, oblewając je łzami.
— Proszę powstać — rzekł zcicha i łagodnie ksiądz Faujas — tylko przed Bogiem klękać należy.
Pomógł jej powstać z klęczek i usiadłszy przy sobie długą rozpoczęli rozmowę. Noc już zapadła i wśród ciemności, zalegających kościół, połyskiwały tylko drobne światełka gorejących lampek wiecznie płonących przed wizerunkami świętych. Cisza panowała głęboka, przerywana jedynie szeptem ich głosów w pobliżu kaplicy świętej Aurelii. Słowa księdza płynęły gładko, obficie i długo, podczas gdy Marta pytała lub odpowiadała ciszej i z drżeniem. Gdy wreszcie powstali ze swych krzeseł, on zdawał się odmawiać jej łaski, o którą błagała. Opierał się widocznie, pomimo usilnej prośby a wiodąc ją ku drzwiom — rzekł nieco głośniej.
— Nie, nie mogę... najodpowiedniej będzie, by mnie w tem zastąpił ksiądz Bourette.
— Kiedy ja twoich rad pragnę, mój ojcze... czuję, iż tylko ty, ojcze, na mnie oddziałasz skutecznie...
— Mylisz się pani — rzekł szorstko. — Jestem zdania, iż w pierwszych czasach, ktoś inny powinien być pani spowiednikiem. Ksiądz Bourette jest najodpowiedniejszy, proszę mi wierzyć, iż tak być powinno. Później... może, dam pani inną odpowiedź.
Marta okazała się posłuszną. Ku niewymownemu zadziwieniu dewotek, uczęszczających do kościoła św. Saturnina, zaraz nazajutrz ujrzano panią Mouret, klęczącą przy konfesyonale księdza Bourette. W dwa dni później wiadomość o tem niespodziewanem nawróceniu się Marty obiegała już całe Plassans i tylko o tem mówiono. Niektórzy przypisywali to wpływowi księdza Faujas i dwuznacznie się uśmiechali, wogóle wszakże przyjęto ten fakt z wielkiem uznaniem. Pani Rastoil złożyła Marcie powinszowanie na posiedzeniu komitetu, pani Delangre oświadczyła, iż należy to uważać za pierwszy dowód boskiego błogosławieństwa dla rozpoczętego dzieła; tak, Bóg w dobroci swej chciał wynagrodzić pracę tych pań, poświęcających się dla dobra ogółu, zsyłając promień łaski do serca tej, która dotychczas żyła w nieświadomości religijnych obowiązków. Pani de Condamin, wziąwszy Marię na bok, szepnęła jej z przyjacielskiem zaufaniem:
— Niezmiernie się cieszę, żeś tak postąpiła, bo widzisz, moja droga, to jest nieodzownie potrzebne dla kobiety w teraźniejszem położeniu. Z chwilą jak zaczęłaś żyć trochę po za domem, należało sobie przypomnieć o istnieniu kościoła.
Dziwiono się wszakże, iż Marta obrała sobie księdza Bourette za spowiednika. Dotychczas jedynemi jego penitentkami były młode dziewczęta. Panie, wchodzące w skład komitetu, jednozgodnie uznawały go za bardzo „niezbawiennego“.
Gdy goście zebrali się we czwartek w zielonym salonie pani Rougon, mówiono ogólnie o Marcie, korzystając z jej nieobecności. Koniec komentarzom położyła pani Paloque, która, ze złośliwością żmii, rzekła, wykrzywiając uśmiechem odrażająco brzydkie swoje usta:
— Znajduję, iż ksiądz Faujas postąpił bardzo zręcznie w danym wypadku. Nie chciał być oficyalnym jej spowiednikiem a jako takiego wyznaczył księdza Bourette, który jest ogólnie szanowany i ogólnie zarazem znany ze swej dziecięcej naiwności...
Gdy nadeszła wreszcie Marta, pani Rougon postąpiła z wielką powagą naprzód i z wyraźnem rozczuleniem ucałowała córkę wobec wszystkich zebranych gości. Wszak i ona pogodziła się z Bogiem i uczęszczała na mszę do kościoła, od pamiętnego dla niej historycznego przewrotu zaszłego we Francyi, wraz ze wstąpieniem na tron Napoleona III.
Pani Rougon osądziła, iż ksiądz Faujas może znów zacząć bywać na jej czwartkowych przyjęciach. Ale on się wymówił ilością pracy, oraz zamiłowaniem samotności. Pomyślała, iż chce jeszcze poczekać i wejść do jej salonu w roli tryumfatora. Popularność księdza Faujas wzrastała z dniem każdym. W pierwszych miesiącach po przybyciu do Plassaus, jedynemi jego penitentkami były przekupki, handlujące zieleniną na starym i małym rynku z tyłu za kościołem, wysłuchiwał spokojnie ich spowiedzi, prawie nie rozumiejąc prowansalskiego narzecza i dawał rozgrzeszenie grzechów jednej za drugą. Obecnie, jakość penitentek księdza Faujas uległa przemianie. Od czasu, gdy nazwisko jego zasłynęło jako twórcy projektu ochronki pod wezwaniem Przenajświętszej Panny, każdego wtorku i piątku widział zwiększające się grono kobiet klęczących w jedwabnych sukniach dokoła konfesyonału, w którym zasiadał. A gdy Marta zwierzyła się damom z komitetu, iż nie chciał być jej spowiednikiem, pani de Condamin porzuciła konfesyonał księdza Fenil, by ostentacyjnie klęknąć do spowiedzi przed księdzem Faujas. Postępek pani de Condamin wywarł niemałe wrażenie w Plassans i przyczynił się do dodania nowego blasku wzrastającej popularności księdza Faujas.
Gdy Mouret dowiedział się, iż Marta chodzi obecnie do spowiedzi, zapytał ją dobrodusznie:
— Czyż ty naprawdę zaczęłaś teraz grzeszyć, że uznałaś za potrzebne zwierzać się przed tymi klechami?...
Mouret widocznie cierpiał, z powodu nowego sposobu życia swej żony. Unikał wszelkiej z nią rozmowy i zamknął się w sobie bardziej, niż kiedykolwiek. A gdy pewnego razu Marta uczyniła mu wymówkę, iż się skarżył na nią przed matką, rzekł:
— Masz racyę, źle zrobiłem. Bo po cóż robić komuś przyjemność, wypowiadając przed nim swoje zgryzoty... Możesz być pewna, iż nigdy już twoja matka nie będzie miała powtórnej radości tego rodzaju... Namyśliłem się i wiem, jak nadal postąpię. Niechaj mi dom na łeb zleci, niech wszystko przepada a ja ani pisnę o tem, co cierpię!
Rzeczywiście zmienił swoje postępowanie względem żony. Nie drwił z niej, nigdy nie szukał powodów do sprzeczek i wszystkim rozpowiadał po dawnemu, iż jest najszczęśliwszym z ludzi. Dzięki egoistycznej swej naturze, to opanowanie się nie kosztowało go zbyt wiele. Uznał, iż tym sposobem okupi sobie spokój. Zasklepił się w większej niż dawniej drobiazgowości i to zadawalniało go najzupełniej, wmówił nawet w siebie, iż jest o wiele szczęśliwszy i niezależniejszy. Wszakże Marta czuła, iż niezawsze jest szczerym nawet z samym sobą. Odgadywała, iż cierpi. Zdradzał się czasami gorączkowym ruchem lub spojrzeniem. Tajony żal do żony wprowadzał go często w zły humor, objawiający się dokuczaniem Róży i dzieciom. Krzyczał na nich przy lada sposobności, wyszukując niezasłużone do tego powody. Żonie zaś dokuczał tylko pośrednio, obrażając ją słowami, których znaczenie ona jedna mogła odgadnąć.
Poprzednio był oszczędny, obecnie zaś stał się drobiazgowo skąpym.
— Ależ to nie ma sensu — mruczał co chwila — abyśmy wydawali tyle pieniędzy na utrzymanie domu. Mam przekonanie, iż zamiast łożyć na dom, ty nosisz pieniądze tym łajdaczkom, które wzięłaś pod swoją opiekę. Doprawdy, mogłabyś się zadowolnić oddaniem im swojego czasu... Odtąd, moja droga, proszę, abyś pamiętała, że będę ci dawał tylko sto franków na utrzymanie domu... Jeżeli na tem ucierpią te twoje ulicznice, tem gorzej... możesz im oddawać pieniądze, które wydajesz na swoje ubranie...
Po tem ostrzeżeniu, grosza nie dawał więcej, jak zapowiedział. A gdy Marta powiedziała mu, iż nie ma za co kupić trzewików, odmówił dania pieniędzy, utrzymując, iż ten wydatek spowodowałby nieład w jego rachunkach.
Pewnego wieczoru, wszedłszy do sypialnego pokoju, Marta zastała go płaczącego. Żal ogarnął ją wielki i rzuciwszy mu się w objęcia, zaczęła prosić, by jej powiedział swoje zmartwienie. Ale odepchnął ją, zaparł się łez, mówiąc, że ma migrenę, a skutkiem tego ból oczu.
— Czyż myślisz, że ja bym mógł płakać jak baba i to może z twojego powodu?... Nie bierz mnie za głupszego niż jestem...
Uczuła się obrażoną. Na drugi dzień Mouret udawał, że jest w wyśmienitym humorze. A w kilka dni później, gdy o zwykłej godzinie ksiądz Faujas wraz z matką nadszedł do stołowego pokoju, Mouret oświadczył, iż nie będzie grał w karty, bo nie czuje się dziś usposobiony. Dni następnych wynajdywał nowe wymówki, tak iż przestał grywać w pikietę ze starą panią Faujas. Zasiadano więc razem na tarasie, Mouret obrał sobie krzesło naprzeciwko Marty i księdza, był bardzo ożywiony i mówił prawie bezustannie. Pani Faujas zasiadała z boku i, milcząc uporczywie, słuchała, nie ruszając się, podobna do skamieniałego potworu, pilnującego powierzonych sobie skarbów.
— Jaki piękny wieczór — mówił codziennie Mouret, zabierając swoje miejsce na tarasie. — Tutaj na świeżem powietrzu o wiele nam jest przyjemniej, niżeli w dusznym pokoju przy lampie. Mieliście racyę, moi państwo, żeście wychodzili na taras, pozostawiając nas przy pikiecie. Patrzcie państwo, gwiazda spadająca... Opowiadano mi, że to są iskry z fajki świętego Piotra.
Śmiał się a Marta cierpiała nad niesmacznością jego żartów. Udawał czasami, iż bynajmniej nie wie o nawróceniu się Marty i zwracając się do księdza, mówił, że liczy na niego jako na pośrednika pomiędzy niewierzącą jego rodziną a niebem. Innych znów dni rozpoczynał każde zdanie słowami: „teraz, kiedy moja żona nauczyła się modlić i chodzić do spowiedzi“, a gdy mu się sprzykrzyło rozmawiać, prosił by wszyscy zamilkli, aby można było słyszeć odgłosy dolatujące z sąsiednich ogrodów. Wśród uroczej ciszy uśpionego już miasta, głosy dolatywały chwilami zupełnie wyraźnie, unosząc się dźwięcznie w powietrzu, lub też rozpływając się w niższych tonach i niknąć skutkiem oddalenia.
— Rozróżniam głosy pana de Condamin i doktora Porquier — rzekł — natężając słuch w stronę ogrodu podprefektury. Muszą się wyśmiewać z państwa Paloque.
Po chwili milczenia, znów czynił nowe spostrzeżenia:
— Czyńcie państwo teraz słyszeli cienki dyszkantowy głosik pana Delangre?... Ja wyraźnie słyszałem, jak mówił: „Czy panie nie lękacie się chłodu, że jeszcze siedzicie w ogrodzie? Czas wracać do domu“. Dalibóg możnaby przypuszczać, że ten biedny pan Delangre ma piszczałkę w gardle! Nie zazdroszczę takiego głosu!...
Nagle, przypomniawszy sobie ogród pana Rastoil, wyciągał głowę w tamtym kierunku:
— Nikogo dziś nie ma w ich ogrodzie... nic, zupełnie nic nie słyszę... owszem... zaraz wam powiem... To te dwie panienki a raczej te dwie gęsi muszą być gdzieś koło kaskady... Starsza bełkocze, mówiąc, jakby wiecznie miała coś w gębie... O czem one mogą z sobą rozmawiać... bo to się powtarza każdego wieczoru... przynajmniej przez godzinę mają sobie jakieś sekreta do opowiadania... Jeżeli powtarzają sobie miłosne słówka kawalerów, to powinny zaraz skończyć, bo jakoś nie mają starających się o ich rękę... Oho... zaczyna być głośniej... jest tam ktoś więcej... ależ oni wszyscy są w ogrodzie... Poznaję fletowy głosik księdza Surin, oraz księdza Fenil, który w wielki piątek mógłby z powodzeniem zastępować grzechotkę w kościele... Oni mają dziwne obyczaje, ci nasi sąsiedzi... Przecież nieraz widziałem, że pełno mają gości w ogrodzie, po jakie dwadzieścia osób, jeżeli nie więcej, lecz wszystko to siedzi cicho jak myszy pod miotłą. Dalibóg posądzam ich, iż podsłuchają, co my mówimy... to by mnie wcale a wcale nie zdziwiło ze strony tych ludzi...
Mouret mówił w ten sposób całemi godzinami. Marta i ksiądz Faujas odpowiadali mu paru słowami gdy przypadkowo zadał pytanie wprost. Zazwyczaj siedzieli pogrążeni w dumaniu i wpatrzeni w niebo. Raz zdarzyło się, iż Mouret zasnął. Zwolna więc zaczęli z sobą rozmawiać głosem zniżonym i zbliżywszy się głowami. O parę kroków od nich siedziała nieruchoma pani Faujas, z rękoma wiecznie wspartemi na kolanach. Oczy miała szeroko rozwarte, uszy jej niezawodnie słyszały, lecz w pozie skamieniałego potworu zdawała się być martwą a zarazem groźną strażą bezpieczeństwa tych dwojga.




X.

Łato już minęło. Ksiądz Faujas, pomimo zyskanej popularności w Plassans, żył równie samotnie, jakby obojętny na korzyści mogące ztąd wyniknąć dla niego. Polubiwszy spokojny ogród państwa Mouret, spędzał w nim swobodne od zajęć swych godziny, czytając brewiarz w altanie, lub przechadzając się zwolna wzdłuż muru będącego w głębi. Czasami zamykał książkę i, zwalniając jeszcze kroku, szedł ze spuszczoną głową, pogrążony w dumaniach. Mouret śledził go z nową zaciętością i chwilami zżymał się ze złości na widok tej wyniosłej postaci czarno odzianej, która całemi godzinami migała po za owocowemi drzewami.
— Ani na chwilę nie jesteśmy teraz u siebie — mruczał niechętnie. — Wiecznie ta sutana włóczy się po moim ogrodzie... Nie lubię tego kruka... wygląda jakby na coś czyhał, gotowy rzucić się na wypatrzoną zdobycz. O, ja temu ptaszkowi nie dowierzam... nie jest on taki cichy, jak się wydaje... żarłoczniejszy jest, aniżeliby przypuszczać można...
Dopiero w pierwszych dniach września roboty przy ochronce zostały ukończone a zatem znacznie później, niż sądzono. Wina tego opóźnienia polegała na wymaganiach dam, zasiadających w komitecie, dwukrotnie bowiem pan Lieutand był przez nie zmuszony do przerobienia pierwotnego planu i uwzględnienia ich pomysłów. Wszakże gdy budynek został ostatecznie wykończony, nagrodziły budowniczego, zasypując go pochwałami, unosząc się nad jego uprzejmością i talentem. Podobało się tym paniom wszystko, tak na zewnątrz jak wewnątrz. Cieszyły się obszernością sal, szerokością korytarzy, rozkładem drzwi, podwórzem obsadzonem drzewami i zdobnem dwoma małemi wodotryskami. Pani de Condamin zachwycała się przedewszystkiem fasadą, która została wykonana podług jej wskazówek. Po nad głównem wejściem umieszczono tablicę z czarnego marmuru ze złotym napisem: „Ochronka pod wezwaniem Przenajświętszej Panny“.
Otwarcie ochronki odbyło się uroczyście, ze współudziałem biskupa, który przybył w towarzystwie całego orszaku księży i osobiście oddał straż ochronki zakonnicom z klasztoru św. Józefa. Piędziesiąt dziewczątek, mających lat od ośmiu do piętnastu stanowiło gromadkę zebranych wychowanek zakładu. By je umieścić w ochronce, rodzice powinni byli robić podanie do komitetu, oświadczając, iż skutkiem zajęcia po za domem nie mogą osobiście doglądać swojego dziecka.
Mer Plassans, pan Delangre, wygłosił wzruszającą mowę, zyskując w zamian huczne oklaski. W dość obfitych i górnym stylem poszczepianych frazesach, skreślił obraz, czem jest tego rodzaju ochronka, nazwał ją: „szkołą moralności, oraz pracy, w której zebrane córki zacnych rękodzielników miasta znajdą troskliwą opiekę, zasłaniającą młodociane ich dusze od szkodliwej pokusy“. Zauważono i podziwiano ogólnie zręczną aluzyę, w której wyraził wdzięczność Plassans względem prawdziwego twórcy tego szlachetnego dzieła. Oczy mówcy, oraz obecnych zwróciły się wtedy w stronę księdza Faujas, którego twarz nie drgnęła nawet przelotnem wzruszeniem. Natomiast Marta, siedząca na estradzie w gronie dam komitetowych, spłonęła żywym rumieńcem.
Gdy oficyalna część uroczystości została ukończona, biskup oświadczył chęć szczegółowego zwiedzenia budynku i nie zważając na chmurne niezadowolnione oblicze księdza Fenil, kazał przywołać księdza Faujas, prosząc, by go oprowadził, dodając głośno i z uprzejmym uśmiechem, iż nie mógłby znaleźć lepszego przewodnika. Słowa biskupa powtarzana sobie z ust do ust i tegoż wieczoru w Plassans, rozwodzono się bez końca nad wyróżnieniem, jakiego dostąpił ksiądz Faujas.
Panie z komitetu, będące zarazem opiekunkami ochronki, miały swoją oddzielną salę. Dziś przygotowały w niej rodzaj przyjęcia. Biskup raczył się tam zatrzymać i dotknął parę razy ustami kieliszka malagi, oraz biszkopcika położonego na wytwornym talerzyku. Był w dobrym humorze i każdej z dam-opiekunek, powiedział parę słów oddzielnie i z wielką uprzejmością. Ta szczęśliwa okoliczność uwieńczyła pobożną uroczystość, która w pierwszych chwilach zapowiadała się źle, albowiem wiele z pań poobrażało się wzajemnie, skutkiem nieoględnie wyznaczonych im miejsc na estradzie. Pochlebne słowa biskupa zatarły przykre wrażenie i panie odzyskały wesołość, pogodziwszy się z sobą bez bliższego porozumienia. Gdy zaproszeni goście odeszli i panie pozostały same w swej sali, oświadczyły jednogłośnie, iż wszystko odbyło się jak najlepiej, poczem zaczęły się zachwycać uprzejmością biskupa. Jedna tylko pani Paloque milczała, zsiniawszy z gniewu. Biskup bowiem o niej jednej zapomniał przy składaniu pochwał damom z komitetu.
— Miałeś najzupełniejszą racyę — wrzasnęła z wściekłością do męża, skoro tylko wróciła do domu. — Traktują mnie jak psa! Pomiatają mną jak psem! Doprawdy, żałuję, żem się dała wciągnąć w ten głupi ich pomysł. Bo powiedz tylko, co to za zgorszenie może wyniknąć z takiego spędzenia do kupy całej zgrai ulicznic, zepsutych do szpiku kości. Dziwię się tej wiecznej mojej uległości, pomimo iż tak srogo już to nieraz w życiu opłaciłam! Przecież wiesz najlepiej, ile czasu zmarnowałam, by wszystko za te panie robić, otóż czy uwierzysz?... Biskup winszował im, chwalił każdą z nich z osobna a tylko mnie pominął, tylko dla mnie nie znalazł słowa... ani jednego słowa... czego przecież wymagała najprostsza przyzwoitość... A któraż z tych pań zasługiwała na te pochwały?... może pani de Condamin zrobiła cośkolwiek dla dobra ochronki?... Dobrze wiemy, że tej ex-ladaco tylko stroje i śmieszki gnieżdżą się w głowie... byle mogła szastać się w swoich paryzkich sukniach to jej wystarcza... przecież wiemy, co ona za jedna... niechajże nie wyprowadzają nas z cierpliwości, bo zaczniemy opowiadać głośno to co dotychczas mówimy pomiędzy sobą... nie wiem, kto dobrze na tem wyjdzie... radzę wam, moi państwo bądźcie z nami ostrożni, nie zaczepiajcie nas... bo my niczego się nie ulękniemy, my nie mamy grzeszków do skrywania... A pani Delangre, a pani Rastoil! Gdybyśmy tylko chcieli, to cnotliwe te osóbki musiałyby się spalić ze wstydu... Ale wracając do pracy, którą miałam z powodu ich ochronki, no powiedz, mój mężu, która z tych kobiet zrobiła, chociażby cząstkę tego co ja codziennie musiałam odrabiać?... Czy która ruszyła się ze swego salonu?... Czy podniosła się chociażby z fotela?... Albo pani Mouret, która wysunęła się naprzód, jakby rzeczywiście działająca osoba, ale wiemy, dla czego... wiemy, że wisi przyczepiona do sutany swojego księdza Faujas... Jeszcze jedna obłudnica więcej... o, poczekaj... ta nam niedługo pokaże co umie i zobaczymy ciekawe rzeczy!... Otóż te wszystkie damulki zyskały łaskę naszego biskupa, mnie jedną tylko pominął. Dla nich wszystko co dobre a dla mnie nic. Powiadam ci, obeszli się za mną gorzej niż z psem! Ale mam tego dosyć... pokażę im, że pies umie kąsać...
Od tego dnia pani Paloque zaniedbywała swe sekretarskie zajęcia. Nigdy nic nie robiła teraz na czas, wymawiała się od pisania najkonieczniejszych listów. Opiekunki ochronki zaniepokoiły się nieporządkiem panującym w rachunkach i w korespondencyi, wreszcie zaczęły mówić, iż będzie trzeba wziąć urzędnika płatnego.
Marta opowiedziała księdzu Faujas o nowych kłopotach w sprawach ochronki, pytając go, czy by nie miał kogoś znajomego, mogącego objąć posadę sekretarza.
— Tymczasowo niechaj pani zechce się powstrzymać w wyszukiwaniu takiej osoby — odpowiedział. — Może pani polecę kogoś, lecz na to trzeba poczekać, chociażby dwa lub trzy dni.
Od jakiegoś czasu otrzymywał częste listy, noszące stempel pocztowy Besançon. Adres zawsze był pisany tę samą niewprawną ręką wielkiemi i niezgrabnemi literami. Róża nosiła mu te listy na górę i utrzymywała, iż gniewa się na sam widok koperty.
— Twarz mu się zmienia i blednie — mówiła. — Jestem przekonana, iż te listy muszą pochodzić od osoby, która dobrze mu już zalała sadła za skórę.
Wiadomość o listach odbieranych przez księdza Faujas podnieciła rozbudzoną na nowo ciekawość pana Mouret. Któregoś dnia sam zaniósł list na górę, mówiąc z uśmiechem, iż wyręcza nieobecną Różę. Ksiądz Faujas, nie chcąc odkrywać przed nim swych spraw prywatnych, udał, iż niezmiernie się cieszy z nadeszłego listu, którego wyglądał z wielką niecierpliwością. Ale Mouret nie dał się zwieść tą komedyą, przystanął podedrzwiami, przyłożywszy ucho do dziurki od klucza.
— Znów list od twojej siostry... wszak tak? — ozwał się szorstki głos pani Faujas. — Po co ta kobieta zawzięła się na ciebie, czego znów jej potrzeba?
Nastąpiła cisza, potem szelest zmiętego w ręku papieru, wreszcie dał się słyszeć gniewny głos księdza:
— Czego chce?... Tego co zawsze... wiecznie ta sama piosnka. Chce do nas zjechać wraz z mężem i żąda, bym znalazł dla niego jaką posadę. Wyobraża sobie, że my opływamy w dostatkach... Doprawdy, boję się, że oni gotowi zlecieć nam niepodziewanie na kark bo od nich nie można się spodziewać niczego dobrego.
— Nie chcę, nie chcę ich, czy słyszysz mnie, Owidzie? — wołała matka z gwałtownem uniesieniem. — Nie potrzebujemy ich. Oni ciebie nigdy nie kochali... wiecznie tylko wszystkiego ci zazdrościli... Trouche jest łajdakiem, a Olimpia kobietą bez serca. Zawsze cię wyzyskiwali i chcą dalej wyzyskiwać... wszystkie korzyści zagarnęliby dla siebie... Ich przyjazd jest niepotrzebny... mogliby ci zaszkodzić, skompromitować i popsuć ci szyki...
Mouret nie mógł dokładnie słyszeć, albowiem nadto był wzruszony wstrętnym czynem, jakiego się dopuszczał. Zdawało mu się teraz, iż ktoś zbliża się ku drzwiom, więc wszystko odskoczył i zbiegł co prędzej ze schodów. O nadużyciu, jakiego się dopuścił, postanowił nikomu nie mówić. W kilka dni później, ksiądz Faujas powiedział Marcie w jego obecności głosem spokojnym, prawie obojętnym:
— Mogę pani polecić kogoś na urząd sekretarza ochronki. Ów ktoś jest moim szwagrem. Temi dniami spodziewam się jego przyjazdu z Besançon.
Mouret słuchał uważnie a Marta zawołała z zadowoleniem:
— Tem lepiej! Dzięki tej szczęśliwej okoliczności pozbędę się wielkiego kłopotu, z którym nie wiedziałam jak się załatwić. Bo na ową posadę w ochronce potrzeba człowieka zaufanego i wzorowej moralności... Więc rzecz ślicznie się składa, bo kiedy ów pan mający przyjechać należy do rodziny pańskiej, w takim razie nie ma obawy, możemy mieć do niego najzupełniejsze zaufanie.
— Tak, niezawodnie — rzekł ksiądz. — Moja siostra miała sklep w Besançon. Sprzedawała bieliznę. Ale musiała handel zwinąć z powodu słabego zdrowia. Obecnie zaś pragnie przyjechać do nas, albowiem doktorzy zalecili jej pobyt w południowej Francyi. Moja matka bardzo jest uradowana z projektu swojej córki.
— Najzupełniej temu wierzę — pochwyciła Marta — W Besançon przywykliście państwo żyć razem a przynajmniej w jednem mieście, więc musicie się cieszyć, że na nowo tak będzie w Plassans... Czy pan wie, co należałoby zrobić?... Macie państwo dwa pokoje przy swojem mieszkaniu, które o ile przypuszczam stoją puste i zupełnie dla państwa zbyteczne... Więc możnaby je przygotować dla siostry pańskiej i dla męża. Oni nie mają dzieci.
— Nie, nie mają... Co prawda, myślałem przez chwilę, iż dobrzeby było spożytkować w ten sposób owe dwa pokoje stojące pustkami. Ale zląkłem się, że może państwo wezmą nam za złe takie zaludnianie naszego mieszkania... państwo zapewne niechętnem okiem patrzą na podobną sprawę?...
— Doprawdy, posuwa pan delikatność aż do przesady... Cóż może nam szkodzić przyjazd pańskiej siostry i zamieszkanie jej pod naszym dachem? Najniezawodniej są oni równie spokojni ludzie jak państwo.
Zamilkła. Mouret bowiem ciągnął ją i szarpał za suknię. Najwyraźniej nie chciał, by rodzina księdza Faujas sprowadzała się do pustych pokojów na drugiem piętrze. Przypomniał sobie, co mówiła pani Faujas tak o zięciu jako też o rodzonej córce. Chcąc rzecz całą powstrzymać, rzekł uprzejmie:
— Ależ te dwa pokoiki są zbyt małe... państwu byłoby ciasno, niewygodnie... Mojem zdaniem, trzebaby raczej znaleźć mieszkanie dla siostry pańskiej w domu państwa Paloque... tuż obok... po drugiej stronie ulicy... a właśnie wiem, że tam obecnie jest kilka pokojów do wynajęcia.
Rozmowa urwała się. Ksiądz Faujas nie rzekł ani słowa, siedział, milcząc i zapatrzony w niebo. Marta była przekonana, że się obraził na jej męża i cierpiała nad niepotrzebnem wtrąceniem się jego w sposób tak brutalny. Nie mogąc dłużej znieść przedłużającego się przykrego milczenia, rzekła, jakby zapomniawszy o słowach wyrzeczonych przez męża:
— Więc rzecz ułożona... Róża pomoże matce pańskiej w przygotowaniu owych dwóch pustych pokoików... tak że wszystko zastaną gotowe, gdy przyjadą. Mój mąż panu odradzał, ze względu na osobistą pańską dogodność... lecz jeżeli państwo znajdują, iż lepiej będzie zamieszkać razem, to przecież my nie możemy stawiać żadnych przeszkód... każdy ma prawo urządzać swoje mieszkanie stosownie do swych zamiłowań... każdy zna najlepiej swoje potrzeby...
Gdy Mouret pozostał sam na sam z żoną, wybuchnął gniewem:
— Doprawdy, że ciebie nie rozumiem, moja kochana! Gdy wynająłem mieszkanie na drugiem piętrze, dąsałaś się i narzekałaś, że sprowadzam do domu ludzi obcych, nieznanych nikomu... teraz ksiądz Faujas sprowadza ci nowych przybłędów i ty się cieszysz! Radabyś widzieć nieskończone ilości jego krewniaków gospodarujących pod naszym dachem. Przecież ciągnąłem cię za suknię i mogłaś się była domyśleć co to znaczy... Przecież dość jasno dawałem ci do zrozumienia, że nie chcę widzieć tych ludzi u siebie... Wiem, że to szubrawcy...
— Zkąd możesz o tem wiedzieć! — zawołała Marta oburzona niesprawiedliwością męża. — Któż ci to powiedział?...
— Wiem o tem z ust księdza Faujas... zdarzyło się, że słyszałem, gdy to mówił do swojej matki.
Bystro spojrzała w twarz mówiącego, ten zaczerwienił się i zaczął bąkać, chcąc się tłomaczyć:
— Powiadam ci, że wiem... to powinno ci wystarczać... Siostra jest kobietą bez serca a mąż jej łajdakiem. Nie przybieraj miny obrażonej królowej, bo to są własne ich określenia... ręczę ci, że nic nie przekręcam ani nie kłamię. Wobec tego pojmujesz, że nie mam najmniejszej ochoty widzieć tę hałastrę u siebie. Stara ani słyszeć nie chciała o możliwości przyjazdu swej córeczki wraz z mężulkiem... Teraz jak widzę, ksiądz Faujas mówi inaczej... Dla czego — nie wiem. Musi w tem być jakaś tajemnicza strona, której jeszcze nie odgaduję... Skryty on jest a ja tego nie lubię... zawsze to zły znak, jeżeli człowiek nie może mówić szczerze i prosto o swoich sprawach.
Marta, nic nie odrzekłszy, ruszyła ramionami. Wydał natychmiast rozkaz Róży, by się nie ważyła sprzątać pokojów na górze, lecz Róża słuchała jedynie pani. Przez pięć dni następnych Mouret złościł się i łajał bezustannie, powstrzymując się jedynie w obecności księdza Faujas. Był wtedy zasępiony, lecz nie miał odwagi do wystąpienia z nim do otwartej walki. Powoli uspokoił się, znajdując, iż sobie najwięcej dokucza, będąc w złym humorze. Drwił więc tylko z pary małżonków mających przybyć z Besançon, stał się jeszcze bardziej skąpym, odosobnił się w swoim ciasnym egoizmie, znajdując w tem coraz żywsze zadowolnienie. A gdy państwo Trouche pojawili się pewnego październikowego wieczoru rzekł dość, spokojnie:
— Brzydki mają wygląd... coś od nich nieładnie pachnie!...
Ksiądz Faujas pragnął, by nikt nie widział jego siostry i szwagra w chwili przyjazdu. Matka stanęła na czatach przed drzwiami wychodzącemi na ulicę i oglądała się niespokojnie na korytarz, sień i kuchnię, by się upewnić, iż nikt jej nie widzi. Ale osnuty plan przeprowadzenia cichaczem państwa Trouche na górę, najzupełniej się nie powiódł. Właśnie wkraczali do sieni, gdy przeciwnemi drzwiami, ze strony ogrodu, weszła Marta wraz z dziećmi. Ujrzawszy przybyłych — rzekła uprzejmie, zwracając się do pani Faujas:
— Jakże pani musi być szczęśliwa! Takie przyjazdy jak ten są radością dla serca matki!...
Jakkolwiek pani Faujas umiała nad sobą panować, wszakże zmięszała się i zaczęła mówić coś niezrozumiałego. Przez chwilę stali tak jedni naprzeciwko drugich i oglądano się wzajemnie z wielką ciekawością. Za chwilę nadbiegł i Mouret z ogrodu, pędzony chęcią zobaczenia przybyszów z Besançon. Róża, roztworzywszy drzwi od kuchni, uważała się również w prawie patrzenia.
Dla przerwania niemiłego milczenia, powtórzyła Marta znowu wpierw wymówione słowa:
— Tak, pani musi być niewymownie szczęśliwa z przybycia swoich dzieci!...
Nie odebrawszy żadnej odpowiedzi a chcąc się okazać uprzejmą wobec nowoprzybyłych zwróciła się do pani Trouche:
— Państwo przybyli pociągiem nadchodzącym z Besançon o godzinie piątej?... Jak długo trwała podróż?...
— Siedemnaście godzin — odpowiedział za żonę pan Trouche — roztwierając szeroko bezzębne usta. Jadąc trzecią klasą, to kościska mają czas rozboleć i flaki w człowieku się otrząsną!
Roześmiał się głośno ze swych spostrzeżeń, grzechocząc przytem dziwacznie szczękami. Pani Faujas rzuciła na niego piorunujące spojrzenie. Pod naciskiem tego spojrzenia zaczął machinalnie zapinać guziki wytłuszczonego swego tużurka, lecz były oberwane, więc zastawił się dwoma pudłami trzymanemi w ręku, jedno z nich zielone a drugie żółte, równie brudne jak ubranie pana Trouche, świadczyły przez uchylone denka o istnieniu kapeluszy jego żony. Chuda, czerwonawa szyja pana Trouche gulgotała bezustannie i donośnie, okrążał ją szmat czarnej materyi, mającej odgrywać rolę krawata, z ponad którego występowały miejscami ślady wystrzępionego kołnierzyka od zmiętej koszuli. Na twarzy miał szwy występujące w różnych kierunkach, a wyraz bestyalny, uwydatniony małemi, czarnemi oczami, któremi, mrugając, wodził bezustannie dokoła, jakby czegoś szukał i oceniał, czy warto lub nie pochwycić na własny użytek. Były to oczy złodzieja, pragnącego zapamiętać miejscowość, by gdy noc zapadnie módz wrócić i nie okpić się w wyborze połowu.
Mouret zauważył, iż Trouche ze szczególnem upodobaniem przypatruje się zamkom.
— Ten łajdak ma takie oczy, iż z pamięci gotów klucze podobierać — pomyślał zaniepokojony.
Pani Trouche przeczuła, iż mąż powiedział na wstępie głupstwo i że źle się prezentuje. Chciała naprawić to wrażenie. Postać miała chudą, wysoką i zwiędniętą, włosy bezbarwno jasne, twarz płaską, pozbawioną wszelkiego wdzięku. W jednej ręce trzymała sporą skrzynkę, zbitą z prostych desek a w drugiej olbrzymi węzeł szmat, zawiązanych w podarty obrus.
— Mieliśmy przy sobie poduszki — rzekła, potrząsając wezłem rupieci. A z poduszkami jest wygodnie nawet w trzeciej klasie... Bo proszę państwa, jak się rozłożą poduszki na ławkach, to jakaż jest różnica pomiędzy pierwszą klasą a trzecią?... A tak prawdę powiedziawszy, po cóż mamy wzbogacać urzędników kolejowych, lepiej oszczędzić własną swoją kieszeń... Chociaż się ma grosiwo, nie należy go rozsiewać bez przyczyny... No, moja pani, proszę mi powiedzieć, czyż ja nie mam w tem racyi?...
— Owszem; przyznaję pani słuszność — odrzekła Marta, z trudnością kryjąc zadziwienie, wywołane widokiem małżonków Trouche.
Pani Olimpia Trouche podeszła kilka kroków i, stanąwszy w pełnem oświetleniu, zaczęła rozmawiać zupełnie swobodnie, traktując państwa Mouret jak dobrych znajomych.
— Ja bo mam zwyczaj taki, iż kładę najgorsze ubranie, jadąc w dalszą podróż. Dla tego też powiedziałam do Honoryusza: „Mój kochany, włóżże najstarszy tużurek na drogę i tak nie będziesz najgorzej wyglądał“. Wdział więc ten tużurek, w którym go państwo oglądacie, i ma na sobie stare spodnie, których już nawet nie chciał nakładać u siebie w domu. Ja znów, jak państwo widzicie, włożyłam najgorszą z moich sukien, o ile mi się zdaje, muszą w niej być nawet dziury. Na ramiona zarzuciłam ten oto szal; o ile sobie przypominam, pochodzi on od mamy. W domu prasuję na nim, gdy się coś znajdzie do odprasowania. No a mój czepek, to już tylko praczki takie noszą... w domu nigdy go nie kładłam, ale myślę sobie: na podróż?... wszak niewarto kłaść kapelusza, więc włożyłam czepek... bo przecież na kurz nie należy kłaść najlepszych swoich rzeczy. No, moja pani, czyż ja nie mam racyi?...
— Owszem, owszem, ma pani najzupełniejszą słuszność — odrzekła Marta, siląc się na uśmiech.
W tejże chwili po nad głowami osób zebranych i rozmawiających w sieni, rozległ się donośny głos księdza Faujas, wołającego ze schodów z widoczną niecierpliwością:
— Matko, dla czego nie przychodzicie?...
Mouret podniósł głowę i ujrzał twarz księdza Faujas, przechylającego się przez poręcz na drugiem piętrze. Widocznie wrzał gniewem, słysząc rozmowę prowadzoną na dole. Po chwili krzyknął jeszcze niecierpliwiej:
— Matko, dla czego nie przychodzicie!...
— Idziemy, idziemy — odpowiedziała pani Faujas, widocznie przerażona gniewem syna i zwróciła się w stronę nowoprzybyłych, mówiąc:
— Chodźmy, moje dzieci... Chodźmy na górę i nie zabierajmy czasu państwu Mouret.
Ale państwo Trouche udali, że nie słyszą i zadowoleni z przyjazdu i z nowej znajomości, rozglądali się w dalszym ciągu, wodząc oczyma po rodzinie swych gospodarzy, po sieni i suficie a z miny ich można było sądzić, iż wszystko przypada im do smaku i że zupełnie czują się u siebie.
— Dom mi się podoba, a tobie? — spytała męża Olimpia. — Z listów Owida ani przypuszczałam, że tu będzie tak przyjemnie i składnie. Ale przecież pamiętasz, co ci powtarzałam: „Mój Honoryuszu, najlepiej się przekonać, jak tam jest, a może się nam spodoba... jedźmy... zobaczysz, że nie pożałujemy... i gotowa jestem bez lekarstwa wyzdrowieć“. Więc tak się też stało. Przyjechaliśmy. A widzisz, mój kochany, że miałam racyę?... Chyba mi się zaprzeczysz, że miałam zupełną racyę?...
— Tak, tak, miałaś racyę — bąkał Trouche, rozglądając się w dalszym ciągu. — Patrz, jest i ogród i zdaje mi się, że wcale spory...
Zwróciwszy się ku panu Mouret, zapytał:
— Przecież musi pan pozwalać swoim lokatorom chodzić po ogrodzie?... Używalność ogrodu jest przyłączona do mieszkania, które się wynajmuje?...
Zaskoczony w ten sposób, Mouret nie znajdował odpowiedzi, gdy w tem zbiegł ze schodów ksiądz Faujas i krzyknął gniewnie:
— Trouche, Olimpio, chodźcie na górę!
Zwrócili głowy w stronę wołającego i spojrzawszy na wyraz jego twarzy, oboje struchleli i pokornie weszli na schody, drepcząc niezręcznie za księdzem, idącym naprzód. Szli, milcząc, a ksiądz Faujas nawet nie spojrzał na państwa Mouret, przypatrujących się z niemem podziwieniem tej dziwacznej rodzinie. Dla załagodzenia sprawy, pani Faujas uśmiechnęła się do Marty i podążyła na schody ostatnia, zamykając pochód. Marta wraz z dziećmi odeszła do ogrodu, lecz Mouret pozostał w sieni, nadsłuchując co dalej z tego będzie. Na drugiem piętrze rozlegały się trzaskania drzwiami, odgłosy kłótni, czy też rozkazów wydawanych grzmiącym głosem, wreszcie wszystko ucichło i w domu zaległo grobowe milczenie.
— Czyżby ich wpakował do więzienia? — pytał się Mouret sam siebie. — W każdym razie jest to familijka z pod ciemnej gwiazdy...
Zaraz nazajutrz, Trouche, przybrany czarno od stóp do głowy, ogolony, z włosami starannie zaczesanemi na łysiejące czoło, został przedstawiony przez księdza Faujas najpierw Marcie a następnie paniom opiekunkom ochronki pod wezwaniem Przenajświętszej Panny. Oświadczył, iż ma lat czterdzieści pięć, ładny charakter pisma i że przez długi czas zajmował się rachunkowością w jednym z domów handlowych w Besançon. Panie natychmiast mu powierzyły urząd przy ochronce, kładąc nań obowiązek przedstawiciela komitetu i załatwianie wydatków. Od godziny dziesiątej z rana do czwarte] po południu, powinnością jego było znajdować się w biurze, mieszczącem się na pierwszem piętrze ochronki, za co miał otrzymywać tysiąc pięćset franków rocznej pensyi.
Po kilku dniach, Marta rzekła do męża:
— Patrz, oni zachowują się o wiele spokojniej, aniżeli można było przypuszczać.
Rzeczywiście, na drugiem piętrze było cicho i spokojnie, jak dawniej. Prawda, iż Róża utrzymywała, że po kilka razy dziennie wybuchały kłótnie pomiędzy matką a córką, lecz natychmiast odzywał się surowy głos księdza i wszystko od razu milkło. Trouche regularnie wychodził z domu każdego rana o kwadrans przed dziesiątą a wracał o kwadrans po czwartej. Wieczorami nigdy nie wychodził. Olimpia towarzyszyła czasami matce idącej za sprawunkami na miasto, lecz nikt jej nie widział wychodzącej oddzielnie.
Okno sypialnego pokoju państwa Trouche wychodziło na ogród. Było to ostatnie okno na prawo, naprzeciwko wysokich drzew rosnących w parku podprefektury. Było teraz zasłonięte firanką z czerwonego perkalu, zdobnego żółtym pasem. Jaskrawość tej firanki świeżo założonej odbijała krzycząco od białych muślinów, które majaczyły po za szybami pokoju księdza Faujas. Okno to pozostawało zawsze zamknięte.
Któregoś wieczoru, ksiądz Faujas z matką był u państwa Mouret podług przyjętego codziennego zwyczaju i siedział wraz z nimi na tarasie. Wtem, dał się słyszeć lekki kaszel. Ksiądz podniósł pośpiesznie głowę w górę i ujrzał państwa Trouche, wychylających się przez okno swego pokoju, Z gniewną twarzą patrzał ku nim przez chwilę, przerwawszy rozmowę prowadzoną z Martą. Państwo Trouche znikli i doleciał stłumiony odgłos ostrożnie zamykanego okna.
— Matko — rzekł ksiądz — dobrze zrobisz, wracając na górę, bo dziś jest dość chłodno, obawiam się, byś nie przeziębła.
Pani Faujas natychmiast wstała i, pożegnawszy obecnych, odeszła, Marta zaś zapytała księdza ze szczerą życzliwością:
— Czy siostrze pańskiej jest gorzej?... Już dawno jej nie widziałam, przeszło tydzień...
— Właściwie nie jest chora, lecz potrzebuje zupełnego wypoczynku — odrzekł chłodno.
Marta wszakże, przez wrodzoną dobroć, dopytywała się w dalszym ciągu:
— Ona zbyt mało używa świeżego powietrza, za mało wychodzi. A przecież jesień mamy piękną nawet wieczorami bywa ciepło. Dla czego pan jej nie mówi, by używała przechadzki w naszym ogrodzie?... Jeszcze w nim nie była a chyba pan dobrze wie, iż ogród nasz jest na pańskie usługi.
Odpowiedział coś niewyraźnie, niby dziękując a Mouret, widząc jego zakłopotanie i niezadowolenie, postanowił się zabawić tem i rzekł z większą jeszcze uprzejmością, niż Marta:
— Właśnie dziś rano mówiłem do żony, iż się dziwię, że pańska siostra nie korzysta z naszego ogrodu. Mogłaby tu spędzać popołudniowe godziny, szyjąc i grzejąc się na słońcu. Dla czegoż żyje w takiem zamknięciu?... Możnaby myśleć, iż się boi ludziom pokazać... nawet okna nie otwiera w swoim pokoju... Czyżby nas unikała? Czyśmy się jej nie podobali, lub może lęka się nas?.. Lecz od pana zależy zmienić jej poglądy, przecież nie jesteśmy zbyt srogimi ludźmi?... Toż samo zauważyłem ze strony pana Trouche. Biegnie po schodach jak opętany, byle uniknąć spotkania się z nami. Dla czego?... Proszę mu powiedzieć, że z przyjemnością zapoznamy się z nim. Niechaj nas odwiedza od czasu do czasu. Dla czego mają żyć w takiej samotności?... Niechaj ich państwo zabierają do nas, schodząc wieczorami...
Ksiądz Faujas nie miał dziś cierpliwości do znoszenia ironicznych drwinek swego gospodarza. Spojrzał mu prosto w oczy i rzekł ostro:
— Najuprzejmiej panu dziękuję, lecz wątpię, by przyjęli pańskie zaproszenie. Przywykli kłaść się na spoczynek bardzo wcześnie, więc nie zechcą zmieniać przyjętego porządku.
— Nie nalegam, nie nalegam! — odpowiedział Mouret, urażony szorstkim tonem księdza.
Pozostawszy sam na sam z Martą, rzekł:
— Cóż ten ksiądz sobie myśli?... Czyż sądzi, że ja nie widzę jasno co się święci?... Przecież nietrudno docięc, że ukrywa swoją rodzinę z obawy, by mu nie wypłatała jakiego figla. Czyś ty widziała, z jaką złością spojrzał na nich, gdy się pokazali przy oknie?... Od pierwszego dnia spostrzegłem, że ci ludzie nas szpiegują. Zobaczysz, że to wszystko musi się źle skończyć...
Marta pędziła teraz dnie pełne słodyczy. Z obojętniała na gderanie męża i przestała słyszeć, gdy fukał na wszystkich i wszystko. Czuła się rozmarzoną, skłonną do religijnych zachwytów, osuwała się coraz to głębiej w rozkoszną drzemkę kołysaną szmerem słów i ćwiczeń pobożnych. Ksiądz Faujas nigdy z nią nie mówił o Bogu, lecz wzbudzał w niej uwielbienie powagą swej postaci, rozkoszowała się lekką wonią kadzidła unoszącego się dokoła jego sutany. Dwa czy trzy razy pozostawszy z nim sam na sam, Marta wybuchała spazmatycznym płaczem, wylewała strumienie łez, nie mając ku temu żadnego powodu, prócz błogiego a nieznanego jej dotąd uczucia, jakie nią ogarniało z tajemniczą siłą. Ksiądz Faujas, milcząc, brał ją za obiedwie ręce i uspakajał potęgą swego wzroku. A gdy chciała z nim mówić o dręczących ją smutkach i bezprzyczynowych tęsknotach lub radościach, uśmiechał się z wielką powagą, prosząc, by przerwała swoje zwierzenia, które powinna zachować dla księdza Bourette, swojego spowiednika. Wtedy milkła i postanawiała nikomu o tem nie mówić. W miarę, jak wzrastała w Marcie chęć zwierzania się, ksiądz Faujas odtrącał ją coraz to chłodniej, wreszcie stanął na takiej wyżynie wobec drżącej Marty, iż wydał się jej nieprzystępnym bogiem, przed którym dusza jej klękała w słodkiem rozmodleniu.
Głównem zajęciem Marty było obecnie uczęszczanie na mszę i spełnianie ćwiczeń religijnych. Najszczęśliwszą czuła się w kościele św. Saturnina. Ukołysana w półsennem rozmarzeniu, wypoczywała, spoglądając na wyniosłe sklepienie kościoła, na rozległą przestrzeń wielkiej nawy, zapominając o wszystkiem, gubiąc się w słodyczy wewnętrznego wzruszenia. Zdawało się jej, iż patrzy przez olbrzymie okno rozwarte na życie o jakiem dotychczas nie miała dostatecznego pojęcia a nowość tego odkrycia zadawalniała ją ułudną, nieskończoną obietnicą. Wszakże lękała się jeszcze kościoła. Nieprzywykła uczęszczać do niego. Więc z drżeniem uchylała drzwi, rzucając niespokojne spojrzenie, czy aby nikt jej nie widzi wchodzącej do jego przybytku. Ale raz wszedłszy, poddawała się wzruszeniu, roztkliwiając się nawet głosem księdza Bourette, który spowiadał ją długo, z namaszczeniem a udzieliwszy jej rozgrzeszenia za grzechy i, wyznaczywszy pokutę, trzymał ją klęczącą przy kratkach konfesyonału, by po ukończonej spowiedzi pogawędzić swobodnie o państwu Rastoil i wydawanych przez nich obiadach, lub o salonie pani Rougon i osobach uczęszczających tam na czwartkowe przyjęcia.
Czas i umysł Marty pochłonęły zajęcia około nawrócenia i zbawienia duszy. Chodziła po domu prawie nieprzytomna. Róża skutkiem tego stała się zupełnie samowładną rozporządzicielką spraw domowych. Zawojowała swego pana, gniewając się na niego, gdy nie przyszedł o godzinie oznaczonej, posługiwała się nim coraz częściej, czyniąc mu wymówki, iż plami ubranie i zbyt często zmienia bieliznę. Nie poprzestając na tem, postanowiła zająć się jego zbawieniem.
— Pani ma racyę modlić się i żyć przykładnie po bożemu — mówiła. — Pan powinien iść za jej przykładem. W tem nie należy się ociągać, gdy ktoś chce dostąpić zbawienia wiekuistego. Ale pan zbyt sobie ufa i z tą ufnością zajedzie prosto do piekła... Cóż to pan myśli, że modlitwa i pokuta panu nie są potrzebne? O jak bardzoby się panu przydały! Może pan myśli, że jest dobry?... Wcale nie... wcale pan nie jest dobry. Na początek, niech pan każdej niedzieli prowadzi panią na mszę do naszej katedry.
Mouret ruszał wtedy ramionami, lecz chcąc sobie zapewnić spokój, chwytał za ścierkę i ścierał kurz lub z szczotką w ręku, zamiatał pokoje. Jeżeli się martwił, to jedynie z powodu dzieci. Podczas wakacyj, Oktawiusz wraz z Dezyderyą hasali po domu bez żadnego dozoru, przewracając wszystko w pokojach i w ogrodzie. Sergiusz miał charakter poważniejszy, wreszcie od jakiegoś czasu był niezdrów, więc przesiadywał w swoim pokoju i czytał książki. Ksiądz Faujas bardzo go polubił i dostarczał mu książek. Przez całe dwa miesiące, to jest przez czas wakacyj, Mouret czuł się bardzo zakłopotanym i nieszczęśliwym, nie mogąc dać sobie rady z niesfornością Oktawiusza i podburzanej przez niego Dezyderyi. Po głębszym namyśle zdecydował, iż niewarto posyłać Oktawiusza do gimnazyum, chłopiec bowiem nie chciał się uczyć i nie przechodził egzaminów. Postanowił umieścić go w domu handlowym w Marsylii.
Skutkiem tego rzekł do Marty:
— Niechcesz się dziećmi zajmować, muszę je przeto wydalić z domu, bo sam nie dam rady. Już wyczerpała się moja cierpliwość i wolę dzieciaki rozpędzić na cztery wiatry. Jeżeli będzie ci przykro — tem lepiej, będzie to bowiem zasłużona dla ciebie kara... Sama jesteś temu winna... Więc najpierw trzeba coś zrobić z Oktawiuszem, który jest wprost nieznośny. Ten chłopak nigdy szkół nie ukończy i nigdy nie otrzyma matury. Wolę więc odrazu umieścić go w porządnym domu handlowym, niech się nauczy zarabiać na chleb, bo tutaj zmarnowałby się do reszty, włócząc z godnymi siebie koleżkami. Wszędzie go pełno, w mieście i w domu... już mam tego dosyć!
Marta doznała głębokiego wzruszenia, słysząc słowa męża. Na wiadomość przyszłej rozłąki z jednem ze swych dzieci, zbudziła się nagle z odurzających ją marzeń. Wymogła, iż wyjazd Oktawiusza nie nastąpi natychmiast, lecz dopiero, za tydzień. Przez kilka dni prawie nie wychodziła z domu i przywróciła dawniejszy tryb życia. Ale wkrótce zaczęła tęsknić za mszą i kościołem i znów prawie jej nie widywano całemi dniami a gdy pewnego wieczoru Oktawiusz rzucił się jej w objęcia, mówiąc, iż zaraz wyjeżdża pociągiem dążącym do Marsylii, pocałowała go, darząc jakąś przestrogą.
Gdy Mouret wrócił do domu, odprowadziwszy syna na dworzec kolejowy, czując wielki w sercu smutek, zaczął szukać żony, chcąc z nią pomówić o tem. Zastał ją w altance wgłębi ogrodu i chociaż widział, że miała oczy czerwone od łez, wybuchnął, szukając w tem ulgi:
— Otóż jednego już się pozbyłaś. Przypuszczam, że musisz być zadowolniona... Będziesz miała więcej czasu do włóczenia się po kościołach. Mogę cię nawet upewnić, że wkrótce będziesz zupełnie swobodna, bo cię uwolnię od reszty naszych dzieci. Tymczasowo zatrzymuję tylko Sergiusza, dopóki niewyzdrowieje, wreszcie z nim nigdy nie ma żadnego kłopotu, chłopak jest dobry, łagodny i spokojny a prawdę powiedziawszy trochę jeszcze zbyt młody do chodzenia na wykłady prawa. Chciałbym go mieć w domu jeszcze przez rok, lecz jeżeli tego nie chcesz, jeżeli ci on przeszkadza, to powiedz... uwolnię cię i od niego... Dezyderyę zaś posyłam na wieś, będzie jej lepiej u mamki, aniżeli przy tobie w domu...
Marta, milcząc, płakała, on zaś mówił po małym przestanku:
— Widzisz, moja kochana, nie można robić dwóch rzeczy na raz. Nie można być zarazem w domu i w kościele... uczyniłaś więc wybór, opuściłaś nas najzupełniej, dzieci stały się dla ciebie istotami obcemi... Wszyscy inni bliższymi ci są, niż rodzone twoje dzieci... Więc cóż chcesz, trzeba dzieci porozpędzać, byś miała więcej miejsca... bo coraz zaczyna być ciaśniej pod naszym dachem... Wypierają nas sprowadzane przez ciebie przybłędy... Tylko czekać — a cały dom opanują, wyrzucając nas za drzwi.
Zwrócił głowę w stronę okien drugiego piętra i, zniżywszy głos, mówił dalej:
— Przestań szlochać, bo ludzie na ciebie patrzą. Czy nie widzisz tych oczów utkwionych w nas z po za czerwonej firanki?... To siostra tego księdza. Szpieguje nas bezustannie. Całemi dniami czyha na nas po za swoją czerwoną szmatą... Może być, iż ksiądz Faujas jest człowiekiem uczciwym, lecz co do państwa Trouche, to nie mam najmniejszej wątpliwości. Są to zgłodniałe wilki, gotowe rzucić się na przydybaną ofiarę i rozedrzeć na sztuki. Jestem przekonany, że gdyby nie bali się swojego brata i mamy, to spuszczaliby się nocą do naszego ogrodu, by w nim kraść, ileby wlazło... Tak, spuszczaliby się oknem, tylko ksiądz im przeszkadza... A teraz, moja kochana, obetrzej oczy, bo wciąż na nas patrzą i zapewne muszą się cieszyć, przypuszczając, że masz jakie zmartwienie... że się z sobą kłócimy. Prawda, że są oni powodem wyjazdu naszego dziecka, że chcąc pomieścić ich wszystkich, rozpędzasz z domu rodzone dzieci... lecz mniejsza z tem... nie trzeba, aby wiedzieli, iż nas to martwi... nie trzeba im pokazywać rany, jaka się krwawi, z powoda wyjazdu Oktawiusza...
Tu Mouret zaczął ulegać wzruszeniu, głos mu drżał i blizki był płaczu. Marta, rozrzewniona ostatniemi jego słowami, wybuchnęła szlochaniem, mając przytem gwałtowną chęć rzucenia się mężowi na szyję. Powstrzymała się, wiedząc, iż patrzą na nich oczy z po za czerwonej firanki. Rozeszli się więc, słowa do siebie nie rzekłszy.




XI.

Pewnego poranku przybył do państwa Mouret ksiądz Bourette z twarzą zakłopotaną, prawie płaczącą. Ujrzawszy Martę na tarasie, podszedł ku niej szybko i, ujmując ją za obiedwie ręce, rzekł głosem urywanym:
— Ten biedny Compan... czy pani wie?... Compan jest konający... Biegnę na górę, bo muszę natychmiast pomówić z księdzem Faujas.
A gdy Marta ukazała mu ręką postać księdza Faujas, przechadzającego się, podług codziennego zwyczaju, w tylnej ulicy ogrodu, stary ksiądz podążył tam, chwiejąc się i potykając na swych krótkich nogach, niemogących podołać tłustemu torsowi. Chciał mówić, lecz łkania zwarły mu gardło, więc rzucił się koledze w objęcia, wybuchnąwszy gwałtownym płaczem.
— Co im się stało, tym dwom klechom? — zapytał Mouret, wyszedłszy spiesznie na taras.
— Zdaje się, że proboszcz z parafii św. Saturnina jest konający — odpowiedziała Marta, wielce tą wiadomością wzruszona.
Mouret nadął policzki i wytrzeszczył oczy na znak zdziwienia a zawróciwszy się ku drzwiom z powrotem do stołowego pokoju, szepnął:
— Ej, pocieszy się prędko księżyna... dziś szlocha a jutro się rozpromieni, gdy go zamianują proboszczem na miejsce zmarłego... Przecież każdemu wiadomo, że ksiądz Bourette liczy na pewno na tę posadę...
Ksiądz Faujas, wyswobodziwszy się z ramion strapionego konfratra, zaczął się dopytywać o przyczynę zmartwienia. Dowiedziawszy się, zamknął z wielką powagą czytany brewiarz i słuchał pogrążony w własnych myślach.
— Compan chce koniecznie cię widzieć — szeptał drżącym głosem ksiądz Bourette — on na pewno nie dożyje do południa... Ach, jakiegoż ja tracę kolegę i przyjaciela!... Kochaliśmy się całe życie... W szkołach jeszcze... bośmy razem od początku szli przez życie... Chodźmy do niego... on koniecznie chce cię widzieć... przez całą noc dzisiejszą powtarzał mi, iż ty jeden masz energię wśród duchowieństwa w naszej dyecezyi... Przecież od roku nie wstawał z łóżka a nie znalazł się ani jeden ksiądz dość odważny, by go odwiedzić w czasie choroby... Ty jeden, chociaż znałeś go od tak niedawna, chodziłeś do niego regularnie każdego tygodnia... Ująłeś go tem niewymownie... Biedaczysko płakał, gdy o tem mówił... Chodźmy, mój drogi, nie mamy czasu do stracenia... mówię ci, że lada chwila może skonać.
Ksiądz Faujas poszedł do siebie na górę, lecz pomimo że przyrzekł zejść natychmiast, ksiądz Bourette czekał na niego w sieni co najmniej kwadrans, chodząc z niecierpliwością i zanosząc się od płaczu z rozpaczy. Wreszcie doczekawszy się kolegi, puścił się z nim razem ku plebanii konającego proboszcza. Szli dość szybko, stary ksiądz pocił się i czoło obcierał, chwiał się na nogach i zataczał z nadmiaru wzruszenia, nie przestając jednak mówić oderwanemi zdaniami:
— Byłby umarł jak pies, opuszczony od wszystkich, bez religijnej pociechy, na szczęście stara jego siostra, widząc, że z nim źle, przybiegła do mnie wczoraj wieczorem o godzinie jedenastej... Dobrze zrobiła biedna kobiecina... A zrobiła to i własnego natchnienia... bo Compan żadnego z nas nigdy nie wzywał, nie chcąc się nikomu narzucać a zwłaszcza nie chcąc żadnego z nas kompromitować... Byłby umarł bez spowiedzi... bez ostatnich sakramentów... Strach bierze pomyśleć!... Tak, byłby umarł jak pies... sam, opuszczony na swoim barłogu... A przecież pamiętam go dawniej... jaki to otwarty był umysł.. przytem całe życie poświęcił dobrym uczynkom... już taką miał naturę, każdemu dobrze świadczył...
Zamilkł. Ale uszedłszy kilkanaście kroków, zaczął znów mówić, głosem wszakże innym, prawie bez cienia poprzedniego bólu:
— Jak myślisz, czy Fenil nie będzie się mścił na mnie za moją życzliwość dla Compana?... Ja przypuszczam, że on mi nigdy tego nie daruje... Czy wiesz, że ten poczciwy Compan przeczuwał, iż tak będzie... Gdy mnie wczoraj zobaczył przybywającego ze świętemi olejami, zaczął krzyczeć, że nie chce, naglił, bym sobie odszedł... że mnie nie potrzebuje... Ale nie mogłem go opuścić w tak krytycznej chwili... więc zostałem... ale co probostwo przepadło — to przepadło! Nigdy nie będę proboszczem w kościele św. Saturnina! Ale co tam! Mniejsza z tem... Mam za to radość w duszy, żem nie pozwolił koledze umrzeć bez pociechy religijnej... opatrzyłem go świętemi olejami... gdyby nie ja, byłby zmarł jak heretyk!... Od trzydziestu lat prowadził bezustanną wojnę z księdzem Fenil. Gdy go chwyciła choroba i zwaliła na łóżko, rzekł do mnie: „Patrzaj, Fenil zwyciężył, bo już teraz łatwo mnie dobije“. Biedny, kochany mój Compan! I pomyśleć, że go widziałem w sile wieku i zdrowia, jak celebrował mszę, dostawszy się na posadę proboszcza!... Wczoraj, idąc do niego z wijatykiem, kazałem małemu Euzebiuszowi iść naprzód z dzwonkiem... czy wiesz?... gdy się dowiedział, do kogo idziemy, malec zbladł i przez całą drogę rzucał oczami na lewo i prawo, tak się lękał, by kto nie zobaczył i nie doniósł księdzu Fenil. Powiadam ci, że ciszej nawet dzwonił, nie chcąc zwracać ludzkiej uwagi...
Ksiądz Faujas szedł szybko z głową spuszczoną, zamyślony i milczący. Zdawało się, że nie słucha kolegi. Wreszcie zapytał niespodziewanie, przerywając w połowie zdanie mówiącego:
— Czy biskup został powiadomiony?...
Ale ksiądz Bourette nie odpowiedział na pytanie, stanęli bowiem przed drzwiami proboszcza. Pochylił się ku koledze i szepnął:
— Powiedz mu, żeśmy spotkali księdza Fenil, który się nam ukłonił z wielką uprzejmością... Powiedz tak... ręczę, że mu zrobisz tem wielką przyjemność... Przypuści bowiem, że na pewno obejmę po nim posadę proboszcza.
Weszli do wnętrza domu i spotkali się z siostrą umierającego. Ujrzawszy ich, rozpłakała się i wyrzekła, łkając:
— Już skończone... Umarł na moich rękach. Byłam sama jedna przy nim. Przed samym skonem obejrzał się dokoła i rzekł: „Czym zarazą dotknięty, że wszyscy mnie opuścili?...“ Ledwie domówił tych stów, skonał, płacząc nad swą dolą...
Chwilę jeszcze porozmawiawszy z płaczącą kobietą, obadwaj księża weszli do przyległego pokoju. Proboszcz leżał z głową wspartą o poduszki i zdawało się, że tylko się zdrzemnął. Oczy miał wszakże otwarte i jeszcze łzami zaszłe a widać płakał przed skonem mocno, bo struga niezaschniętych łez ściekała mu wzdłuż policzków. Ksiądz Bourette rzucił się rozpaczliwie na kolana i ukrył twarz w kołdrze opadającej z boku łóżka. Ksiądz Faujas stał i patrzał na twarz nieboszczyka, wreszcie przyklęknął na chwilę, poczem wysunął się z pokoju. Zamodlony i łkający ksiądz Bourette nie zauważył jego odejścia.
Ksiądz Faujas poszedł wprost do biskupiego pałacu. W przedpokoju spotkał księdza Surin, przybocznego sekretarza Jego wielebności.
— Jeżeli kolega pragnął się widzieć z biskupem, to próżna fatyga — rzekł do przybyłego młody i przystojny ksiądz Surin. — Jego wielebność nikogo dziś nie przyjmuje.
— Przychodzę w sprawie pilnej, niecierpiącej zwłoki — odrzekł spokojnie ksiądz. Proszę zawiadomić o mojem przybyciu... W każdym razie poczekam.
— Czekanie nic nie pomoże, Jego wielebność ma dziś zbyt wiele zajęcia. Niech kolega do jutra sprawę odłoży.
Ksiądz Faujas miał właśnie siąść na krześle w zamiarze czekania, gdy drzwi się uchyliły i ukazał się w nich biskup. Zobaczywszy księdza Faujas, drgnął nerwowo z niezadowolenia i w pierwszej chwili udał, że go nie widzi.
— Moje dziecko — rzekł do swego sekretarza przybocznego, gdy skończysz układanie tych papierów, to przyjdziesz do mojego gabinetu, bo muszę list podyktować...
Powiedziawszy to, zwrócił się w stronę księdza Faujas:
— Witam, witam szanownego księdza... Proszę wejść do mojego gabinetu... porozmawiamy...
Gabinet biskupa był obszerny, nieco ciemny a w wielkim kominie wiecznie płonął ogień zarówno zimą jak latem. Podłogę wyściełał puszysty kobierzec a na ścianach przy drzwiach i oknach wisiały grube, ciężkie firanki. Gorąco i duszno było tu jak w łaźni, lecz biskup lękał się chłodu i całemi dniami przesiadywał w wygodnym, głębokim fotelu, pieszcząc się po kobiecemu, lękając się hałasu, niepotrzebnych gości, lubując się w czytaniu autorów starożytnych, skutkiem czego załatwianie spraw dyecezyalnych, zdał w ręce księdza Fenil. Mówiono, iż biskup tłomaczy Horacyusza, oraz niektórych autorów greckich. Zdarzało się, iż w rozmowie przytaczał urywki aż nadto świeckie z takiego lub innego poematu, delektując się z naiwnością prawdziwego miłośnika sztuki pięknem wyrażeń i bynajmniej nie zważając na lubieżność treści.
— Jestem nieco cierpiący — rzekł, siadając w fotelu przed kominkiem — i skutkiem tego nie chciałem nikogo widzieć... Ale dla ciebie, księże Faujas, zawsze gotów jestem uczynić wyjątek...
Mówił ze zwykłą sobie grzecznością i uprzejmością, lecz czuć było pewne przymusowe poddanie się, uleganie konieczności. Gdy ksiądz Faujas zawiadomił go o śmierci proboszcza Compan, wstał nagle, zaniepokoił się i zawołał z odcieniem gniewu:
— Jakto, Compan umarł a ja o tem nie wiem! Nikt mi o tem nie powiedział! Nie dozwolono mi pożegnać tego starego przyjaciela? Miałeś rację, mój drogi, gdyś mi powiedział, iż pozostawiono mi tylko cień władzy! Widzę, iż nadużywają tutaj mojej dobroci.
— Wielebny ojcze, wiesz, że jestem ci najzupełniej oddany, rozkazuj a dziać się będzie wszystko podług twojej woli.
Biskup potrząsnął zlekka głową i szepnął:
— Wiem, wiem. Przypominam sobie naszą rozmowę i twoje obietnice, wypływające z najlepszego serca. Ale pomyśl tylko, jaka powstałaby wrzawa, gdybym zerwał z księdzem Fenil! Przynajmniej przez tydzień nie miałbym chwili spokojności. A jednakże gdybym był zupełnie ciebie pewnym, gdybym miał ufność, iż zdołasz mnie uwolnić od tej osobistości, to nie wahałbym się ani chwili... niechaj byłoby trochę wrzawy i krzyku, lecz byłbym potem swobodny i spokojny... lecz cóż chcesz, znam tego człowieka i lękam się, iż wysadziłby ciebie... a wtedy byłoby mi gorzej, niż teraz...
Ksiądz Faujas nie mógł powstrzymać litośnego uśmiechu, który wystąpił jeszcze wyraźniej, gdy biskup, osunąwszy się bezwładnie na fotel, zawołał ze łzami w oczach:
— Boję się... tak, mój kochany, jestem doprowadzony do tego, że się boję!... Ksiądz Compan padł zamordowany knowaniami tego człowieka... i patrz... nie dozwolił, by mi powiedziano o zbliżającym się jego skonie, bo nie chciał, bym widział tamtego przed śmiercią... nie chciał, bym poszedł zamknąć oczy staremu przyjacielowi... tak, powiadam ci, ten człowiek ma dzikie i okrutne instynkty... lecz jego tyrania ma także swoje dobre strony... żyję spokojnie, on wszystko za mnie załatwia, jest czynny i oddaje rzeczywiste usługi dobru dyecezyi... Nie wątpię, iż moi następcy będą posiadali więcej energii, lecz mnie jej stanowczo brakuje... Więc niechaj będzie jak jest...
Uspokajał się stopniowo, wreszcie przybrał zwykły, pogodny wyraz twarzy, dodając:
— Obecnie sprawy idą gładko... wszystko jest w porządku... nawet gdybym chciał, to nie znalazłbym roboty do załatwienia...
Ksiądz Faujas usiadł i spokojnie zauważył:
— Zapewne... Jednakże temi dniami będziesz musiał, Wielebny ojcze, zająć się naznaczeniem następcy na miejsce zmarłego proboszcza parafii św. Saturnina.
Biskup potarł skronie rękoma, jak człowiek nagle zakłopotany lub zrozpaczony:
— Boże mój, prawdę mówisz! Zapomniałem o tem najzupełniej... Ach, biedny Compan, nawet domyśleć się nie może, ile mi przyczynia kłopotów swoją niespodziewaną śmiercią. Umarł nagle, nikt mnie nie uprzedził... doprawdy, to zbyt wiele... Ty zapewne chcesz mi przypomnieć, że tobie obiecałem to miejsce?...
— Pamiętam, pamiętam — mówił dalej biskup — lecz proszę cię, abyś zechciał mnie zwolnić z danego słowa. Wiesz, jak dalece Fenil nienawidzi cię. Szczęśliwe przeprowadzenie twego projektu i popularność, jaką pozyskałeś z powodu założenia ochronki pod wezwaniem Przenajświętszej Panny, do reszty źle go usposobiły względem ciebie, zarzeka się, iż całych sił dołoży, by ci uniemożliwić ostateczny podbój Plassans. Jak widzisz, jestem z tobą szczery i ostrzegam cię o zamiarach twego nieprzyjaciela. Otóż temi dniami zdarzyło się, iż mówiliśmy o chorobie tego biednego Compan i o nominacyi przyszłego proboszcza. Wymieniłem twoje nazwisko. Fenil wpadł w gniew, hałasował, dość że nie mogąc go uspokoić inaczej, przyrzekłem mu, iż nie ciebie zamianuję proboszczem, lecz księdza Chardon, jednego z jego przyjaciół. Znasz księdza Chardon?... to bardzo zacny człowiek... Otóż, jak widzisz, wprawisz mnie w wielki kłopot, jeżeli nie zechcesz mnie zwolnić z danego ci słowa... Proszę, zrób to dla mojej spokojności! W zamian przyrzekam ci, że przy pierwszej sposobności wynagrodzę ci krzywdę hojniej, aniżeli się tego mogłeś spodziewać.
Ksiądz Faujas przybrał surowy wyraz twarzy i milczał. Wreszcie, jakby po głębokim namyśle, rzekł z wielką powagą:
— Osobiście, żadnych nie mam ambicyj. Upodobania moje są skromne, miłuję przedewszystkiem spokój i samotność. Zatem gdyby to odemnie zależało, wyrzekłbym się z radością tytułu proboszcza przy kościele św. Saturnina. Ale nie jestem panem mojej woli, muszę się starać zadowolnić życzenia osoby, która mnie zaszczyca swoją życzliwością... Zdaje mi się, że ze względu na tę osobę i ty, Wielebny ojcze, powinieneś się zastanowić, albowiem postępowanie wbrew rzeczom już postanowionym, mogłoby pociągnąć niemiłe skutki, które odbiłyby się dotkliwie nietylko na mnie.
Jakkolwiek ksiądz Faujas mówił te słowa z wielką uniżonością, biskup odczuł w nich groźbę. Wstał, przeszedł się wzdłuż pokoju, twarz jego wyrażała obawę i wielkie zakłopotanie. Poniósł ręce w górę, szukając jakby ratunku, wreszcie pochwycił myśl nową i rzekł o wiele spokojniej:
— Narobiłem sobie niepotrzebnych nieprzyjemności, które niewiedzieć kiedy się skończą... Ale przy zdarzonej okazyi pomówimy z sobą otwarcie... będzie to dość przykre, wszakże zmuszasz mnie do tego... Otóż ksiądz Fenil zarzuca ci mnóstwo rzeczy. Posądzam go a nawet już ci o tem kiedyś wspominałem, że musiał on zasiągnąć wiadomości o tobie w Besançon, zapewne pisał tam do kogoś i tą drogą dowiedział się, wiesz o czem... Są to okoliczności wystawiające cię w bardzo niekorzystnem świetle... Prawda, że się do wszystkiego przyznałeś przedemną, że się usprawiedliwiłeś, znam przytem twoją wartość i wiem, żeś odpokutował dobrowolnie... lecz cóż chcesz... takie sprawy pamiętają się długo, bardzo długo... i ksiądz Fenil, zbrojny w ten sposób, jest wielce niebezpiecznym wrogiem dla ciebie... Napada na ciebie przy lada okazyi... i częstokroć brakuje mi argumentów, by cię obronić... Gdy otrzymałem prośbę ministra, pragnącego, bym cię zaliczył w poczet duchowieństwa mojej dyecezyi, zrobiłem to dla niego, lecz zawiadomiłem go zarazem, iż twoje położenie będzie trudne, ciężkie. Otrzymałem na to odpowiedź, iż jesteś człowiekiem umiejącym wybrnąć zwycięsko z najtrudniejszego położenia... Stało się zadość woli narzuconej mi z Paryża, lecz nie chciej zbyt szybko postępować naprzód... Nie wymagaj odemnie rzeczy niemożliwych... porzuć ideję zostanie proboszczem przy kościele św. Saturnina.
Ksiądz Faujas słuchał biskupa z twarzą spokojną, z głową dumnie podniesioną a gdy ten skończył — powiedział dość szorstko:
— Mam twoje przyrzeczenie, Wielebny ojcze.
— Tak, prawda, masz moje przyrzeczenie... Sam nie wiem, jak się to stało... Ten biedny Compan nie powracał do zdrowia a ty powiedziałeś mi w tajemnicy rzeczy ważne... więc przyrzekłem. Nie zapieram się... lecz mówmy dalej z sobą otwarcie, bo nie chcę, abyś mógł przypuszczać, że jestem chwiejny jak chorągiewka na dachu... Powiedziałeś mi, że owa osoba w Paryżu gorąco pragnie, abyś został mianowany proboszczem przy kościele św. Saturnina. Otóż pisałem do Paryża i jeden z moich przyjaciół poszedł do ministra i dowiedział się szczegółowo, jak tam stoją twoje sprawy. Otóż w ministeryum nikt cię nie zna, nikt nie był w stanie objaśnić mojego przyjaciela. Dotarł do samego ministra a ten wyparł się ciebie i powiedział, że się wcale twoim losem nie zajmuje. Jeżeli chcesz, mogę ci pokazać dowody — czarno na białem!
Biskup zaczął otwierać szufladkę biurka, lecz ksiądz Faujas powstał z krzesła i, patrząc mu prosto w oczy, szepnął z ironicznym uśmiechem:
— Ach, Wielebny ojcze, Wielebny ojcze...
Zamilkł na chwilę i, wciąż patrząc na biskupa z rodzajem pobłażliwego politowania — dodał:
— Niechaj będzie podług twej woli, Wielebny ojcze. Zwracam ci dane mi przyrzeczenie. Ale proszę wierzyć, iż w całej tej sprawie chciałem raczej twojego dobra a nie swojego. Później, poniewczasie niestety, wspomnisz to sobie niejednokrotnie i będziesz żałował, Wielebny ojcze, lecz już będzie za późno. Proszę tylko, byś zechciał pamiętać, Wielebny ojcze, że cię przestrzegałem...
Skłonił się i zawrócił ku drzwiom, lecz biskup podążył za nim, zatrzymał go i spytał z najwyższem zaniepokojeniem:
— Co chcesz przez to powiedzieć?... Błagam cię, mów!.. Wiem, że od czasu wyborów, od czasu gdy najniespodziewaniej pan de Lagrifoul został naszym deputowanym, są ze mnie mocno niezadowoleni w Paryżu... Ale to tylko dowodzi, że mnie tam nie znają... bo jakżeż można mnie posądzać o mieszanie się do polityki, do wyborów! Ja lubię przedewszystkiem spokój, nigdy nie wychodzę z mojego gabinetu... Powiedz, mój drogi, powiedz, więc w Paryżu rzeczywiście posądzają mnie o narzucenie wyborcom kandydatury margrabiego de Lagrifoul?...
— Tak, lękam się, iż to może pociągnąć — za sobą bardzo nieprzyjemne skutki dla ciebie, Wielebny ojcze.
— Ależ to posądzenie jest niesłuszne! Nigdy się nie wtrącałem do polityki... ja lubię spokój, ja kocham tylko moje książki... z niemi obcuję, one stanowią moje najbliższe otoczenie. Wyborami zajmował się ksiądz Fenil. Prosiłem, by temu dał pokój, by mnie nie narażał... ostrzegałem go, niewiem już ile razy, iż może spowodować przykre dla mnie następstwa. Przeczuwałem, iż w Paryżu dowiedzą się o wszystkiem i dadzą mi to uczuć...
Zatrzymał się i zaczerwienił, niezadowolniony, iż wypowiedział się zbyt szczerze. A ksiądz Faujas usiadł i zaczął mówić przekonywająco:
— Wielebny ojcze, to coś powiedział, potępia raz na zawsze księdza Fenil. Ja też nic innego mu nie zarzucam jak tylko, o co go sam obwiniasz. Zerwij z nim, bo inaczej przewiduję mnóstwo dla ciebie zgryzot. Pomimo wszystko, co tu przed chwilą słyszałem, posiadam potężnych przyjaciół w Paryżu. Otóż wiem, że zwycięztwo margrabiego de Lagrifoul postawiło cię, Wielebny ojcze, w drażliwem położeniu wobec rządu. Słusznie, czy niesłusznie, lecz ciebie obwiniają w całej tej sprawie. Tobie, Wielebny ojcze, przypisują opozycyę wybuchłą w Plassans. A wszechpotężny dziś minister ma swoje osobiste powody, by Plassans głosowało za rządem a nie przeciwko rządowi. Przy następnych wyborach, jeżeli oficyalna kandydatura nie przejdzie, może być bardzo źle... Wtedy twoje położenie, Wielebny ojcze, stać się może niezmiernie przykre...
— Ależ to jest wprost przerażające! — zawołał biskup, rzucając się niespokojnie w fotelu. — Cóż chcesz, abym począł, w jaki sposób mogę przechylić legitymistów na stronę rządu?... Ja się do polityki nie mięszam... ja bynajmniej nie pragnę brnąć w te odmęty... Głowę można stracić przy takim nawale spadających kłopotów... Wiesz, czasami bywam tak do wszystkiego zniechęcony, iż marzę o porzuceniu godności biskupiej i zamknięciu się w ciszy klasztornej... Tak, byłem mógł zabrać książki do mojej celi, będę zadowolniony... wtedy dopiero zaczęłoby się dla mnie życie szczęśliwe... Niechajby po mnie osiadł Fenil na biskupstwie... Gdybym go słuchał, to już oddawna byłbym otwartym nieprzyjacielem rządu... jego zdaniem powinienem słuchać rozkazów z Rzymu a nie z Paryża... Ale ja nie jestem stworzony do walki... nie chcę stawiać opozycyi rządowi... wolę żyć i umrzeć spokojnie... Więc powiadasz, mój drogi, że minister jest na mnie oburzony?...
Ksiądz Faujas milczał a tylko dwie bruzdy przy ustach pogłębiły się na jego twarzy, uwydatniając wzgardliwy wyraz. Biskup mówił ze wzrastającą życzliwością:
— Gdybym wiedział, że go to ułagodzi, to zarazbyś miał nominacyę na posadę proboszcza przy kościele św. Saturnina... Postaram się, abyś ją miał... Jednakże, wiesz, mówiąc tak między nami, zdaje mi się, że się łudzisz, co do wpływów, jakie sobie przypisujesz. Mnie się zdaje, że ciebie w Paryżu prawie nie znają... i że tam nie masz żadnego znaczenia...
Ksiądz Faujas drgnął i rzekł ze wzburzeniem, podrażniony, iż musi poruszać sprawy dla siebie niemiłe:
— Przecież wiadome ci są skandale, jakie ludzie powtarzają sobie o mojej przeszłości! Przybyłem do Plassans w podartej i jedynej sutanie. Pomimo wszystko, narzucili ci, Wielebny ojcze, moją osobę... teraz chcąc widzieć, czy zdołam się wydobyć z trudnego położenia... nie popierają mnie otwarcie... i tak będzie, dopóki nie zawładnę położeniem... Zechciej mi w tem dopomódz, Wielebny ojcze, a ręczę ci, że wtedy się przekonasz, jak potężnych sprzymierzeńców posiadam w Paryża...
Wtem spostrzegł, iż biskup patrzy na niego z zadziwieniem, nigdy bowiem nie przemawiał w jego obecności z taką narzucającą się silą. Złagodził więc ton mowy.
— Są to wszystko przypuszczenia. Wiem, iż powinienem mieć cierpliwość... należy, by o wielu rzeczach zapomniano... Ale ci, którzy się mną interesują, ręczę, iż okażą ci, Wielebny ojcze, wyraźną swoją wdzięczność, jeśli dzięki tobie, pozyskam posadę zapewniającą mi przyszłość...
Milczenie trwało czas jakiś, biskup rozkoszował się wpatrywaniem w postać energiczną i napastniczą księdza Faujas. Był on z natury bardzo słabego charakteru, wstydził się nawet tej swojej chwiejności, lecz umysł miał otwarty, był bardzo oczytany i posiadał wprawę w oceniania ludzi. Z książek dowiedział się o wszystkich ludzkich ułomnościach i bawił się sprawdzaniem ich w życiu codziennem. Z pewną wyższością wytwornego epikurejczyka, przyglądał się ambicyom ludzi walczących dokoła jego biskupiego tronu i łaknących chociażby cząsteczki władzy. Uśmiechnął się i rzekł z wyszukaną grzecznością:
— Jak widzę, lubisz, by ci dotrzymywano danych obietnic... Ponieważ przyrzekłem, więc się nie cofam. Pół roku temu, nominacya twoja byłaby wywołała rozruchy w Plassans, całe miasto byłoby na mnie napadło... Ale obecnie rzeczy się zmieniły... pozyskałeś popularność... panie mówią mi o tobie z najżywszemi pochwałami... Dając ci probostwo przy kościele św. Saturnina, spłacam tylko dług, jaki mamy wszyscy względem ciebie za ufundowanie ochronki pod wezwaniem Przenajświętszej Panny.
Biskup odzyskał już zwykłą swobodę umysłu i pociągający uśmiech, który mu zjednywał powodzenie w stosunkach światowych. Wtem, uchyliły się drzwi i ukazała w nich się ładna głowa księdza Surin.
— Moje dziecko, odezwał się do niego biskup, już nie będę pisał owego listu... Możesz wrócić do swojego zajęcia... teraz niczego od ciebie nie potrzebuję.
Ale młodociana główka przybocznego sekretarza, szepnęła:
— Ksiądz Fenil prosi o posłuchanie, czeka już od pół godziny.
— To niechajże jeszcze poczekał
Zdobywszy się na tę energiczną odpowiedź, biskup drgnął, lecz spojrzawszy na księdza Faujas, nabrał otuchy i mrugnął znacząco. Gdy pozostali sam na sam, rzekł:
— Masz więc moją obietnicę a teraz wyjdź tędy, by uniknąć nieprzyjemnego spotkania.
Mówiąc to, odkrył sekretne drzwi ukryte po za firanką i dodał życzliwie:
— Fenil będzie się trząsł ze złości... Ale liczę na ciebie... wszak przyrzekasz mi swoją pomoc?... Pamiętaj, że ja lubię spokojność i do waszych nieporozumień nie chcę się mięszać... Ułóż więc wszystko stosownie... na mnie nie licz zbytnio... Raczej wiedz, że ja na ciebie liczyć będę we wszystkiem. Nadchodzą wybory, twoją jest rzeczą, by margrabia de Lagrifoul ustąpił miejsca oficyalnemu kandydatowi... Tak, tak... jesteś teraz moją prawą ręką.
Pożegnał go uśmiechem, opuścił firankę trzymaną w wypieszczonej, białej dłoni i wszedł napowrót do ciepłego, wonnego swego gabinetu. Ksiądz Faujas, wychodząc z pałacu biskupiego, zadumał się nad kobiecą przebiegłością, z jaką prałat przerzucił się w jego objęcia, poczuwszy w nim siłę i możliwość świetniejszego powodzenia. Po ściślejszym namyśle przyszedł do wniosku, iż w gruncie rzeczy biskup bawi się, igrając jak manekinem tym lub innym księdzem, w rzeczywistości zaś, tylko starożytni autorowie obchodzą go zblizka.
W następny czwartek, około godziny dziesiątej wieczorem, zielony salon pani Rougon przepełniony był gośćmi. Wtem na progu ukazał się ksiądz Faujas. Wyglądał wspaniale. Pewny siebie, promieniujący, różowy, zdawał się być wyższym, niż dawniej. Miał na sobie nową sutanę z drogocennego sukna, cienkiego i lśniącego jak atłas. Pomimo głębokiej, wewnętrznej radości, przybrał wyraz twarzy poważny, zaledwie dozwoliwszy sobie na lekki uśmiech na ustach, uśmiech mający oznaczać dobroduszność.
— Otóż kochany nasz proboszcz! — zawołała wesoło pani de Condamin.
Pani domu podbiegła na spotkanie nowoprzybyłego i, chwyciwszy go za obiedwie ręce, wywiodła go na środek salonu, pieszcząc go wzrokiem i kiwając głową na znak uwielbienia.
— Co za szczęście, co za miła niespodzianka! powtarzała przeciągle. — Już wieki całe jak pana nie widziałam! Cieszę się niewymownie z pomyślności, jaka pana spotkała, cieszę się tem goręcej, iż temu zapewne trzeba przypisać pańskie przybycie?... Są ludzie, którzy przypominają sobie o przyjaciołach dopiero w chwilach powodzenia!
On kłaniał się swobodnie na wszystkie strony, wzbudzając ogólny zachwyt pomiędzy paniami, szepczącemi półgłosem jego pochwały. Pani Delangre i pani Rastoil same podeszły ku niemu, nie mogąc dłużej się powstrzymać i zaczęły mu składać powinszowania, albowiem nominacya jego była już od rana oficyalnie wiadomą. Za przykładem tych pań, zbliżył się kolejno mer, sędzia pokoju, nawet pan de Bourdeu, ściskając mu dłonie z objawami wielkiej życzliwości.
— To mi zuch! — szepnął pan de Condamin do ucha doktorowi Porquier. — Zajdzie daleko! Za tego mógłbym ręczyć, że zajdzie chociażby przebojem!... Od pierwszej chwili takie na mnie wywarł wrażenie... Wiesz pan, że on i czarnuszka łżą jak najęci, opowiadając na głos, że dawno się nie widzieli! Przypadkowo zupełnie, lecz przynajmniej dziesięć razy widziałem go wychodzącego ztąd pokryjomu o zmierzchu. Wspólnie zastawiają sieci, i wąchali się od razu... wyobrazić sobie łatwo, jakie czyste obrabiają interesa!
Doktór Porquier lękał się tych zwierzeń pana de Condamin, w obawie iż ten człowiek łatwo kompromituje ludzi, z którymi przestaje, więc wyrwał się czemprędzej i spiesznie zbliżywszy się do księdza Faujas, winszował mu i ściskał go za rękę, jakkolwiek nigdy mu nie był przedstawiony.
To tryumfalne wejście do zielonego salonu pani Felicyi pozostało przez cały wieczór najważniejszym faktem. Zajmowano się wyłącznie księdzem Faujas. Gdy usiadł, obstąpiło go potrójne koło dam, które bawił rozmową swobodną i wesołą, unikając wszelkich aluzyj tak do poprzedniego swego pojawienia się w zielonym salonie, jako też do dzisiejszej nominacyi, oraz tryumfalnego przyjęcia jakiego doznawał. Na czynione zapytania odpowiadał wymijająco a gdy pani Felicya wprost przystąpiła do rzeczy — odrzekł krótko — iż nie rozejrzał się jeszcze w położeniu, lecz wie na pewno, że nie zamieszka w plebanii, woli bowiem pozostać w dotychczasowej stancyi, którą polubił i do której przywykł od lat trzech, to jest od chwili swego przybycia do Plassans.
Marta obecną była w salonie, lecz podług przyjętego przez siebie zwyczaju, siedziała w oddalonym kąciku. Powitała księdza Faujas spojrzeniem, blada była tylko, nieco zmęczona i czegoś niespokojna. Posłyszawszy zaś jego słowa, że ma zamiar pozostać w dotychczasowem mieszkaniu, zaczerwieniła się gwałtownie i nagle wstała, by przejść do drugiego pokoju, bo zabrakło jej powietrza, czuła się blizką zemdlenia. Pani Paloque wszystko to spostrzegła a korzystając z sąsiedztwa równie jak ona złośliwego pana de Condamin, odezwała się do niego, lecz dość głośno, by inni słyszeli:
— Mogłaby też więcej panować nad sobą... i nie naznaczać mu schadzek w mieszkaniu matki, doprawdy dość mają czasu po za czwartkowemi wieczorami... wszak ciągle przesiadują z sobą razem...
Pan de Condamin roześmiał się głośno, lecz reszta towarzystwa udała, iż nie rozumie znaczenia tych słów. Spojrzano tylko z chłodną obojętnością na panią Paloque. Spostrzegłszy to nieprzychylne dla siebie wrażenie, pani Paloque zaczęła mówić z wielkiem ożywieniem, chcąc wszystko obrócić w niewinny żarcik. Na stronie, po za obrębem koła cisnącego się ku nowemu proboszczowi, mówiono i komentowano nieobecność księdza Fenil. Wielki jego przyjaciel pan de Bourdeu objawił głośno, że ksiądz Fenil jest cierpiący. Lecz właśnie ta wiadomość podnieciła jeszcze złośliwość i dwuznaczność obecnych gości, którzy stanowczo, hurmem przeszli do obozu dzisiejszego tryumfatora. Zaszła rewolucya w biskupim pałacu ogólnie już była znaną, ksiądz Surin z miną tajemniczą opowiadał o gwałtownej scenie, jaka zaszła pomiędzy biskupem a księdzem Fenil. Ten został pobity, nominacya nowego proboszcza utrzymała się, więc ze zgryzoty zamknął się u siebie, mówiąc, że jest cierpiący na atak reumatyczny. Ale nie należy wszystkiego uważać za skończone, zapewniał ksiądz Surin, to dopiero początek, będzie na co patrzeć i to niedługo! Powtarzano te zwierzenia na ucho, patrząc sobie badawczo w oczy i mimiką twarzy wyrażając przerażenie, zdziwienie, lub powątpiewanie. Chwilowo, sympatye były po stronie księdza Faujas. Patrzano na niego jak na wschodzące słońce a panie z rozkoszą ogrzewać się pragnęły promiennem jego ciepłem.
W połowie wieczoru nadszedł ksiądz Bourette. Rozmowy ucichły i spojrzano nań z ciekawością. Każdy wiedział, jak stanowczo liczył on na posadę po zmarłym przyjacielu. Wczoraj jeszcze był przekonany, że zostanie proboszczem przy kościele św. Saturnina. Wszak przez cały czas choroby proboszcza, zastępował go, łudząc się nadzieją posiadania tego urzędu.
Ksiądz Bourette zatrzymał się w pobliżu drzwi, stał, dysząc i mrugając szybko powiekami, bynajmniej nie zauważywszy wrażenia, jakie wywarł swojem przyjściem. Naraz, ujrzawszy księdza Faujas, rzucił się ku niemu i, chwyciwszy go za dłonie, począł wołać z uniesieniem radosnej serdeczności:
— Kochany mój kolego! Jakże rad jestem, że ci mogę powinszować! Wracam prosto od ciebie... i skoro twoja matka powiadomiła mnie, że tutaj jesteś, przybiegłem, by módz cię uściskać. Nie uwierzysz, jak jestem szczęśliwy z powodu twej nominacyi!
Ksiądz Faujas powstał z krzesła i stał zmięszany, jakkolwiek bowiem umiał nad sobą panować, znalazł się w niespodziewanem położeniu. Bynajmniej nie przypuszczał tyle radości i tak czułych jej objawów ze strony księdza Bourette.
— Musiałem przyjąć ofiarowaną mi posadę — tłomaczył się nowy proboszcz. Początkowo odmówiłem, przekładając biskupowi, iż wielu jest godniejszych kandydatów... Wspomniałem nawet twoje nazwisko, szanowny kolego... lecz nic nie pomogło, biskup rozkazał mi się poddać...
Ksiądz Bourette słuchał, mrugając coraz szybciej powiekami, wreszcie ująwszy za ramię mówiącego, odprowadził go na stronę, szepcząc:
— Wiem wszystko... Przewielebny nasz prałat opowiedział mi najdrobniejsze szczegóły... Fenil nie chciał o mnie słyszeć... podobno w szale uniesienia powiedział: że w razie mojej nominacyi spali pałac biskupi! Są to własne jego słowa! Uważa wprost za zbrodnię moją odwagę, nie może mi przebaczyć, iż chodziłem odwiedzać tego biednego Compan podczas choroby... miotał się z gniewu, gdy się dowiedział, że przybyłem na czas ze świętemi olejami... Otóż narzucał on naszemu biskupowi nominacyę księdza Chardon. Nie wiem, czy znasz księdza Chardon?... Jest to człowiek wielkiej pobożności, lecz nieco ograniczony... ksiądz Fenil miał zamiar rządzić parafią w jego imieniu... co ze mną byłoby mu niełatwo... Otóż biskup, chcąc koniec położyć wygórowanym jego ambicyom, oddał posadę proboszcza tobie, bo mnie zgodził się usunąć na prośby i na groźby tego zawziętego mojego wroga... Podziwiam mądrość naszego biskupa. Pominięciem protegowanego na tę posadę księdza Chardon pomścił mnie a zarazem siebie, mianując ciebie proboszczem... Jestem uszczęśliwiony!... Powiedz, mój drogi, czyś wiedział o tem wszystkiem?...
— Nie, szczegółów nie znałem.
— Otóż teraz znasz je dokładnie... Rzecz całą, opowiedział mi biskup osobiście a zatem udzieliłem ci wiadomości z najlepszego źródła. Powiem ci jeszcze pod wielkim sekretem, iż otrzymałem od niego obietnicę rychłej nagrody... wiem, że zostanę odszkodowany. Drugi wikaryusz, ksiądz Vial, ma zamiar osiąść w Rzymie, otóż miejsce po nim będzie potrzebowało następcy... domyślasz się, że ja a nie kto inny otrzymam nominacyę. Ale proszę cię, mój drogi, zachowaj to wszystko w tajemnicy. Powiem ci tylko, iż dzień dzisiejszy udał mi się, takie gratki rzadko się zdarzają...
Znów ściskał serdecznie ręce księdza Faujas a twarz mu promieniała radością. Panie zgromadzone w zielonym salonie, spoglądały na nich z ciekawością i, uśmiechając się, czyniły tysiączne domysły. Wszakże uciecha poczciwego księdza Bourette tak była szczera, iż udzieliła się gościom pani Felicyi; z rozczuleniem spoglądano wzajemnie po sobie, wytworzyła się szczególniejsza chwilowa łączność, rozmowa stała się ogólną i serdeczną. Panie wyjawiły zdanie, że należy ogłosić składkę, by módz przystąpić do wyreparowania organów w katedrze a pani de Condamin obiecała, że na Boże Ciało urządzi przed swym domem ołtarz niezwykłej piękności, by uświetnić pochód tegorocznej procesyi.
Ksiądz Bourette był dziś w wyśmienitym humorze, zdawało mu się, iż podziela tryumf z księdzem Faujas, gdy niespodziewanie ręka kobieca dotknęła jego ramienia, obrócił się i spostrzegł pochyloną ku sobie potwornie brzydką twarz pani Paloque, która szeptem zapytała go:
— Ojcze kochany, więc jutro opuścisz swój konfesyonał w kaplicy św. Michała?
Jako zastępca chorego proboszcza, ksiądz Bourette słuchał spowiedzi w najobszerniejszym konfesyonale w kaplicy św. Michała. W pierwszej chwili nie zrozumiał znaczenia słów pani Paloque, spojrzał więc na nią pytająco, silnie mrugając powiekami. A ona powtórzyła pytanie:
— Potrzebowałabym wiedzieć, czy w obecnych warunkach, wrócisz, drogi ojcze, do poprzedniego konfesyonału w kaplicy świętych Aniołów?
Zbladł nieco i z nagłego zafrasowania nie mogąc się otrząsnąć, milczał jeszcze chwilę. Opuścił oczy i zapatrzył się w dywan wyścielający podłogę, poczuwszy naraz ból w karku, jakby go kto niespodziewanie uderzył ztyłu. Wreszcie domyśliwszy się, że powinien coś odpowiedzieć wpatrzonej w niego pani Paloque, rzekł złamanym głosem:
— Tak, zapewne... muszę teraz wrócić do dawnego mego konfesyonału... Pani tam trafi... w kaplicy świętych Aniołów... ostatniej na lewo... Szkoda, iż ta kaplica jest zimna i wilgotna... Proszę o tem pamiętać... niechajże się pani stosownie ubierze... bo zaziębić się tam łatwo...
Głos mu drżał a oczy zaszły łzami. Polubił bowiem wygodny, obszerny konfesyonał w kaplicy św. Michała, gdzie jasno i ciepło było od słonecznych promieni przez całe południe, to jest właśnie w porze dnia, w której słuchał spowiedzi. Do tej chwili radował się z nominacyi księdza Faujas i bez goryczy myślał o zdaniu mu kluczy katedralnych, lecz teraz, gdy sobie uprzytomnił smutną dla siebie konieczność przeniesienia się z wygodnego konfesyonału do ciasnej klitki w chłodnej i ciemnej kaplicy świętych Aniołów, posmutniał i drobny ten fakt przywiódł go do rozpaczy. Zdawało mu się, iż nie czuje gruntu pod nogami i że utracił wszelką nadzieję polepszenia karyery.
Pani Paloque, siadłszy w gronie dam, rzekła z udanym niepokojem i dość głośno, by ją wszyscy słyszeć mogli:
— Ksiądz Bourette posmutniał nam czegoś... przed chwilą taki był wesoły!...
Usłyszawszy te słowa, uśmiechnął, się z wysiłkiem, twierdząc, że bynajmniej nie jest smutny, lecz wesoły, radośny. Wszakże zaraz potem wysunął się cichaczem z salonu i pełen rozgoryczenia wrócił do siebie.
Ksiądz Faujas pozostał w salonie do końca wieczora. Pan Rougon przyszedł z sąsiedniego pokoju, by mu złożyć powinszowania i, usadziwszy go na kanapie obok siebie, rozpoczął z nim dłuższą i poważną rozmowę o konieczności państwowej religii, na której opierać się powinien każdy rząd, chcący roztoczyć należną opiekę nad owieczkami wspólnej obórki. Wieczór miał się już ku końcowi, goście zaczęli opuszczać zielony salon a panie, żegnając się, składały ukłony przed tą parą ludzi rozmawiających o sprawach najwyższej doniosłości.
Gdy już wszyscy się rozeszli, pani Felicya, stanąwszy przed nimi, rzekła z przymileniem:
— Drogi księże proboszczu, liczę, iż zechcesz moją córkę...
Wstał i, pożegnawszy się, wyszedł wraz z Martą, która czekała na niego w przedpokoju. Noc była ciemna. Wydała się im tem ciemniejszą, iż oczy ich przywykły do rzęsiście oświetlonego mieszkania państwa Rougon. Milcząc, przeszli plac podprefektury, lecz stanąwszy przed domem, w chwili gdy ksiądz Faujas wkładał klucz w zamek, chcąc drzwi otworzyć, Marta chwyciła go za rękę, mówiąc:
— Jestem niewymownie szczęśliwa z radości, jaka pana spotkała. Panie, błagam cię, dziś nie powinieneś mi odmówić łaski, o jaką cię już prosiłam. Ksiądz Bourette nie jest odpowiednim dla mnie spowiednikiem. Ty jeden, panie, możesz mieć wpływ na moją duszę, tylko dzięki tobie mogę być zbawiona!
— Obiecałaś mi pani, że będziesz rozsądną... i cierpliwą... a tylko w takim razie pomyślę, o ile będę mógł się przychylić do jej życzenia. Pomówimy o tem później. Nic nie nagli.
Słowa te spłynęły na Martę, jak orzeźwiająca rosa. Byłaby mu ręce całowała z wdzięczności. Przystanęła w sieni i weszła do mieszkania dopiero posłyszawszy zamykające się drzwi na drugiem piętrze.
Mouret leżał już w łóżku i nawpół przez sen zaczął opowiadać żonie o plotkach, obiegających dziś miasto. Był dzisiaj w klubie kupieckim, do którego chodził rzadko, lecz zkąd wynosił cały zapas nowinek. Rozpowiadał coś długo, lecz rozbierająca się Marta prawie nie słyszała słów męża, zatopioną będąc w marzeniach.
— Ksiądz Faujas wystrychnął na dudka tego poczciwinę księdza Bourette, powtarzał po raz dziesiąty Mouret, obracając głową utkwioną w poduszce. Trzeba oddać sprawiedliwość, że sprytny a ten drugi, że niedołęga. Ale co mnie do tego! Bawię się tylko, patrząc, jak się szarpią wzajemnie.. ale co tam szarpią... gryzą się ci świątobliwi i o dobra doczesne niedbający! Czy pamiętasz, jak kilka dni temu całowali się w ogrodzie?... można było przypuszczać, że kochają się jak rodzeni bracia! A tymczasem piękna mi prawda! Okradają się wzajemnie nawet ze swoich penitentek!... Ale dla czego ty nic nie mówisz?... Mogłabyś przecież coś powiedzieć! Ale ty nigdy nic nie wiesz a temu co ja mówię, nie chcesz wierzyć... A może ty już śpisz?... Więc dobranoc! Pogadamy jutro...
Obrócił się na łóżku i, mrucząc oderwane słowa, zasypiał. Marta, położywszy się, leżała z roztwartemi oczami i patrzała na sufit oświecony nocną lampką. Patrzała i pilnie śledziła przytłumione kroki nóg księdza Faujas, który, włożywszy pantofle, gotował się iść na spoczynek w swoim pokoju po nad sypialnią państwa Mouret.




XII.

Gdy znów wróciło lato, ksiądz Faujas wraz z matką spędzał wieczory na tarasie w towarzystwie państwa Mouret. Stara pani Faujas proponowała gospodarzowi partyjkę pikiety, lecz zawsze napróżno. Mouret stał się milczący i ponury. Siedząc na krześle naprzeciwko swej żony i księdza, kiwał się, rozglądał wokoło a najczęściej ziewał. Widocznie nudził się i nie starał się tego skrywać.
— Dla czego nie idziesz do klubu? — pytała go wtedy Marta.
Prawie codziennie powstawał wówczas z krzesła i szedł do klubu a wróciwszy w parę godzin później, zastawał księdza i Martę na tychże samych miejscach co poprzednio, również jak panią Faujas, siedzącą o parę kroków od nich w niezmienionej, zawsze nieruchomej pozycyi.
Gdy spotkani w mieście znajomi dopytywali się pana Mouret o nowego proboszcza, chwalił go i wynosił jego cnoty z dawniejszym zapałem: „Tak — mówił — jest to człowiek wyższy“. Nawet pani Paloque, która pragnęła z jego ust pochwycić jakieś niebaczne słówko, nie mogła się poszczycić dopięciem celu, pomimo iż stosownie ku temu kierowała rozmowę, pytając go o żonę w chwili, gdy głosił pochwały księdza Faujas. Również pani, Felicya chciała się czegoś dowiedzieć z jego pożycia domowego, lecz milczał zawzięcie, zamykając się w frazesie, iż jest bardzo cnotliwy. Przeczuwała, pewną była, że kłamał, patrzała mu wtedy prosto w oczy, uśmiechała się przebiegle, zastawiała nań zręczne sidła, lecz wszystkie te zabiegi pełzły na niczem, Mouret milczał, lub mówił o czem innem. Z gaduły stał się człowiekiem małomównym, przestał obgadywać ludzi, starannie i przedewszystkiem omijając wszelką sposobność opowiadania o swych sprawach domowych.
— Twój mąż stał się zupełnie rozsądny — rzekła pewnego razu Felicya do córki. — Odzyskałaś swobodę działania, z czego musisz być bardzo zadowolona?...
— Ależ ja zawsze byłam najzupełniej swobodną — odrzekła Marta.
— Moje drogie dziecko, jaka z ciebie przykładna żona.... niechcesz nigdy oskarżać męża... Jednakże przypomnij sobie, mówiłaś mi kiedyś, iż jest on teraz bardzo źle usposobiony względem księdza Faujas...
— Mąż mój źle usposobiony względem księdza Faujas?... Nigdy nic podobnego nie mówiłam! To mama robiła tego rodzaju przypuszczenia. Ci dwaj panowie są w jak najlepszych z sobą stosunkach. Wreszcie nie widzę przyczyny mogącej wpłynąć na oziębienie tych stosunków.
Marta zaczęła się coraz częściej dziwić, że tyle osób pyta ją, o ile jej mąż toleruje obecność księdza Faujas. Niejednokrotnie czuła się zniecierpliwioną podobnemi dopytywaniami, i z trudnością powstrzymywała się od pokazania tego należącym do komitetu paniom, które, spotykając się z nią w ochronce, badały ją na przemiany. W rzeczywistości Marta czuła się teraz szczęśliwszą, niż kiedykolwiek. Ogarnął nią dziwny spokój, kochała teraz dom swój i ogród o wiele więcej, niż poprzednio. Żyła obecnie radośną nadzieją obietnicy. Wszak ksiądz Faujas prawie się zobowiązał być jej spowiednikiem, z chwilą gdy uzna, że ksiądz Bourette nieodpowiednio nią kieruje. Myśl mogącego ztąd spłynąć na nią szczęścia radowała ją niewysłowienie. Cieszyła się z naiwnością dziewczątka, któremu obiecano upragniony obrazek w nagrodę wzorowego sprawowania. Marta zdawała sobie sprawę, iż chwilami stawała się dzieckiem. Byle czem bawiła się serdecznie, miewała drobiazgowe zachcianki, ulegała z łatwością wzruszeniu, płakała często i nie wiedząc sama dla czego.
W pogodny, ciepły dzień wiosenny, Mouret zajęty był w ogrodzie przystrzyganiem wielkich krzewów bukszpanowych. Wtem spostrzegł Martę płaczącą w altanie. Zaniepokojony, zbliżył się ku niej, pytając:
— Czy masz jakie zmartwienie?... Mów... proszę a może jesteś chora?...
— O nie, przeciwnie, jestem niezmiernie rada i szczęśliwa! — odpowiedziała z uśmiechem, pomimo że łzy płynęły jej z oczów.
Ruszył ramionami i odszedł ku bukszpanom, które zwykł był przystrzygać nietylko z zajęciem, lecz z uszanowaniem. Postawił sobie za punkt honoru, by powszechnie mówiono w Plassans, iż najpiękniej strzyżone bukszpany rosną w jego ogrodzie i jego prowadzone ręką.
Marta, otarłszy chwilowo łzy i uśmiechnąwszy się do męża, znów zanosiła się od płaczu, wzruszona do głębi serca wiosennem powietrzem, młodocianą zielonością, pierwszemi kwiatami. Wdychała w siebie woń ściętych bukszpanowych gałęzi pokrytych drobnemi listkami; żal jej było powstrzymanego ich rozrostu. Marta miała obecnie lat czterdzieści i płakała za minioną wiosną swojego życia.
Od czasu jak został proboszczem przy kościele św. Saturnina, ksiądz Faujas zastąpił dawną surowość wyglądu majestatyczną powagą, opromienioną wyrazem łagodności. Zmienił nawet sposób noszenia kapelusza i trzymania brewiarza. Postać jego wydawała się jeszcze okazalszą i wyższą. Kilkakrotnie już usunął na bok roszczenia księdza Fenil, który, czując się zwyciężonym, przycichł, pozostawiając swobodę działania szczęśliwemu swojemu przeciwnikowi. Nowy proboszcz dostrzegł to, nie dając wszakże tego poznać, przyjmował fakt sam jako przynależną względem siebie powinność. Postępował zręcznie, hamował własną dumę, czuł bowiem, że jeszcze nie dzierży samowładnie Plassans w swoich dłoniach. Do czasu postanowił być układanym a nawet w razie potrzeby chrześciańsko pokornym. Spotkawszy na mieście pana Delangre, zatrzymywał się, ściskał go za rękę, rozmawiał z nim. Z panem de Bourdeu, z panem Maffre, oraz innemi osobami, które stanowiły otoczenie państwa Rastoil, zamieniał jedynie ukłony grzeczne, lecz dość chłodne, przeczuwał bowiem, że w tem kółku niedowierzają mu i śledzą jego kroki, posądzając o zbyt niewyraźne opinie w kwestyach przekonań politycznych. Chcieli oni, by wręcz się wypowiedział, by stanowczo przystąpił do tego lub innego obozu. Ale on wtedy uśmiechał się, mówiąc, że należy do stronnictwa ludzi uczciwych, co go zwalniało od bliższych objaśnień. Słowem, zajął pozycyę wyczekującą, nie śpieszył się, cierpliwie czekając, by podwoje niechętnych mu domów, same się przed nim rozwarły.
— Nie, jeszcze nie teraz. Później. Zobaczymy z czasem.
Takie odpowiedzi dawał księdzu Bourette, który go naglił, by przyjął zaproszenie państwa Rastoil. Wiedziano również, że dwukrotnie już odmówił stawić się na obiad do podprefekta, który z życzliwością zapraszał go do siebie. Bywał wyłącznie tylko u państwa Mouret. Był to dla niego punkt obserwacyjny, położony pomiędzy dwoma nieprzyjaznemi sobie obozami. We wtorki, stawał w oknie swojego pokoju i patrzał na zachodzące słońce, które tonęło w oddali za lasami de la Seille. Przed zamknięciem wszakże okna zwracał oczy na ogród pana Rastoil i na park podprefektury, gdzie we wtorki przyjmowano gości i kłaniał się z równą uprzejmością tak jednym jak drugim. Na tych wtorkowych ukłonach ograniczał dotychczasową swą znajomość sąsiedzką.
Pewnego wtorku, zamiast stanąć przy oknie, zeszedł do ogrodu państwa Mouret, gdzie zupełnie czuł się jak u siebie. Dawniej przechadzał się tutaj wyłącznie po tylnej ulicy, odpoczywając czasami w altanie, znajdującej się w głębi ogrodu. Obecnie zaś całość ogrodu uważał za swoją własność, wszędzie dostrzedz można było czarną jego sutanę odbijającą od zieloności krzewów i kwietników. Wszedłszy tu dzisiaj, skierował się w stronę ogrodu państwa Rastoil, położonego nieco niżej i ztąd się ukłonił zebranemu tam towarzystwu. Obejrzawszy się następnie na wyniosły taras podprefektury, powitał stojącego tam pana de Condamin w towarzystwie doktora Porquier. To uczyniwszy, zaczął się przechadzać wzdłuż ścieżki biegnącej w sąsiedztwie muru, stanowiącego podstawę tarasu podprefekta, gdy z góry ozwał się ku niemu głos doktora:
— Księże proboszczu, chciałbym słówko powiedzieć!
Tu doktór Porquier zapytał, o której godzinie mógłby się stawić dnia jutrzejszego dla pomówienia w ważnej dla siebie sprawie. Ksiądz Faujas zatrzymał się i po raz pierwszy zaczął rozmowę z sąsiadami wprost z ogrodu państwa Mouret. Okazało się, że doktór jest wielce zakłopotany, z powodu swojego syna Wilhelma. Widziano go z hulaszczą bandą młodzieży w domu podejrzanym z tyłu za więzieniem. Gorszącą była zwłaszcza okoliczność, że posądzano Wilhelma o przewodniczenie owej bandzie, oraz o zaciągnięcie do niej synów pana Maffre, którzy byli o wiele od niego młodszymi.
— Niewarto się tem martwić — zawołał pan de Condamin, śmiejąc się sceptycznie. — Niech się młodość wyszumi. Wreszcie wielkie rzeczy! Całe Plassans drży z oburzenia na wieść, że kilku młodych ludzi grało w sztosa i że razem z nimi była jakaś damulka!
Doktór czuł się słowami pana de Condamin urażony, lecz rzuciwszy tylko na niego gniewne spojrzenie, mówił dalej do księdza:
— Chciałbym się z panem naradzić w tej sprawie. Proszę sobie wyobrazić, że pan Maffre wpadł dziś do mojego mieszkania, wrzeszcząc mi nad uszami, że to moja wina, bo syna nie umiałem porządnie wychować. Wymówki tego rodzaju zakrwawiły mi serce. Doprawdy, że cierpię niezasłużenie. Po sześdziesięciu latach życia bez skazy, przykro jest słuchać podobnych wyrzutów.
Gorzko narzekając, opowiadał o trudności wychowania chłopca tak niesfornego jak Wilhelm. Wyliczał poświęcenia, czynione już niejednokrotnie, w celu ustatkowania syna, który może się stać przyczyną ruiny całej rodziny... Doktór lękał się, że wybryki synka mogą mu poderwać klientelę. Ksiądz Faujas słuchał uważnie słów doktora, wreszcie rzekł z przejęciem:
— Pragnąłbym gorąco położyć kres zmartwieniu pańskiemu. Rozporządzaj pan moją osobą. Jestem gotów pójść do pana Maffre, by wytłomaczyć, że niesłusznie uniósł się gniewem wobec pana... Jego oburzenie jest łatwe do wytłomaczenia, wszakże nie należy go wywierać na postronnych. Pan Maffre jest w sąsiednim ogrodzie, umówię się z nim zaraz o godzinę moich odwiedzin.
Przeszedł wzdłuż idącą aleję i, stanąwszy po nad ogrodem państwa Rastoil, wyjawił swe życzenie panu Maffre. Ale ten oświadczył, że sam przyjdzie do mieszkania księdza Faujas, szczęśliwym będąc ze sposobności nastręczającej mu okazyę złożenia uszanowania zacnemu proboszczowi.
Skłoniwszy się, chciał odejść, gdy zatrzymała go pani Rastoil słowami:
— Kazaniem wygłoszonem w niedzielę, byłam zachwycona! Niechajże mi będzie wolno wypowiedzieć to szanownemu naszemu proboszczowi. Winszuję, szczerze winszuję! Wszystkie byłyśmy wzruszone wzniosłością słów tego kazania.
Ksiądz Faujas znow przeszedł ogród i zawiadomił doktora Porquier o jutrzejszej wizycie pana Maffre. Następnie przechadzał się wolnym krokiem, przysłuchując się odgłosom słów i śmiechów dolatujących z tej i z drugiej strony, lecz nie mięszał się więcej do dwóch towarzystw, bawiących się po lewej i po prawej stronie ogrodu państwa Mouret.
Nazajutrz, w chwili gdy przybył pan Maffre, ksiądz Faujas był w ogrodzie i doglądał dwóch robotników, pracujących przy basenie. Przed paru dniami proboszcz zauważył, że daleko byłoby ładniej, gdyby fontanna była puszczona, utrzymując, iż obecny, suchy basen szpeci cały ogród. Mouret opierał się wyreparowaniu basenu i puszczeniu wody, twierdząc, że może kto wpaść do niej, lecz Marta znalazła na to sposób, decydując, że można dokoła zaprowadzić żelazną baryerkę.
— Księże dobrodzieju — zawołała Róża, stojąc na tarasie — pan sędzia pokoju przybył z wizytą.
Ksiądz Faujas pośpieszył ku domowi, chcąc pana Maffre poprowadzić do swego mieszkania na drugiem piętrze, lecz Róża otwierała już drzwi salonu, mówiąc:
— Proszę wejść!... Po cóż ksiądz dobrodziej ma fatygować siebie i pana sędziego, prowadząc go na górę... Przeciek tutaj ksiądz proboszcz jest jakby u siebie we własnem mieszkaniu... Trzeba było mnie uprzedzić o wizycie pana sędziego pokoju, byłabym kurz starła w salonie.
Roztworzyła okiennice i wyszła, zamykając drzwi, by panowie mogli rozmawiać swobodnie. Właśnie w tejże chwili zawołał ją Mouret do stołowego pokoju.
— Bardzo mi się podoba twoje rozporządzanie się naszem mieszkaniem — rzekł do służącej. — Wieczorem gotowaś oddać mój obiad swojemu proboszczowi a jeżeli myślisz, że mam wygodniejsze od niego łóżko, to mu je zanieś do sypialni i zamiast mnie ułóż go pod kołdrą... Wszak tak będzie najlepiej, co?...
Róża zamieniła spojrzenie z Martą, pracującą nad łataniem dziurawej bielizny, wreszcie ruszywszy ramionami, rzekła pogardliwie:
— Każdy zna pańską uczynność... umierający nie dostałby szklanki wody od pana...
Odeszła do kuchni a Marta szyła dalej, nie podnosząc głowy od rozpoczętej roboty. Od kilku dni gorączkowo zajmowała się domem, chcąc się zabrać jak najprędzej do haftowania obrusa na ołtarz w kościele św. Saturnina. Panie składające komitet ochronki pod wezwaniem Przenajświętszej Panny, umówiły się pomiędzy sobą, by złożyć w darze nowemu proboszczowi całość przyborów na wielki ołtarz. Panie Rastoil i Delangre dawały świeczniki a pani de Condamin miała zamiar sprowadzić z Paryża srebrny krzyż prawdziwego wyrobu.
W salonie toczyła się rozmowa pomiędzy panem Maffre i księdzem Faujas, który mu przekładał, iż nie należało czynić tak przykrych wyrzutów doktorowi Porquier, człowiekowi pobożnemu, zacnemu, zasługującemu przedewszystkiem na serdeczne współczucie w strapieniu jakiego doznawał, skutkiem niegodnego postępowania syna. Sądzia pokoju słuchał słów księdza z bogobojnem wzruszeniem. Tłusta twarz jego i wyłupiaste oczy przybierały chwilowo wyraz ekstazy, napomnienia księdza opływały mu serce żalem i skruchą. Stłumionym głosem przyobiecał przeprosić czcigodnego doktora Porquier, byle mu ksiądz proboszcz zapewnił odpuszczenie grzechu, jakiego się dopuścił, uniósłszy się gniewem.
— A pańscy synowie? — zapytał ksiądz. — Niech pan im powie, że mogą do mnie przyjść. Pomówię z nimi.
Pan Maffre, podziękowawszy za tyle dobroci, pokręcił głową i rzekł ze znaczącym uśmiechem:
— Za tych mogę ręczyć, że nie prędko puszczą się na gruszki, których się dopuścili z cudzej namowy... Zatarasowałem ich w ciemnym pokoju gdzie siedzą od trzech dni o chlebie i wodzie. Gdym się dowiedział o całej tej sprawie, taka mnie złość na tych łajdaków porwała, że gdybym był miał kij pod rękę, byłbym go połamał na ich grzbietach... a nicponie!...
Ksiądz Faujas spojrzał na mówiącego i przypomniał sobie opowiadanie męża Marty, który posądzał pana Maffre o zamordowanie żony stopniowem okrucieństwem i skąpstwem. Zaczął więc bronić skarconych:
— Ależ nie tak należy postępować z dorastającymi młodzieńcami... Starszy syn pański, Ambroży, ma lat dwadzieścia a młodszy kończy rok osiemnasty, wszak tak?... Otóż chłopcy w tym wieku nie są już małemi dziećmi... trzeba im pozwolić na przystojną zabawę...
Sędzia pokoju struchlał z zadziwienia i, wytrzeszczywszy wyłupiaste oczy, spytał porywczo:
— Więc cóż, mamże im dozwolić na wszelkie nadużycia?... Może mam patrzeć przez szpary na palenie papierosów?... Na chodzenie do kawiarni?... Co?...
— Tak, nieinaczej — rzekł ksiądz, uśmiechając się pobłażliwie. — Ręczę panu, że nie jest grzechem, by młodzi ludzie palili papierosy a nawet by czasami zagrali w szachy lub w bilard. Należy im pozwolić na zbiorowe spacery, rozmowy... Zbyt krótko ich trzymając, popychamy ich najczęściej na gorszące manowce... Nie przerażaj się pan tem co mówię... bo słuszność jest po mojej stronie... W zamian bądź pan przekonany, że nie chciałbym, aby młodzi ludzie uczęszczali do byle jakiej kawiarni... Pragnąłbym ich widzieć w lokalu wyłącznie dla nich przeznaczonym... W wielu miastach widziałem kluby pozakładane dla młodzieży... tego rodzaju instytucye zbawiennie oddziaływają, utrzymując w karbach swawolne myśli, mające łatwy dostęp do głów młodocianych.
Ksiądz Faujas rozwinął cały plan takiego klubu a pan Maffre zwolna przychylał się do podobnej myśli, potakiwał głową, wreszcie rzekł:
— Ślicznie... ślicznie... ale dla czegóż nie mielibyśmy mieć czegoś podobnego w Plassans? Byłoby to coś w rodzaju wielkiego dzieła, jakie już panu zawdzięczamy... Chcę mówić o założonej z inicyatywy pańskiej Ochronce pod wezwaniem Przenajświętszej Panny. Księże proboszczu a nasz wielki dobrodzieju, racz zająć się przeprowadzeniem szlachetnego swego projektu a tem zbawisz naszych synów, utrwalisz moralność w ich sercach!
— Jeżeli pan rzeczywiście znajduje myśl moją godną poparcia, to pańską będzie rzeczą puścić ją w obieg pomiędzy znajomymi. Ja ze swej strony, powiem coś o tem panu Delangre... Zatem w niedzielę po nieszporach w katedrze, moglibyśmy się zebrać w zakrystyi dla powzięcia stanowczej decyzyi...
W niedzielę pan Maffre przyprowadził pana Rastoil a wszedłszy z nim do pokoju przyległego zakrystyi, zastał tam księdza Faujas rozmawiającego z panem Delangre. Zebrani okazali najżywszą chęć założenia klubu dla młodzieży. Rzecz została postanowiona zaraz na wstępie, zaszły tylko trudności co do wyboru nazwy podobnej instytucyi. Zaczęli się więc z sobą sprzeczać, zwłaszcza pan Maffre obstawał przy swojem żądaniu, pragnąc utrzymać obmyślone przez siebie miano „Klubu Jezusa“.
— Niesłusznie się pan upierał — zawołał zniecierpliwiony i milczący od chwili ksiądz Faujas. — Nazwa taka odstręczyłaby wielu... a nielicznych członków klubu, którzyby się zgodzili do niego należeć, wyśmianoby najniezawodniej. Zechciej pan zrozumieć, iż religia powinna działać w danym razie pośrednio, nietaktownie byłoby wysuwać ją naprzód... niechaj ta młodzież raczej myśli, iż religia tu w grę nie wchodzi... Zechciejmy ich tylko złączyć, zabawić... żadnych innych celów przed nimi nie odsłaniając.
Sędzia spojrzał na prezydującego zebraniu księdza Faujas z takiem zaniepokojeniem, iż pan Delangre spuścił głowę, nie chcąc, by widziano uśmiech, od którego nie mógł się powstrzymać. Będąc zaś pod względem poglądów w zgodzie z proboszczem, pociągnął go za sutanę. Zrozumiawszy ów znak, ksiądz opanował się i zacznie łagodniej dodał:
— Przypuszczam, że pokładacie panowie nieco zaufania w moją działalność?.. O tóż proszę was, pozostawcie mi swobodę ułożenia planu. Co zaś do miana owego klubu, najlepiej będzie wybrać coś prostego, naprzykład: „Klub młodzieży“. Wszak to najzupełniej odpowiada celowi, oraz dążnościom przyszłej instytucyi?...
Panowie Rastoil i Maffre zgodzili się na tę propozycyę, ubolewając wszakże nad nijakością podobnego miana. Zaczęli następnie mówić, iż należy obrać księdza Faujas przewodniczącym tymczasowego komitetu. Ale pan Delangre, porozumiawszy się oczami z księdzem, rzekł:
— Obawiam się, że nasz kochany proboszcz nie zechce przyjąć podobnego urzędu.
— Naturalnie, że odrzucam — zawołał ksiądz, wzruszywszy ramionami. Moja sutana odstręczyłaby mnóstwo członków, o których zapisanie się do klubu powinniśmy dbać przedewszystkiem. Przecież nie dla pobożnych zakładamy klub, lecz dla zbłąkanych, dla zgubić się mogących.
— Tak, tak! — zawołał pan Rastoil.
— Otóż kiedy tak, radzę więc, byśmy o ile możności pozostali w cieniu, zwłaszcza ja. Będziemy tą młodzieżą kierować, lecz ona o tem wiedzieć nie powinna. Wysuniemy naprzód twojego syna, panie Rastoil, i twojego, panie Delangre, Trzeba aby myśl założenia klubu wyszła z ich inicyatywy. Przyślijcie do mnie jutro waszych dwóch synów a ja natchnę ich tą myślą. Lokal już mam upatrzony i statuty są gotowe... Twoi dwaj synowie, panie Maffre, zapisanymi zostaną na czele listy członków „Klubu młodzieży“.
Pan Rastoil czuł się ujęty rolą, jaką ksiądz Faujas wyznaczył jego synowi. Pan Maffre mniej był zadowolony, lecz przystał na wszystko, chociaż zawiódł się w nadziei otrzymania wybitnego stanowiska, chociażby członka założyciela owego klubu.
Zaraz nazajutrz młodzież a raczej jej przedstawiciele Seweryn Rastoil i Lucyan Delangre, przybyli do mieszkania księdza Faujas. Seweryn miał lat dwadzieścia pięć, umysłowo był ograniczony i zajmował się adwokaturą, do czego doszedł dzięki wpływom możnego swego ojca, który, zdając sobie sprawę z nieudolności syna, wiedząc, że jako adwokat nie zdoła pozyskać klienteli, marzył dla niego o urzędzie przy boku prokuratora. Lucyan również był adwokatem, lecz miał dar wymowy, był sprytny i chociaż o rok młodszy od Seweryna, bronił już niejednej sprawy; miejscowy dziennik przepowiadał mu świetną przyszłość i sławę. Ksiądz Faujas, głównie na niego licząc, jemu dawał wskazówki i objaśnienia, Seweryna zaś zaprzątał ważnemi pozornie poleceniami. W trzy tygodnie „Klub młodzieży“ został zorganizowany i otwarty.
Upatrzony przez księdza Faujas lokal mieścił się w dolnym kościele, niegdyś klasztorze w pobliżu spacerowych alei Sauveire. Owa dolna część gmachu, obecnie opuszczona i pusta, stanowiła niegdyś refektarz i kuchnie klasztorne. Miejscowy proboszcz wynajął to chętnie i tanio a sprowadzeni natychmiast robotnicy przerobili ten rodzaj piwnic na obszerne i liczne sale. W pierwszej chwili rozpoczęcia robót, mieszkańcy Plassans struchleli z przerażenia. Jakto?... więc kawiarnia będzie otwarta w dolnej części kościoła?... Niedowierzano możliwości czegoś tak niezwykłego. Ale na piąty dzień powątpiewanie zmieniło się w pewność. Tak., rzeczywiście zakładano tam kawiarnię. Znoszono i zwożono wyściełane ławki, marmurowe stoliki, dwa bilardy, trzy skrzynie pełne szklanek, filiżanek, talerzy. W tylnej ścianie kościoła, jak najdalej od głównego, frontowego wejścia, wybito drzwi, do których schodziło się po kilku kamiennych schodkach. Wkrótce okazało się, że drzwi będą oszklone i zasłonięte czerwoną firanką, stosownie do przyjętego zwyczaju w Plassans przez wszystkie restauracye i kawiarnie. Prócz pierwszej wielkiej sali, Klub młodzieży posiadał długą mniejszą, po za którą była czytelnia. Sala bilardowa, bardzo obszerna, mieściła się po przeciwnej stronie lokalu, -prawie pod wielkim ołtarzem.
Wilhelm Porquier, spotkawszy w alejach synów pana Maffre, rzekł do nich z ironicznym uśmiechem:
— Cóż, dobrze się bawicie w waszej starej zakrystyi?... Podobno słuchacie kazania lub mszy pomiędzy jedną a drugą partyą bilardu.
Obadwaj chłopcy, spłoniwszy się i z niepokojem rzucając spojrzenia, zaczęli błagać Wilhelma, by nigdy ich nie zaczepiał za dnia na ulicy, albowiem ojciec im zagroził służbą w marynarce, jeżeli będą podtrzymywali z nim stosunki koleżeńskie.
Pomimo chwilowo wywołanego zadziwienia, Klub młodzieży zyskał wkrótce ogólne uznanie w Plassans. Biskup pozwolił się zamianować honorowym prezydentem Klubu i pewnego wieczoru zwiedził lokal w towarzystwie młodego swego przybocznego sekretarza, księdza Surin. Każdy z nich wypił szklankę wody z sokiem a zaszczycona temi odwiedzinami młodzież wstawiła pod klosz ową szklankę, którą biskup dotknął swemi usty. Jeszcze obecnie krąży o tem legenda wśród mieszkańców Plassans, opowiadana ze wzruszeniem przez rodziców dorastającym synom. Odwiedziny biskupa zdecydowały i zapewniły popularność świeżo założonej instytusyi. Patrzono z ukosa na młodzieńca nienależącego do Klubu młodzieży.
Wilhelm Porquier chodził jak wilk koło owczarni po ulicach sąsiadujących z klubem i marzył o sposobie zostania jego członkiem. Jakkolwiek synowie pana Maffre lękali się ojca, wszakże kochali Wilhelma i nudno im było bez tego wesołego towarzysza, rozpowiadającego chętnie o Paryżu i o hulankach w dzielnicy łacińskiej. Jakże się dobrze bawili podczas wycieczek organizowanych przez Wilhelma w okolice Plassans. Podnieceni temi wspomnieniami, wybiegali cichaczem z Klubu i gawędzili z Wilhelmem, chodząc po ubocznych uliczkach, wreszcie stanęła pomiędzy nimi umowa, iż każdej soboty, o godzinie dziewiątej wieczorem, spotykać się będą w jednej z pustych alei spacerowych. Rozmowa przeciągała się wtedy do godziny jedenastej, otoczona urokiem czegoś zakazanego, niebezpiecznego. Wilhelm rozpytywał się ich o rozrywki dozwolone im w podziemiu starego kościoła.
— Dalibóg, łagodne z was owieczki — mówił, pokpiwając z towarzyszów — lecicie całem stadem, gdy pasterz na was zagwiźnie!.. Zapewne służba kościelna usługuje w waszej kawiarni?... A patrząc na pobożne miny posługaczów, przynoszących wam na skinienie słodzoną skromnie wodę, za każdym łykiem doznajecie niewysłowionej rozkoszy... Co... czy nietak?...
— Ależ nie, mylisz się najzupełniej! — twierdził Ambroży. — Lokal nasz jest urządzony na wzór wszystkich innych lepszych kawiarni. Mamy do wyboru piwo, poncz, maderę — słowem wszelkie trunki, jakie ludzie piją w tego rodzaju zakładach.
Wilhelm drwił w dalszym ciągu:
— W każdym razie dziękuję... nie chciałbym pić tych paskudztw przyrządzanych bogobojnemi rękoma... ot po prostu bałbym się niepomiernie, by mi nie wsypano jakiego proszku obałamującego mózgownicę... No, a po za możliwością picia owych trunków chrzczonych wodą święconą, cóż robicie?... Zapewne pod przewodnictwem osób starszych i cieszących się zaufaniem, bawicie się w gry niewinne?...
Ambroży i Alfons parsknęli śmiechem, oświadczając, że nawet karty są dozwolone. Ręczyli, iż czas płynie w Klubie bardzo przyjemnie, nie po kościelnemu. Ławki są miękie i luster jest pełno.
— Jednakże, z pewnością słychać grę organów podczas uroczystości wieczornych w kościele? — pytał Wilhelm. — Przecież tylko sufit was przedziela... Jaka tam może być swoboda, gdy się wie, że tuż po nad głową odprawiają mszę, chrzczą, żenią i kropią ciała nieboszczyków!
— Pod tym względem masz nieco słuszności. — rzekł Alfons z miną zakłopotaną. — Któregoś popołudniu grałem w bilard z Sewerynem, otóż słyszeliśmy żałobny śpiew na górze... modlono się nad czyjąś trumną... A po chwili przypomnieliśmy sobie, że to musi być pogrzeb córki rzeźnika z ulicy de la Banne... Nawet ten nic dobrego Seweryn zaczął mnie straszyć, że sufit może się zawalić i trumna zjedzie nam wprost na stół bilardowy.
— Winszuję wesołej zabawy! — zawołał Wilhelm. — Przyznam się, że rad jestem, iż nie należę do tak szalenie rozkosznego stowarzyszenia jak wasz pokutniczy klub pod starym kościołem! A toż wołałbym pić grog w zakrystyi, niż w tej walącej się norze!
W rzeczywistości wszakże, Wilhelm żałował, że nie należy do Klubu, z którego drwił przy każdem spotkania z synami pana Maffre. Ale ojciec ostrzegł go, by nie podawał się na członka w obawie, że zostanie odrzucony. Rozdrażniony tem, Wilhelm posłał podanie, nikomu o tem nie mówiąc. To wystąpienie Wilhelma wywołało wielkie wzburzenie w łonie zarządu. W komisyi rozstrzygającej o przyjmowaniu nowych członków, zasiadali pomiędzy innymi synowie pana Maffre, zaś Lucyan Delangre był prezydentem a Seweryn Rastoil sekretarzem. Wszyscy ci młodzi ludzie dobrze znali Wilhelma, więc wpadli w istotne zakłopotanie. Nie śmieli popierać a zarazem odmową nie mieli odwagi narażać się doktorowi Porquier, który, jako człowiek wielkich zasług i nieposzlakowanie skrojonego tużurka, używał ogólnego szacunku, ciesząc się zarazem nieograniczonem zaufaniem dam najwyżej postawionych w towarzyskich kołach Plassans. Ambroży i Alfons postanowili błagać Wilhelma, by cofnął postawioną kandydaturę, wykazując mu przytem, że nie zyskałby większości głosów. Ale zaraz po pierwszych słowach Wilhelm zawołał:
— Tchórze jesteście i kwita!... Przynajmniej teraz wiem, jakie to z was zuchy! Czyście wy naprawdę przypuszczali, że ja mogę mieć ochotę zapisania się do waszego bractwa?... O niewinne i zacne chłopięta! Lecz kiedy takie macie głowy, że trzeba wam wszystko nagarniać do nich łopatą, to wiedźcie, że chciałem zabawić się waszym kosztem... Chciałem was wypróbować... Zbadać stopień waszej odwagi a także i waszej przyjaźni do mnie... Kandydatury mojej nie cofnę, bo pragnę wiedzieć jak się wywiniecie z całej tej sprawy... bo zabraknie wam odwagi głosować przeciwko mnie... Rozchorują się biedaczyska! Bo tak źle... ale i tak niedobrze... Toż będę się cieszył, gdy mi zamkną drzwi świątobliwego klubu!... Prawdziwa dla mnie gratka, bo w Plassans rzadko kiedy zdarza się okazya do śmiechu. A teraz co do was, moi panicze, to zapowiadam wam, że wszystko między nami skończone. Ani mi się ważcie do mnie przystąpić. Nie chcę was znać więcej. Żegnam!
Ambroży i Alfons prawie z płaczem opowiedzieli rzecz całą Lucyanowi Delangre a ten pobiegł natychmiast do księdza Faujas, by zasięgnąć jego rady, którą zwykł był szanować z uwielbieniem ucznia względem swego mistrza.
Ksiądz Faujas codziennie spędzał w klubie całą godzinę, pomiędzy piątą a szóstą po południu. Przechodząc przez pierwszą salę, szedł zwolna z miną uprzejmie uśmiechniętą, zatrzymując się dla pomówienia z tem lub innem kółkiem młodzieńców, siedzących za stolikami, nigdy wszakże nie przyjmował zaprosin sobie czynionych i nie kazał sobie podać, chociażby szklanki wody z lodem. Szedł następnie do czytelni i, zasiadłszy przed wielkim środkowym stołem przykrytym zieloną sukienną serwetą, czytał i przeglądał dzienniki, składające się z pism wydawanych w Paryżu i na prowincyi, lecz wyłącznie konserwatywnego pokroju. Czasami coś notował w swym małym karneciku. Wychodząc, żegnał się dobrotliwym uśmiechem a bliższym znajomym podawał rękę. Zdarzało się, że zostawał w klubie dłużej niż godzinę, przypatrując się rozpoczętej partyi szachów, lub też odpowiadając na stawiane sobie pytania; mówił wtedy z ożywieniem a nawet z wesołością. Młodzież gorąco go polubiła i ogólne było zdanie:
— Gdy się z nim mówi, zapomina się najzupełniej o tem, że jest księdzem.
Wysłuchawszy opowiadania Lucyana o kłopotach komisyi, spowodowanych kandydaturą Wilhelma, powiedział, że się zajmie tą sprawą i rzecz załagodzi. W tym celu poszedł nazajutrz do doktora Porquier. Przedstawił mu całą sprawę. Doktór słuchał z wyraźnem pognębieniem. A więc ten wyrodny syn chciał go do grobu wpędzić swojem postępowaniem?... Więc niczego się nie ulęknie, przed niczem się nie cofnie! I hańbę chce sprowadzić na siwe włosy ojca! Cóż począć?... Jak zaradzić?... Ten nowy wybryk stokroć jest sromotniejszy od poprzednich. Chociażby bowiem podanie Wilhelma zostało wycofane, to wstyd nie może być zmniejszony! Ksiądz Faujas radził wysłać na jakiś czas Wilhelma do posiadłości doktora, położonej o kilka mil od Plassans a w takim razie ręczył, iż sprawę załatwi i skandal stłumi do szczętu. Tak się też stało. Skoro Wilhelm wyjechał, komisya odłożyła na bok nadesłane przez niego podanie, oświadczając, że skutkiem nieobecności kandydata, kwestya ta nie jest pilna i później dopiero zostanie oddana pod głosowanie.
O tem zręcznem załatwieniu przewidywanego skandalu, doktór Porquier dowiedział się od Lucyana Delangre podczas wizyty u podprefekta. Pobiegł czemprędzej na taras, wiedząc, że właśnie o tej porze ksiądz Faujas odczytuje brewiarz, przechadzając się po ogrodzie państwa Mouret.
— Księże dobrodzieju, składam ci najserdeczniejsze podziękowania — zawołał doktór, przechylając się po za taras — Pragnąłbym uściskać twoje zacne ręce!
— Trochę za wysoko! — rzekł ksiądz, spoglądając doktorowi z życzliwym uśmiechem.
Ale ogarnięty wdzięcznością ojciec Wilhelma zapragnął koniecznie uskutecznić swój zamiar, więc zawołał:
— Muszę się do pana dostać! Obejdę na około.
Mówiąc to, znikł a ksiądz Faujas poszedł wolnym krokiem ku drzwiczkom wychodzącym na zaułek po za ogrodem. Doktór już tam pukał.
— Nie mogę panu otworzyć — rzekł ksiądz, bo drzwi są zabite gwoździami. Gdybym miał obcęgi, możnaby je z łatwością wyjąć... a może i bez tego otworzę... poczekaj pan...
Ujrzawszy, leżący w pobliżu rydel, uderzył nim i zardzewiałe gwoździe ustąpiły. Otworzył rygiel i znalazł się naprzeciw doktora, który zarzucił go podziękowaniami. Rozmawiając o załatwionej sprawie Wilhelma, zaczęli chodzić tam i napowrót po ciasnym zaułku, ciągnącym się wzdłuż ogrodów. Pan Maffre, znajdujący się w tejże chwili w ogrodzie państwa Rastoil, spostrzegł ich a chcąc im zrobić niespodziankę, otworzył drzwiczki znajdujące się po za kaskadą i wyszedł na zaułek. Zabawieni tą schadzką na pustej uliczce zaczęli się głośno śmiać wszyscy trzej a porozmawiawszy czas jakiś, odprowadzili księdza do furtki. Tu przystanąwszy, pożegnali go a gdy ksiądz Faujas uchylił drzwiczki, chcąc wejść napowrót do ogrodu, doktór, oraz sędzia wsunęli z ciekawością głowy, rozglądając się po posiadłości państwa Mouret.
W tej chwili Mouret zajęty przywiązywaniem pomidorów do kołków, spojrzał ku furtce posłyszawszy dolatujące go głosy i z zadziwienia stanął jak wryty.
— Tylko tego brakowało! — szepnął sam do siebie. — Naprowadzi mi teraz szubrawców z dwóch przeciwnych obozów!




XIII.

Sergiusz miał już dziewiętnaście lat skończonych. Mieszkał w pokoiku na drugiem piętrze, tuż obok mieszkania księdza Faujas. Lubiąc samotność, przesiadywał najczęściej u siebie, czytując mnóstwo książek.
— Mam ochotę spalić te wszystkie szpargały! — mówił Mouret niejednokrotnie. Ślęcząc nad książkami, doprowadzisz się do choroby!
Rzeczywiście chłopiec był wątły, nerwowy, i z lada przyczyny zapadał na zdrowiu, delikatny był jak dziewczyna, i co jakiś czas kładł się na kilka dni do łóżka. Róża, chcąc zalać chorobę ziółkami, przynosiła mu wtedy coraz to świeżo zaparzone czajniki a gdy Mouret wchodził do pokoju syna, chcąc go rozerwać lub dodać energii, stara służąca bez wahania wypychała go za drzwi, mówiąc:
— Niechże pan zostawi w pokoju naszego panicza. Pan nie potrafi się z nim obchodzić. Tylko mu się gorzej robi, gdy pan tu przyjdzie i zacznie po swojemu hałasować. On ma inną naturę... on podobny jest do naszej pani. A pan ani jego, ani jej nigdy nie zrozumie...
Sergiusz słodko się uśmiechał i milczał. Ten stan rzeczy trwał od lat kilku a Mouret, widząc słabowitość chłopca, nie miał odwagi posłać go do Paryża na wydział prawny. O wyprawieniu go do prowincyonalnego uniwersytetu nie pomyślał ani na chwilę, przypuszczał bowiem, że tylko Paryż nadaje ludziom wybitniejszą wartość, był zaś najmocniej przekonany o niezwykle wysokich zdolnościach syna, dla którego marzył o nadzwyczajnej karyerze. Przecież głupsi od niego w rodzie Rougonów dochodzili do wielkiego znaczenia... a jest ich blizkim krewnym... więc drogę ma przed sobą otwartą. Pełen tej otuchy, zaczął coraz częściej teraz mówić o wysłaniu Sergiusza do stolicy, naznaczając jego wyjazd na miesiąc następny. Ale daty te mijały, gdyż kufry nie były spakowane, lub też dlatego że zdrowie chłopca znów się pogorszyło. Wyjazd odkładał się w ten sposób z jednego miesiąca na drugi, nigdy nie przychodząc do skutku.
Marta, zawsze łagodna i obojętna, mówiła mężowi, gdy zbytecznie się tem martwił:
— Pamiętaj, że Sergiusz nie ma jeszcze lat dwudziestu... Stanowczo więc jest zamłody, by go posyłać tak daleko. Przecież czasu tutaj nie marnuje, sam powiadasz, że zbyt wiele się uczy, bezustannie ślęcząc na książkami.
Sergiusz chętnie chodził z matką na mszę do kościoła św. Saturnina. Był religijny, sentymentalny i poważny. Doktór Porquier zalecił mu więcej rucha, z tej racyi odbywał Sergiusz, lubiący botanikę, wycieczki w okolicę Plassans i uzbierane rośliny rozkładał, suszył i gatunkował w popołudniowe godziny. Ztąd wyrodziła się przyjaźń z księdzem Faujas. Okazało się, że ksiądz zajmował się niegdyś botaniką i miał wprawę w układania zielników, nauczył Sergiusza wielu praktycznych sposobów obchodzenia się z zerwanemi roślinami, za co chłopiec był mu niezmiernie wdzięczny. Pożyczali sobie wzajemnie książek, rozmawiali o rzeczach przeczytanych, raz nawet poszli na daleki spacer dla wyszukania pewnej rośliny, która zdaniem proboszcza powinna była rosnąć w owej okolicy. Gdy Sergiusz był cierpiący, ksiądz Faujas odwiedzał go często i, przysunąwszy sobie krzesło do łóżka chorego chłopca, rozmawiał i nim całemi godzinami. Innemi dniami gdy był na nogach, szedł Sergiusz pod drzwi mieszkania proboszcza i stukał, skoro tylko kroki jego posłyszał. Stosunek ich stawał się coraz bliższy, tak że wkrótce mieszkania obudwu były im wspólne, albowiem zawsze jeden z nich przebywał u drugiego.
Mouret, spostrzegłszy to, wpadł w wielki gniew na syna, lecz najzupełniej bezskutecznie. Zżymał się więc i srożył przed Martą lub przed Różą, ilekroć przypuszczał, że Sergiusz rozmawia a księdzem:
— Co ten chłopak może mieć wspólnego z tym klechą?... Całemi dniami nie schodzi teraz na dół... nigdy go nie widzę... Siedzi przy swoim księdzu, jakby go kto przyszył do jego sukni... wiecznie coś z sobą szepczą... wiecznie kryją się po kątach... strasznie mi to nie podoba! Trzeba jak najprędzej wyprawić Sergiusza do Paryża. Wygląda wybornie, jest więc zdrów, niech jedzie. W domu próżnuje i rozpieszcza się niepotrzebnie... a co gorsza, gotowi mu tutaj przewrócić w głowie, o plątać i wykierować na bigota...
Postanowił pilnować syna. Przywoływał go na dół, nie chcąc, by wciąż pozostawał w towarzystwie swego sąsiada. Pewnego dnia, gdy Sergiusz nie nadchodził zbyt spiesznie, Mouret zawołał:
— Wolałbym, żeby latał za kobietami!
— Ach, panie! — zawołała Róża, składając ręce i nadmiaru oburzenia. — Jak można mówić takie rzeczy.
— Owszem, powtarzam raz jeszcze, że wolałbym aby latał za kobietami! I gdy mnie z cierpliwości wyprowadzicie, wezmę chłopca z sobą na miasto i sam go zaprowadzę do kobiet, byle mi nie siedział wciąż przy tej sutanie!
Sergiusz należał do klubu młodzieży, lecz rzadko tam uczęszczał, przekładając samotność. Gdyby go niezachęcała nadzieja spotkania się z księdzem Faujas, prawdopodobnie nie byłby nigdy wszedł do klubowego lokalu. Nauczył się grać w szachy, lecz grywał tylko z proboszczem i to w czytelni. Gdy się Mouret dowiedział, że nawet w klubie przesiadają przy sobie, poprzysiągł, iż za tydzień, w przyszły poniedziałek odprowadzi syna na kolej i wyprawi do Paryża. Dopilnował, by rzeczy zostały spakowane i wszystko do drogi gotowe. W wigilię wyjazdu, Sergiusz poszedł rano na ostatni spacer, lecz wrócił przemoknięty do nitki, zaskoczył go bowiem deszcz, gdy znajdował się w pustem polu. Okazało się, że ma gorączkę, położył się więc do łóżka. Z owego przemoknięcia wywiązała się poważna choroba. Przez trzy tygodnie był między życiem a śmiercią, przez dwa miesiące zaś nie wychodził ze swego pokoju, z trudnością wracając do zdrowia. Zwłaszcza w pierwszych czasach swej rekonwalescencji tak dalece był słaby, że leżał nieruchomy z głową wspartą o poduszki, ręce kładziono mu na kołdrze wzdłuż ciała i w tej pozycyi pozostawał całe godziny, wyglądając na figurę woskową, a nie na żywego chłopca.
— To pana wina, że panicz nam choruje! — wołała gniewnie Róża. — Jeżeli umrze, będzie go pan miał na sumieniu!...
Przez czas choroby syna, Mouret chodził po domu milczący, z oczami zaczerwionemi od łez, rzadko zachodził na górę do pokoiku Sergiusza, lecz z niecierpliwością wyczekiwał powrotu ztamtąd doktora, zatrzymując go w sieni i wypytując troskliwie. Dowiedziawszy się, że niebezpieczeństwo minęło, pobiegł do syna z rozpromienioną twarzą. Ale Róża zastąpiła mu drogę, nie chcąc go wpuścić. Nie potrzebowano go tutaj a jaką brutalną uwagą mógł zaszkodzić biednemu chłopcu, lepiej więc niech się zajmuje swojemi sprawami, nie narzucając się swoją osobą. Mouret wrócił na dół i wałęsał się w dalszym ciągu po domu i po ogrodzie, nie mając ochoty do żadnego zajęcia. Mówił, że wszystko mu zbrzydło. Cichaczem, nie chcąc być przez nikogo widziany, wysuwał się do sieni i nadsłuchiwał głosu księdza Faujas, przesiadującego całemi dniami przy łóżku Sergiusza. Gdy ksiądz zeszedł na chwilę do ogrodu, zbliżał się ku niemu z nieśmiałością i pytał:
— Jakże się miewa nasz chory?... Czy mu dziś nie lepiej?....
— Jest nieco zdrowszy. Lecz niemało czasu potrzeba, aby przyszedł do siebie. Stan jego wymaga wielkiej ostrożności.
Rzekłszy to, ksiądz szedł dalej ulicą i spokojnie czytał w swoim brewiarzu, podczas gdy ojciec biegł za nim oczyma i, machinalnie poruszając ogrodowemi nożycami, które trzymał w ręku, przemyśliwał, jakby znów nawiązać rozmowę, by módz się coś więcej dowiedzieć o chorym synu. W miarę jak Sergiusz powracał do zdrowia, Mouret zauważył, że ksiądz Faujas prawie nie wychodził z jego pokoju. Upatrzywszy chwilę, gdy kobiety były poza domem, wpadał na górę, lecz zawsze zastawał księdza, siedzącego przy łóżku syna i zastępującego nieobecną matkę, to podaniem jakiegoś przedmiotu, to poprawieniem poduszek lub przyprawieniem napoju. W całym domu panowała klasztorna cisza. Wszyscy chodzili na palcach, mówiono do siebie szeptem. Mouret utrzymywał, iż czuje w powietrzu unoszącą się woń kadzidła kościelnego a wsłuchując się w odgłosy dolatujące z drugiego piętra, zdawało mu się, że tam mszę odprawiają, śpiewając przytem pobożne kantyczki.
— Co oni tam robią? — myślał wtedy. — Wszak małemu jest lepiej, więc to nie ostatni sakrament.
Sergiusz wydawał mu się odmieniony. Stał się on zupełnie podobny do dziewczyny. Oczy miał większe, usta ekstatycznie uśmiechnięte i wyrazem niewysłowionej słodyczy, którą zachowywał niezmiennie nawet podczas silnego cierpienia. Mouret nie śmiał już mówić o wyjeździe do Paryża. Jakże mógł wyprawiać tak daleko tę wątłą, pełną dziewiczej skromności istotę, w jaką się obecnie przemienił jego dawny Sergiusz...
Któregoś popołudnia poszedł do pokoju syna, stąpając jak mógł najciszej. Drzwi zastał uchylone. Sergiusz siedział w fotelu i grzał się na słońcu. Wtem spostrzegł, że łzy staczają się po wychudłych policzkach chłopca, patrzącego na matkę, która, tuż przy nim stojąc, rzewnie płakała. Wszedł a na ten szelest odwrócili ku niemu swe twarze, zalane łzami, których ukryć się nawet nie starał tak Sergiusz jak i Marta. Chory rzekł natychmiast do ojca:
— Drogi ojcze, chcę cię prosić o wielką łaskę. Mama się lęka, że mi odmówisz tej łaski... lecz nie chcąc już czekać dłużej, się upewnić... Ojcze, nie odmawiaj mi swego pozwolenia... ja pragnę, z całego serca pragnę, wstąpić do seminaryum...
Mówił z nieśmiałością, osłabionym jeszcze głosem, z rękoma złożonemi jak do modlitwy, patrząc błagalnie.
— Ty, ty, chcesz — szepnął Mouret i zachwiał się na nogach, nie mogąc rzec słowa więcej.
Po chwili przeniósł oczy z twarzy syna na Martę, która ukryła głowę, płacząc pochylona. Mouret wciąż milczał, podszedł do okna, znów zawrócił się i siadł na łóżku, bezwiednie, machinalnie, jak człowiek nieprzytomny, rażony zbyt silnym ciosem.
— Ojcze — odezwał się Sergiusz po dłuższem milczeniu — wiesz, że byłem bliskim śmierci... Otóż Bóg wtedy objawia ludziom wyraźnie swoją wolę... przyrzekłem, tak poprzysiągłem, że jemu oddam się wyłącznie... Ojcze, chciej mi wierzyć, że inaczej nie pojmuję życia dla siebie... Chciej nie tamować mego powołania...
Mouret siedział, wciąż milcząc z oczami utkwionemi w ziemię. Wreszcie machnąwszy rozpaczliwie obu rękoma, szepnął złamanym głosem:
— Chcecie chyba, abym wziął torbę na plecy i uciekł z domu, pozostawiając wam możność przywdziania habitu?... Wszyscy jesteście zarażeni...
Powstał z miejsca, zbliżył się do okna i zaczął palcami bębnić po szybach. A gdy Sergiusz otworzył usta, chcąc dalej go błagać, zawołał:
— Daj pokój; róbcie, co chcecie!... Bądź sobie księdzem, kiedy tego pragniesz. Wiem, że przeszkodzić wam nie zdołam...
To powiedziawszy, wyszedł. Na drugi dzień, nie rzekłszy słowa do nikogo, wyjechał za tydzień do Marsylii, chcąc pierwsze chwile bólu spędzić przy Oktawiuszu. Wrócił ztamtąd stroskany i jakby o dziesięć lat starszy. Nie znalazł ukojenia w towarzystwie Oktawiusza, który w Marsylii hulał, robił długi i krył przed ojcem w szafach przychodzące do niego kochanki. Mouret nic mu nie powiedział o swych domowych troskach a wróciwszy do Plassans, nie otwierał ust do nikogo i długiemi godzinami siadywał, nie ruszając się z miejsca. Przestał się zajmować interesami, nic go nie nęciło, najświetniejsze spekulacye handlowe pozostawiały go obojętnym. Róża zauważyła, że unika spotkania z księdzem Faujas a spotkawszy go, nie wita. Nie mogąc dłużej znieść podobnego postępowania swego pana, wystąpiła hardo przy zdarzonej okazyi:
— Pan teraz bardzo jest niegrzeczny względem ludzi... proboszcz dopiero co poszedł a pan obrócił się do niego plecami... Jeżeli pan się mści za panicza, to zupełnie bez słuszności. Nasz proboszcz nie chciał, aby pan Sergiusz wstępował do seminaryum... sama słyszałam, jak go odmawiał... Doprawdy, że panu aniołby nie dogodził... wiecznie pan marudzi, albo siedzi nadęty i słowa nie zagada... wesoło teraz w domu... Nie wiadomo, dla czego pan przestał z panią rozmawiać... podczas obiadu myślałby kto, że pogrzeb... już ja chyba nie wytrzymam... ale to wszystko z powodu pana...
Mouret, nic nie odpowiedziawszy, wyszedł do ogrodu, lecz Róża poszła za nim, mówiąc w dalszym ciągu:
— Czy to pan nie powinien się cieszyć, że panicz już wyszedł z choroby?... Wczoraj już zjadł pierwszy kotlecik i niebożątko jadło go ze smakiem... Ale co to pana może obchodzić?... Teraz kiedy pan widzi, że mu się nie udało zrobić z chłopca poganina, to już go pan przestał kochać... Ale z łąski Boga nie będzie on takim bezbożnikiem jak pan... w niczem ten anioł nie jest do pana podobny... Zamiast na klęczkach Bogu dziękować za takiego syna, to pan odwraca się od rodzonego swego dziecka... Oj przydadzą się panu jego modlitwy!... Tylko dzięki jemu może pan uniknie wiecznego zatracenia... Na pańskiem miejscu płakałabym z radości, widząc w syna powołanie na księdza... Ale pan jest z kamienia... Nic pana nie wzruszy, nawet widok panicza, gdy przywdzieje już świętą swoją sukienkę... A ślicznież mu będzie w sutanie!... Oczy mi się radują, gdy pomyślę, że go zobaczę ubranego po księżemu...
Mouret, chcąc uniknąć prześladującej go Róży, szedł na pierwsze piętro i zamykał się w pokoju, który nazywał biurem. Pusta ta izba ze stołem i dwoma stołkami w pośrodku, stała się jego jedynem schronieniem. Znudziwszy się bezczynnym siedzeniem, znów schodził na dół i zajmował się pielęgnowaniem ogrodu.
Marta zdawała się niewidzieć zmian zaszłych w wyglądzie i w usposobieniu męża. Całemi tygodniami nie mówili teraz do siebie. Bynajmniej tem niezdziwiona, pogrążała się we własnych myślach, obojętniejąc dla domu i rodziny. Panująca obecnie cisza zadawalniała ją w zupełności, chwilami zdziwiona, że nie słyszy gderliwego głosu męża, wmawiała w siebie, iż musiał i on znaleźć zadowolnienie i szczęście po za obrębem domu. Uspokojona podobnemi przypuszczeniami, uważała się za uprawnioną do życia na swoją rękę i pogrążała się coraz to głębiej w odrętwiające rozmarzenie. Gdy przypadkowo podczas obiadu spotkała wzrok męża, patrzącego na nią jakby na nieznaną sobie osobę, uśmiechała się do niego, nie dostrzegając zapuchniętych, czerwonych jego powiek i łez w oczach.
W dniu, w którym Sergiusz, zdrów już zupełnie wstąpił do seminaryum, Mouret spędził dzień cały w opustoszałym domu w towarzystwie Dezyderyi. Teraz on jej dozorował i bawił jak umiał. Dezyderya miała obecnie rok szesnasty, lecz umysł jej pozostał nierozwinięty. Trzeba było ją pilnować jak kilkoletnie dziecko, by nie wpadła do wody napełniającej basen w ogrodzie, lub nie podpaliła domu, bawiąc się zapałkami. Gdy wróciwszy z miasta, Marta weszła do domu, zastała wszystkie drzwi otwarte i głuchą ciszę w pokojach. Dom wydał się jej dziwnie pusty, opuszczony i zaniedbany. Wyszła na taras. Stanąwszy tu, dostrzegła swego męża i córkę w głębi ogrodu. W pośrodku alei Mouret siedział na ziemi i z całą powagą napełniał dziecinny, maleńki wózek piaskiem, upychając go łopatką podaną mu przez Dezyderyę. Gdy wózek został napełniony, dziewczynka poskoczyła radośnie naprzód i chwyciła za sznurek, chcąc go pociągnąć.
— Wio, nuże, wio, — wołała, śmiejąc się głośno.
— Poczekaj, poczekaj, jeszcze nie pełen! — rzekł do niej ojciec. — Kiedy chcesz być konikiem, to bądź mocnym, dobrym konikiem... więc poczekaj, abym jeszcze ziemi dosypał...
Dezyderya przystanęła, i naśladując niecierpliwiącego się konia, uderzała nogą o ziemię, wreszcie szarpnęła sznurek i pobiegła naprzód, ciągnąc wózek za sobą. Śmiała się rozbawiona, różowa a okrążywszy całą kwaterę, wróciła do ojca, zatrzymując przed nim wózek, w którym oddawna nie było już piasku, bo się przewrócił i wlókł się bokiem za niesfornym konikiem.
— Daj piasku, nasyp! — wołała Dezyderya do ojca.
Ten znów zaczął napełniać zabawkę piaskiem, zbierając go z ziemi maleńką drewnianą łopatką. Marta wciąż stała na tarasie i patrzała na męża i córkę, widniejących przed nią w głębi ogrodowej alei. Czuła się wzruszoną, tkniętą jakby wyrzutem. Ale nie zastanawiając się dłużej nad pustką domu i nad tym smutnym człowiekiem, bawiącym nierozwiniętą chociaż już dorastającą córkę, poszła na górę, by zdjąć kapelusz i zmienić strój na codzienne suknie. Zastała tam Różę, która, stojąc przy oknie wychodzącem na ogród, głośno do siebie mówiła:
— Boże mój, jakiż nasz pan jest głupi! W tym wieku a bawi się, jakby małe dziecko!
W kółku znajomych, uczęszczających do klubu kupieckiego ogólnie zauważono zmiany zaszłe w usposobieniu Moureta. Kiwając znacząco głowami, mówiono, że „źle z nim“. W przeciągu kilku miesięcy posiwiał, chwiał się na nogach i nigdy nie prawił dowcipów, przed których złośliwością drżało całe miasto. Przypuszczano, że zachwiał się w interesach handlowych, że poniósł straty pieniężne, z któremi się ukrywał.
Pani Poloque przesiadywała całemi godzinami w oknie swego stołowego pokoju, wychodzącem na ulicę Balande, wprost domu państwa Mouret. Ile razy widziała przechodzącego ulicą pana Mouret, zwykła była powtarzać teraz: „ten długo nie pociągnie“. Natomiast spostrzegłszy księdza Faujas, z przyjemnością zwracała nań uwagę znajomych, mówiąc:
— Proszę patrzeć na naszego proboszcza... tyje z dniem każdym... Gdyby jadał ze wspólnej misy z panem Mouret, możnaby przypuścić, że zostawia mu tylko łyżkę da oblizania...
Śmiała się i innych pobudzała do śmiechu. Miała wszakże słuszność, podziwiając wspaniały wygląd księdza Faujas. Sutana połyskiwała na nim pięknością sukna, rękawiczki nosił świeże, również jak obuwie i kapelusz. Zauważono, że specyalny miał uśmiech, którym dziękował paniom zachwycającym się jego postacią, uśmiech ten przybierał wyraz ironii, gdy się odnosił do pani de Condamin. Wszakże tylko dla przypodobania się tym paniom ubierał się starannie, sam bowiem mało dbał o wykwint ubrania, rozumiejąc raczej walkę z zaciśniętemi pięściami i wybijanie się na wierzch przebojem, siłą. Lecz pani Rougon, stojąc na straży jego postępowania, zaleciła mu wytworność stroju i przy najdrobniejszem zaniedbaniu się z jego strony, czyniła mu wyrzuty. Uśmiechał się wtedy do niej, lecz szedł natychmiast kupować czarne jedwabne pończochy, lub pas z piękniejszej materyi. Narzekał, że zbyt to drogo kosztuje, albowiem noszone rzeczy niszczył niezmiernie prędko, zużywając je siłą potężnych swych muskułów.
Od czasu jak go uznano za rzeczywistego założyciela ochronki pod wezwaniem Przenajświętszej Panny, ksiądz Faujas pozyskał gorącą życzliwość wszystkich kobiet. Z zawziętością broniły jego dobrej sławy, ilekroć puszczoną została jaka obelżywa względem niego pogłoska, której źródło pozostawało zawsze nieznane. Prawda, że znajdowały go zbyt szorstkim, lecz tę jego brutalność zdawały się w nim wielbić, zwłaszcza jako w spowiedniku. Drżały z rozkoszy, odczuwając potęgę żelaznej prawicy.
— Wiesz, moja droga, — mówiła pani de Condamin do Marty — znów mnie wykrzyczał podczas wczorajszej spowiedzi. Byłby mnie roztrząsł, gdyby nie kratka, która mnie przedzielała od niego... Powiadam ci, że jestem zawsze w obawie, jakiej doraźnej kary, gdy klęczę przed konfesyonałem... Nigdy nie miałam surowszego spowiednika...
Roześmiała się z rozkosznym dreszczykiem na myśl doznanych wzruszeń. Pani de Condamin bawiła się opowiadaniem ich Marcie, zauważyła, bowiem, że ta blednie, słuchając. Pewną była, że Marta jej zazdrości, więc przedłużała męczarnię swej przyjaciółki, czyniąc jej szeptem zwierzenia nad sposobem zachowywania się księdza Faujas, podczas gdy ją spowiadał.
Od chwili założenia klubu młodzieży, ksiądz Faujas przybrał nową postać. Stał się dobroduszny, przystępny, łagodny zaś uśmiech opromieniał mu zawsze oblicze. Siłą woli przemógł się i przeobraził stosownie do uznanej przez siebie potrzeby. Z przyjemnością słuchał, gdy opowiadano, ile miał kłopotów przy założeniu klubu, jak przezwyciężył te trudności, pragnąc przysłużyć się mieszkańcom Plassans. Był koleżeński z wszystką młodzieżą w mieście, wywierał na nią wpływ, lecz nieznacznie, z niesłychaną zręcznością, łagodnie i z uśmiechem, wiedząc, że dorastający chłopcy nie byliby ujęci jego brutalnością, którą zachwycały się penitentki. Raz zdarzyło się, że uniósł się gniewem na młodego Rastoil, nieprzestrzegającego dość ściśle przepisów zakreślonych w programie klubu. Spostrzegł, że się unosi i, żałując gniewnie uczynionej wymówki, opanował się natychmiast a podając młodzieńcowi rękę, przeprosił go, ujmując tem serca tłumnie zebranych tego dnia w klubie gości.
Jednakże, jakkolwiek pozyskał kobiety i dorastających młodzieńców, z ojcami ich i mężami, pozostawał dotychczas w dość sztywnych stosunkach. Ludzie stateczni, używający opinii wysoko inteligentnych obywateli miasta, niedowierzali mu, skutkiem niewyraźności jego przekonań politycznych; nie mogli pogodzić się z myślą, że nie przystąpił do żadnego stronnictwa, do żadnego politycznego obozu. Podprefekt, pan Péqueur des Saulaies czynił mu ten zarzut bez żadnej ogródki, podczas gdy mer, pan Delangre uśmiechał się znacząco, gdy była o tem mowa i utrzymywał, że nie należy się śpieszyć z wydawaniem sądu. W domu państwa Rastoil, ksiądz Faujas był bezustannym powodem sprzeczek rodzinnych. Seweryn, oraz jego matka gorąco go zwykle bronili przeciw panu Rastoil, który ostatecznie, ulegając im, mówił:
— Dobrze, dobrze, niechajże i tak będzie! Chcę wierzyć, że posiada wszystkie możliwe cnoty, lecz zostawcie mnie w spokoju. Wszak zaprosiłem go do nas na obiad, ale nie moja wina, że nie raczył przybyć. Cóż chcecie, abym więcej uczynił?... Przecież nie mogę go gwałtem sprowadzić, ani go wam przynieść rękoma własnemi.
— Mój drogi — odpowiadała z niechęcią pani Rastoil — wiem dobrze, iż przy spotkaniu nie bywasz z nim uprzejmy, a na ulicy ledwie że mu od powiadasz na grzeczny jego ukłon. Przypuszczam, że musi mieć za to pewną urazę do ciebie.
— Tak jest napewno — podchwytywał Seweryn. — On dobrze widzi, że ojciec zachowuje się lekceważąco względem niego.
Pan Rastoil ruszał ramionami, słuchając podobnych oskarżeń a gdy pan de Bourdeu był przy tem obecny, występowali obadwaj przeciwko księdzu i obwiniając go o sympatyę dla podprefektury. Pani Rastoil żądała na to dowodów, czyniąc uwagę ze swej strony, że ksiądz Faujas nigdy tam nie był ani na obiedzie, ani z wizytą.
— Przecież go nie obwiniam, ani nie posądzam, aby był bonapartystą... Mówię tylko, że ciągnie w tamtą stronę. Wszyscy wiemy, że się często widuje z panem Delangre.
— Któż z nas nie miał styczności z panem Delangre, merem miasta? — wołał z zapałem Seweryn. — Wszak i ty, mój ojcze, niejednokrotnie miałeś z nim do czynienia. Okoliczności zmuszają nas do tego. Ale wracając do księdza Faujas, wyznaj, ojcze, szczerze, iż znieść go nie możesz!
Sprzeczki tego rodzaju doprowadziły członków rodziny Rastoil do wzajemnego rozdrażnienia, przestawano do siebie mówić po kilka dni z rzędu. Ksiądz Fenil rzadkim był teraz gościem u państwa Rastoil, prawie nie wychodził ze swego mieszkania, mówiąc, że cierpi na podagrę. Wszakże dwukrotnie się zdarzyło, że spytany, by wypowiedział swoje zdanie o nowym proboszczu — odezwał się bardzo pochlebnie, jakkolwiek krótko i głosem dość chłodnym. Zaś ksiądz Surin, ksiądz Bourette i pan Maffre, zawsze podzielali jak najzupełniej opinie pani domu. Opozycyę stanowili więc wyłącznie pan Rastoil i pan de Bourdeu, którzy z powagą mężów stanu twierdzili o koniecznej ze swej strony ostrożności względem człowieka ukrywającego swe zapatrywania polityczne.
Chcąc robić ojcu na przekór, Seweryn wychodził często na zaułek des Chevillottes i, pozostawiając drzwi ogrodu otwarte, stukał do furtki ogrodowej państwa Mouret, pragnąc się widzieć z księdzem Faujas. Zaułek stawał się neutralnym gruntem, miejscem schadzek osób chcących porozmawiać z proboszczem. Doktór Porquier pierwszy wpadł na ten pomysł, za nim poszedł śladem młody Delangre, sędzia a z drugiej strony Seweryn Rastoil. Zdarzało się obecnie, że po kilka godzin furtki ogrodów i brama parku podprefektury stały otwarte a ksiądz Faujas, stojąc w głębi zaułka kończącego się murem, witał przybywających znajomych tak z jednego jak z drugiego obozu i rozmawiał z wielkiem ożywieniem. Wszakże pan Péqueur des Saulaies nigdy jeszcze nie przekroczył bramy parku, wychodzącej na zaułek, również panowie Rastoil i de Bourdeu nie pokazywali się tutaj, spoglądając tylko z boku przez otwartą furtkę i przysuwając ku niej krzesła stojące przed kaskadą. Osoby rozmawiające z księdzem Faujas, rzadko kiedy pozwalały sobie na przestąpienie progu posiadłości państwa Mouret. Czasami tylko ktoś wsunął głowę, rozejrzał się ciekawie i cofał się natychmiast.
Proboszcz nigdy nikogo nie zapraszał do ogrodu, lecz też i nie bronił tam wejścia. Strzegł tylko, by państwo Trouche nie korzystali z zaprosin Marty i często groźnie spoglądał na ich okna, po za któremi wiecznie połyskiwały oczy Olimpii. Ukryci po za czerwoną firanką, państwo Trouche śledzili wszystko, co się dokoła działo i srodze cierpieli nad zakazem spacerowania po ogrodzie i zapoznania się z ludźmi wykwintniej od nich ubranymi. Podnieceni złością, roztwierali z hałasem okno i wparłszy się na parapecie, patrzeli tryumfująco na zakazany im ogród. Wszakże po chwili cofali się i zamykali okno, zwyciężeni i zgnębieni surowością spojrzenia rzuconego im przez księdza Faujas. Po chwili wszakże, małżonkowie cicho, na palcach stąpając, zakradali się znów za czerwoną firankę i karmili oczy, przerażającym ich widokiem księdza, spokojnie przechadzającego się po raju, którego im wzbraniał.
— Już dłużej nie mogę wytrzymać! — zawołała pewnego dnia Olimpia, zwracając się do męża. — Dla czego mamy się wiecznie poddawać jego przywidzeniom? On wszystko dobre zagarnia dla siebie a nas chciałby do dnia sądnego ciemiężyć w tej norze! Jeżeli chcesz, to pójdziemy razem do ogrodu... Przecież nas nie połknie... a od tego co powie, to przecież nie pomrzemy... Chodź... pójdziemy!...
Trouche wrócił przed chwilą ze swego biura w ochronce pod wezwaniem Przenajświętszej Panny. Przypiął sobie świeży kołnierzyk do koszuli, oczyścił buty, chcąc się ukazać w ogrodzie w pełni swej piękności. Olimpia, idąc za przykładem męża, przebrała się w jasną suknię. Zadowolnieni, zeszli odważnie do ogrodu i szli wolno, zatrzymując się przed strzyżonemi bukszpanami, przed każdym piękniejszym kwiatem. Ksiądz Faujas ich nie widział, będąc zajęty rozmową z panem Maffre tuż przy furtce, wychodzącej na zaułek. Gdy posłyszał skrzypnięcie kroków na piasku, państwo Trouche stali prawie przy nim. Obróciwszy się i spostrzegłszy ich, na razie zdziwił się tak, że urwał w połowie zaczęte zdanie. Pan Maffre nie znał ich, lecz przypatrywał się im z ciekawością.
— Śliczna dziś pogoda?... wszak prawda, moi panowie? — odezwała się Olimpia, blednąc pod spojrzeniem brata.
Proboszcz wyszedł na zaułek, pociągając za sobą pana Maffre i zamykając za sobą furtkę.
— Wściekły jest na nas — szepnęła Olimpia. — Nie zważajmy na to i zostańmy. Jeszczeby pomyślał, że się go boimy!... Dość już tego! Zobaczysz, jak mu się stawię! Niechno przyjdzie!
Doprowadziła męża do krzesełek pozostawionych przez Różę i małżonkowie zajęli miejsca, rozglądając się po ogrodzie, ku któremu od tak dawna wzdychali z po za czerwonych firanek swego pokoju. Ksiądz Faujas, jak najśpieszniej ukończywszy rozmowę z panem Maffre, wszedł napowrót do ogrodu i, zamknąwszy furtkę na zasuwkę, rozejrzał się czy nikogo niema w pobliżu, poczem szybko się zbliżył ku małżonkom spokojnie siedzącym w ocienionej altanie.
— Czyście zapomnieli, co było między nami umówione? — rzekł stłumionym głosem. — Wszak przyrzekliście siedzieć spokojnie w naszem mieszkaniu!
— Za gorąco nam było w pokoju na górze — odpowiedziała Olimpia. — przecież nie popełniamy zbrodni, przychodząc użyć świeżego powietrza.
Ksiądz miał już wybuchnąć gniewem, gdy Olimpia, śmiertelnie blada z wysiłku jaki czyniła, opierając się woli brata wciąż na nią patrzącego, rzekła znów po chwili z dziwną zjadliwością:
— Radzę ci, nie unoś się i nie zaczynaj hałasować, bo sąsiedzi z jednego lub drugiego ogrodu mogliby cię usłyszeć. Zaszkodziłbyś przedewszystkiem sobie!...
Małżonkowie, zamieniwszy ze sobą spojrzenia, zachichotali z chwilowej niemocy księdza, który chwycił się za czoło z gestem niemej, gniewnej rozpaczy.
— Usiądź! — rzekła Olimpia. — Chcesz wiedzieć, dla czego nas tu spotykasz?... Więc powiem: oto mamy już wyżej głowy tego więziennego życia... Ty żyjesz tutaj jak u Pana Boga za piecem... dom należy do ciebie... ogród również... Tem lepiej... radzi jesteśmy, że ci się powodzi... lecz i nam powinieneś coś z tego udzielić... Czyś mi kiedy przyniósł jakich owoców z tego ogrodu?.. a w domu wyznaczyłeś nam najbrzydszy pokój na mieszkanie i każesz nam w nim siedzieć i nigdzie się nie pokazywać, jakbyś się nas wstydził... Nie chcemy, aby tak było nadal... Zapowiadamy ci, że nie chcemy...
— Nie jestem panem ani domu, ani ogrodu. Jeżeli chcecie rabować w ogrodzie, to wiedzcie, że należy do pana Mouret.
Państwo Trouche, znów patrząc na siebie, zaśmieli się znacząco.
— My nie chcemy się wtrącać w potajemne twoje sprawy — mówiła dalej Olimpia — ale wiemy... i to nam wystarcza... Mamy tylko jeden dowód więcej, że traktujesz nas jak obcych i że jesteś pozbawiony serca. Jak sądzisz, gdybyśmy byli w twojem położeniu, czyżbyśmy nie dzielili się z tobą jako z naszym bratem?
— Czego wy odemnie żądacie? — zawołał ksiądz. — Czego chcecie?... Czyż myślicie, że ja sypiam na workach złota?... Przecież widzieliście mój pokój, gorsze mam sprzęty, aniżeli wy. A domu i ogrodu dać wam nie mogę, bo do mnie nie należą.
Olimpia ruszyła ramionami i gestem nakazała mężowi milczenie, widząc, że ma ochotę do zabrania głosu, sama zaś zaczęła powoli:
— Każdy pojmuje życie po swojemu... Ty, gdybyś miał miliony, to nawet wtedy nie dbałbyś o porządne urządzenie mieszkania i wydawałbyś pieniądze na najgłupsze ogólne cele. My zaś przeciwnie, lubimy mieć ładne mieszkanko... A czy będziesz śmiał przeczyć, gdy ci powiem, że gdybyś zażądał najładniejszych pokojów, całego ogrodu, spiżarni, bielizny — to wszystkobyś miał natychmiast na pierwsze zawołanie?... Otóż ty o to nie dbasz... ale wiedząc, że my chcielibyśmy to posiadać, jako dobry brat, powinieneś brać i korzystać dla nas, dla naszego zadowolenia... A czyś kiedy o tem pomyślał?... Nie, bo nie masz serca i wolisz nas więzić w zatęchłej norze...
Ksiądz Faujas patrzał na małżonków Trouche z niewymownem podziwieniem. Oni zaś, ośmieleni jego spokojem, uśmiechali się, kiwając na krzesłach.
— Jesteście niewdzięcznikami! — rzekł po chwili. — Przypomnijcie sobie, ile już dla was uczyniłem. Jeżeli macie dziś co jeść, to tylko dzięki mnie. Mam twoje listy, Olimpio, w których mnie błagasz, bym was ratował od nędzy i sprowadził do Plassans. Zjechaliście, macie co jeść, więc nowe macie wymagania...
— Proszę bez przechwałek! — zawołał brutalnie Trouche, przerywając mowę księdzu. Jeżeliś nas tu sprowadził, to nie dla czego innego, tylko żeś nas potrzebował... Pozwoliłem żonie mówić, lecz ona, zwyczajnie jak kobieta, gada, gada a nie przystępuje do rzeczy, jak się należy. Otóż, mój kochany, powiem ci w dwóch słowach, że przebierasz miarkę naszej cierpliwości, zamykając nas pomiędzy czterema ścianami jak w klatce... traktujesz nas gorzej, aniżeli psów; strzeż się, zaczynamy sobie to wszystko przykrzyć i lada dzień wyrwiemy się z twojej niewoli... nie będziesz kontent, bo wiemy niemało... Jeżeli chcesz tego uniknąć, zmień postępowanie... Powiadasz, że dom i ogród nie są twoją własnością, bierzemy to pod uwagę, lecz chcemy mieszkać wygodniej, chcemy mieć więcej swobody... przeto postaramy się, by to uzyskać... a ty nam nie broń i nie przeszkadzaj... to nasza rzecz... Przecież nie zjemy ani murów domu, ani ziemi w ogrodzie.
— Dobrze mówisz, mój mężu! — zawołała Olimpia. — Tak, tak, możnaby oszaleć, żyjąc dłużej w warunkach przez ciebie stworzonych. Daj nam swobodę działania a my w zamian będziemy ci posłuszni i wierni... Wiesz, że mój mąż jest zawsze gotów na twoje skinienie... Idź więc śmiało naprzód i licz na nas, że jesteśmy przy twoim boku... ale w zamian chcemy trochę dobra, w które ty mógłbyś opływać, chociażby natychmiast... Więc nowa umowa staje. Wszak się zgadzasz?...
Ksiądz Faujas opuścił głowę na piersi i zamyślił się. Wreszcie rzekł, patrząc im w oczy:
— Mogę was tylko o tem zapewnić: z chwilą, gdy spostrzegę, że mi wchodzicie w drogę, wyślę was ztąd na złamanie karku!
Rzuciwszy im te słowa, odszedł do siebie na górę, pozostawiając ich w ocienionej altanie.
Począwszy od tego dnia, państwo Trouche prawie codziennie siadywali i przechadzali się po ogrodzie, wystrzegając się wszakże godzin, w których ksiądz Faujas odczytywał swój brewiarz, lub rozmawiał z osobami z sąsiedztwa.
W następnym tygodniu, Olimpia, narzekając przed Martą na ciasnotę swego mieszkania, uzyskała od niej pozwolenie zajęcia na sypialnię, dawnego pokoju Sergiusza. Tak więc państwo Trouche rozlokowali się w dwóch pokojach, wyprosiwszy u Marty, by im dozwoliła posługiwać się sprzętami, stojącemi w izdebce syna. Z pomocą Róży wynaleźli na strychu starą kanapę i parę foteli, które dawną ich sypialnię zamieniły na rodzaj saloniku. Uszczęśliwiona temi zmianami, pani Trouche obstalowała sobie u najlepszej szwaczki w Plassans strojny różowy szlafroczek.
Mouret, zapomniawszy, iż pokój Sergiusza jest obecnie sypialnią państwa Trouche, zaszedł tam chcąc poszukać noża, o którym wiedział, że znajduje się w szufladzie od stołu. Zmięszał się, ujrzawszy pana Trouche, strugającego owym nożem laskę, którą ściął sobie z drzewa gruszkowego w ogrodzie i cofnął się, przepraszając za najście.




XIV.

Podczas procesyi w dzień Bożego Ciała zauważono, iż biskup, schodząc ze stopni ołtarza urządzonego z wielkim przepychem przez panią de Condamin obok pałacyku, który zamieszkiwała przy Placu podprefektury, odwrócił się z niechęcią plecami, ujrzawszy księdza Faujas.
Pani Rougon z okna swojego mieszkania patrzała na procesyę a dostrzegłszy ów giest biskupa, rzekła do pani Paloque, stojącej obok:
— Cóż to... pogniewali się znowu?...
— Pani o tem nie wie? — spytała pani Paloque. — Od wczoraj o tem tylko mówi całe miasto. Tak, tak, ksiądz Fenil znów wrócił do łask naszego biskupa.
Pan de Condamin, stojący z tyłu za rozmawiającemi z sobą paniami, wybuchnął głośnym śmiechem. Od godziny gościł już u „czarnuszki“, nie mogąc dziś wytrzymać u siebie w domu, gdzie, jak się wyraził, „wszystko trąciło kościołem“.
— Niewarto zważać na ich gniewy — rzekł, śmiejąc się dalej. — Biskup jest chorągiewką obracającą się za podmuchem księdza Faujas, to znów za podmuchem księdza Fenil. Dziś ufa jednemu a jutro lub za godzinę drugiemu. Już nie wiedzieć ile razy gniewali się z sobą i znów godzili. Zobaczycie panie, że trzy dni nie miną a ksiądz Faujas będzie na nowo ulubieńcem w pałacu biskupim.
— Nie myślę — przerwała pani Paloąue. — Tym razem pogniewali się na seryo. Podobno biskup doznał już niemało nieprzyjemności z powodu księdza Faujas, lecz nigdy dotkliwej nie bolał jak obecnie, doszły go bowiem wieści o kazaniach dawniej przez niego głoszonych a bardzo źle notowanych w Rzymie. Nie mogę państwu opowiedzieć szczegółów, lecz wiem, że to sprawa zawiła... biskup otrzymał listy ze Stolicy apostolskiej, w których robią mu ztamtąd wymówki za popieranie księdza Faujas... Wiem i to, że dostał kilka ostrzeżeń drogą prywatną, zaczynają nawet krążyć po głoski, że ksiądz Faujas jest agentem politycznym.
— Któż to opowiada takie rzeczy? — spytała obojętnie pani Rougon, przypatrując się z takiem zajęciem postępującej naprzód procesyi, że przymrużyła aż oczy.
— Kto?... tego już nie pamiętam — odpowiedziała jeszcze obojętniej pani Paloque.
To rzekłszy, odeszła, mówiąc, że z innego okna na pewno lepiej będzie można widzieć procesję, postępującą ulicą de la Banne. Pan de Condamin zajął jej miejsce przy pani Rougon, szepcząc jej do ucha.
— Widziałem co najmniej dziesięć razy tę babę chyłkiem wychodzącą lub wchodzącą do księdza Fenil... Knują jakieś sprawy na spółkę... Ona nienawidzi księdza Faujas i łowi każdą sposobność by mu zaszkodzić... musiał kiedyś nastąpić na tę żmiję, któraby go wciąż kąsać chciała. Żeby nie była tak potwornie szpetną, tobym jej powiedział, za złą obrała drogę... jeżeli z niej nie zejdzie, to nigdy nie ujrzy swego męża na wyższym urzędzie.
— Dla czego?... Nie rozumiem znaczenia słów wyrzeczonych przez pana — szepnęła Felicya, przybrawszy minę naiwną i zadziwioną.
Pan de Condamin popatrzał na nią zaciekawiony, lecz ona wytrzymała wzrok jego zwycięzko. Roześmiał się więc i, nie dając bliższych objaśnień, potrząsnął głową na znak, iż wie, co o tem pytaniu mu sądzić należało.
Procesya znikła, zakręciwszy w aleję Sauvaire. Wówczas kilka osób, zaproszonych przez panią Rougon dla przypatrywania się uroczystości, odstąpiło od okien i zasiadło na fotelach zielonego salonu, rozmawiając o doznanych wrażeniach, o piękności ołtarza, urządzonego przez panią de Condamin, o nowych chorągwiach przeróżnych bractw a przedewszystkiem o dziewczątkach z ochronki pod wezwaniem Przenajświętszej Panny, które, parami idąc w orszaku procesyjnym, zwracały ogólną uwagę. Panie zachwycały się tym widokiem, powtarzając przytem nazwisko księdza Faujas, czcigodnego założyciela pożytecznej instytucyi.
— Tak, to istny święty! — zawołała z przekąsem pani Paloque, zwracając się do pana de Condamin, który usiadł w pobliżu.
Przybrawszy minę tajemniczą, pochyliła się ku niemu, szepcząc:
— Nie chciałam dłużej rozmawiać o nim z matką. Ale pan musi wiedzieć, co mówią w mieście o jego stosunku z panią Mouret?... Otóż te wieści doszły obecnie do uszów naszego biskupa...
Pan de Condamin zadowolnił się, odpowiadając:
— Pani Mouret jest uroczą kobietą i niezmiernie pociągającą, pomimo swych lat czterdziestu.
— Uroczą, uroczą, czyż nie ma wtem przesady! — rzekła pani Paloque, zieleniejąc z zawiści.
— Tak, zapewniam panią, że jest uroczą... może nawet więcej niż kiedykolwiek... są kobiety, które właśnie w jej wieku są najbardziej ponętne... jest to wiek gwałtownych namiętności i rozkoszy... Lecz panie takich rzeczy nie umiecie oceniać i mylne o sobie wydajcie sądy.
Powiedziawszy to, opuścił salon, ciesząc się, że doprowadził do złości nienawidzącą ponętnych kobiet panią Poloque.
Mieszkańcy Plassans z nieustannem zajęciem śledzili przebieg walki toczonej przez księdza Fenil z księdzem Faujas o zawładnięcie łaską biskupa. Walka bowiem nieustawała ani na chwilę; zdobywano biskupa podstępem lub szturmem, lecz z zawziętością chciwych kobiet, pragnących opanować wolę niedołężnego starca. Biskup zdawał sobie sprawę z tych manewrów i uśmiechał się, bawiąc temi starciami dwóch przeciwnych prądów. Śledził zapaśników zdaleka i wybierał zawsze tego, który brał górę, zapewniając sobie spokój przy boku zwycięzcy. Wynalazłszy ten wygodny dla siebie fortel, słuchał z najzupełniejszą obojętnością płotek, donoszonych mu o jednym lub drugim. Wiedział, co o nich sądzić, był pobłażliwy i przygotowany na wszelkie wzajemne oskarżenia. Uznawał ich za zdolnych do rzucania na siebie najpotworniejszych oszczerstw. Gdy czuł się usposobiony do zwierzeń mówił do księdza Surin:
— Niewiem, który z nich gorszy!.. Ale przypuszczam, że nadchodzą czasy, w których należy się trzymać Paryża a nie Rzymu... Pewności przecie nie mam jeszcze, więc czekając, by się rzeczy wyklarowały, pozwalam im na wzajemne zadawanie sobie guzów... Przecież musi któryś z nich pozostać panem placu... wtedy zobaczymy... Ale dajmy temu pokój... oto lepiej przeczytaj mi, moje dziecko, trzecią odę Horacyusza, lękam się, że jedno zdanie przetłomaczyłem z niej niejasno... trzeba to porównać i zastanowić się dokładniej.
W pierwszy wtorek po odbytej procesyi Bożego Ciała była prześliczna pogoda. Z ogrodu państwa Rastoil i z ogrodu podprefektury dolatywały wesołe śmiechy. Widocznie tak tu, jak i tam zebrało się liczne koło gości. W ogrodzie państwa Mouret przechadzał się jak zwykle o tej porze dnia ksiądz Faujas, czytając brewiarz i zatrzymując się chwilami. Od kilku dni przestał rozmawiać z sąsiadami i nie roztwierał furtki ogrodowej wychodzącej na zaułek. Może chciał w ten sposób wzbudzić za sobą tęsknotę u sąsiadów a może odczuł jakiś chłód z ich strony, okazywany sobie skutkiem pogniewania się z biskupem lub też z powodu krążących po mieście potwarzy, szerzonych zawzięcie przez garstkę nieprzyjaciół jeszcze dotychczas niczem nieprzejednanych.
Około godziny piątej, gdy słońce chylić się już zaczęło i mniej było skwarne, ksiądz Surin zaproponował pannom Rastoil partyę wolanta. Był on w tej grze niezrównanym mistrzem. Panna Aniela i panna Aurelia, pomimo iż zbliżały się do trzydziestki, niezmiernie lubiły gry tak zwane niewinne; wmawiała to w nie matka, która pragnęła, by je uważano za podlotki i chętnieby ubierała córki w krótkie sukienki. Gdy na rozkaz panien, służąca przyniosła przybory do gry, ksiądz Surin zaczął się rozglądać po ogrodzie, by upatrzyć najstosowniejsze miejsce, lecz wszędzie było słonecznie. Naraz przyszła mu myśl natychmiast z zapałem przyjęta przez panny.
— A gdybyśmy poszli grać w wolanta w zaułku Chevillottes? — rzekł — Tam bylibyśmy w cieniu drzew i będzie nam przestroniej.
Wyszli i rozpoczęli partyę, uszczęśliwieni ze zmiany miejsca. Panny Rastoil stanęły do gry, lecz gdy Aniela opóźniła się ze schwytaniem puszczonego w górę wolanta, zastąpił ją ksiądz Surin, który z niesłychaną zręcznością umiał kierować rakietą. Uniósłszy sutanę, biegał żwawo i z wdziękiem; podskakiwał i przysiadał w bok, w tył, naprzód, unosząc wolant na swej rakiecie, wpierw nim musnął ziemię piórami, to znów chwytał go wysoko i podrzucał następnie jak piłkę, by go wreszcie rzucić ku swej partnerce. Wolant, puszczony w bieg jego ręką, zakreślał łuki w powietrzu lub też wzbijał się wysoko, opadając wszakże na punkt właściwy, to jest na rakietę panny Aurelii, która też grała wprawnie i z niemałą umiejętnością. Ksiądz Surin utrzymywał, że lubi mieć gorszego od niej partnera, albowiem zbyt rytmiczne rzuty nie dozwalały mu nabywać wprawy w pokonywaniu trudności, rzeczywiście zaś nie dostarczały mu pola do popisania się z własną zręcznością. Panna Aurelia śmiała się głośno po każdem złapaniu lub rzuceniu wolanta, bawiąc się z młodzieńczą pustotą celowaniem w nos swego przeciwnika a gdy ten przez zemstę machnął wolantem nieco silniej, biegła w podrygach i skokach na jego spotkanie, chichocząc i szeleszcząc spódnicami, które unosiła, chcąc mieć większą swobodę ruchów. Zdarzyło się, że puszczony w lot wolant osiadł jej na głowie i wplątał się we włosy, wtedy wesołość trójki grających nie miała już granic, zaczęli się śmiać, mówić i wydawać okrzyki wszyscy równocześnie. Miejsce siostry zajęła teraz panna Aniela.
Ksiądz Faujas, chodząc wolnemi krokami po ogrodzie państwa Mouret i według zwyczaju czytając brewiarz, spoglądał od czasu do czasu w stronę muru wychodzącego na zaułek i widział w powietrzu łuki zakreślane przez wolant, szybujący w tę lub przeciwną stronę. Było to coś podobnego do lotu wielkiego, białego motyla.
— Księże proboszczu, proszę roztworzyć! — zawołała panna Aniela, stukając do furtki ogrodowej. — Wolant przeleciał przez mur na pańską stronę.
Proboszcz podniósł spadły wolant i roztworzył drzwi ogrodu.
— Dziękuję, najuprzejmiej dziękuję — rzekła panna Aurelia, stojąc przed księdzem i trzymając rakietę w ręku. — To Anielka taka niezgrabna... Któregoś dnia grałyśmy we dwie w naszym ogrodzie, otóż proszę sobie wyobrazić, że rzuciła wolantem tak nieszczęśliwie, iż wpadł do ucha papy przypatrującego się nam z daleka. Uderzenie było tak silne, że papa ogłuchł na dwadzieścia cztery godzin.
Znów wszyscy parsknęli śmiechem. Zmęczony grą, ksiądz Surin stał rumiany i ładny jak panna, ocierając sobie czoło lekkiemi dotknięciami batystowej, woniejącej chusteczki. Długie, puklowane blond włosy odrzucił w tył głowy i zaczął się wachlować rakietą, przeginając tors z wdziękiem, uśmiechnięty, zapłoniony, z połyskującemi oczami; nie zauważył nawet, iż rabat przekręcił mu się nieco ma szyi, tak dalece był rozbawiony i grą przejęty.
— Księże proboszczu — rzekł, stojąc na stanowisku — zechciej być naszym sędzią i licz nasze punkty!
Ksiądz Faujas uśmiechnął się z ojcowską pobłażliwością i wsunąwszy brewiarz pod pachę, stanął na progu furtki. Przez roztwartą bramę parku podprefektury, można było widzieć pana Péqueur des Saulaies, siedzącego w gronie znajomych przed stawem zdobiącym ogród. Ale proboszcz, nie patrząc w tamtą stronę, stał na obranem przez siebie miejscu na progu i znaczył punkty, chwaląc grę młodego księdza, oraz pocieszając mniej wprawne panny Rastoil.
— Wiesz co, mój kochany — szepnął pan de Condamin do podprefekta — źle robisz, nie zapraszając na wieczory tego ładnego kawalera, bo chociaż nosi sutanę, pewien jestem, że umie tańczyć, zwłaszcza walca a jak widzisz, potrafi bawić panny, niezawodnie i mężatkom prawi komplimenty...
Pan Péqueur des Saulaies, prowadząc ożywioną rozmowę z panem Delangre, udał że nie słyszy żarcików pana de Condamin i z przejęciem mówił dalej do mera:
— Doprawdy, nie wiem, mój drogi, gdzie i kiedy potrafiłeś go poznać tak dokładnie i tyle cnót i mądrości w nim dopatrzeć. Mojem zdaniem należy się raczej strzedz waszego księdza Faujas. O jego przeszłości krążą wcale nieciekawe rzeczy... Więc dla czegóż mam być na to głuchy i gwałtem wpraszać się do jego przyjaźni?... tem więcej, że całe duchowieństwo w Plassans jest nam przeciwne... Stosunek z nim uważam za najzupełniej zbyteczny dla siebie, przydać mi się nie może w niczem a zaszkodzić z łatwością.
Pan Delangre zamienił spojrzenie z panem de Condamin. Ci panowie musieli wybornie się rozumieć, więc z uśmiechem ironicznym potrząsnęli głowami. Podprefekt ciągnął dalej:
— Tak, powtarzam, stosunek z księdzem Faujas uważam za bezpożyteczny. Mogę nawet powiedzieć, że mam pewne na to dane. Zmęczony bazustannem naleganiem o zawiązanie z nim znajomości, zniecierpliwiony hymnami pochwalnemi, które wszyscy na cześć jego wznoszą, napisałem do Paryża, pytając się, co on za jeden? Czy wiesz, jaką otrzymałem odpowiedź?... Oto, że nikt go tam nie zna; ostrzeżono mnie przytem poufnie, bym się nie zbliżał do duchowieństwa tutejszego, które bawi się w politykę... Rozumiesz zatem, że muszę się pilnować... Już i tak nie są ze mnie zadowoleni w Paryżu od czasu wyborów... doprawdy nie wiem, jak się to stało, że tego głupiego margrabiego de Lagrifoul obrano deputowanym! Wiedząc atoli o zachwianem zaufaniu, muszę je wzmocnić; nie teraz więc czas, abym zawierał przyjacielskie stosunki z protegowanym przez was księdzem Faujas, którego mylnie traktujecie, jakoby był wielkim człowiekiem.
Mer znów spojrzał na dozorcę wód i lasów, ruszył nawet ramionami i, zbliżywszy twarz do pięknie nastawionych wąsów pana Péqueur de Saulaies, spytał go z odcieniem politowania:
— Słuchaj... wszak chcesz zostać prefektem?...
Podprefekt się uśmiechnął i wyprostował na krześle, mer zaś dokończył po chwili:
— A zatem idź co żywo do księdza Faujas, który tam stoi, patrząc na grających w wolanta, i szczerze, najserdeczniej uściśnij mu rękę na powitanie a potem skieruj tak rozmowę, byś go mógł zaprosić do siebie.
Pan Péqueur des Saulaies patrzał z osłupieniem na mówiącego, nie rozumiejąc. Zwrócił potem oczy na pana de Condamin i spytał go z niepokojem:
— Czyż ty także jesteś tego zdania?
— Najzupełniej. Radzę ci, idź i podaj rękę księdzu Faujas — odpowiedział nadzorca wód i lasów.
Po chwili zaś dodał z pewnym cynizmem:
— Wreszcie zasięgnij rady mojej żony, do której masz nieograniczone zaufanie.
Pani de Condamin właśnie zbliżała się ku tym panom, wykwintnie ubrana w suknię szaro-różową z Paryża. Powiedziano jej, o co idzie.
— Nie masz pan racyi zaniedbywania się w obowiązkach religijnych — rzekła z przymileniem do podprefekta. — Już niejednokrotnie mówiłam panu o tem. Zaledwie od czasu do czasu można pana dostrzedz w kościele i to jedynie w dni świąteczne, albo czasem z powoda uroczystości oficjalnych. Przyznaję, że mnie to wielce martwi, lecz jeszcze nie zwątpiłam, że zdołam nawrócić pana. Cóż pan chce, aby myślano o rządzie, którego jesteś pan przedstawicielem w Plassans, jeżeli tak zły dajesz z siebie przykład pod względem pobożności?... Zostawcie nas panowie... muszę się rozmówić sam na sam z panem Péqueur.
Usiadła na krześle obok podprefekta i, robiąc wdzięczną minkę, patrzała na niego z uśmiechem figlarnym.
— Oktawio — szepnął do niej podprefekt, gdy pozostali sami — dla czego ty kpisz w ten sposób? Przecież nie uprawiałaś dewocyi, mieszkając w Paryżu przy ulicy du Helder. Wiesz, że robię, co mogę, by nie parsknąć śmiechem, patrząc na ciebie, modlącą się w kościele św. Saturnina.
— Mój drogi, mówmy poważnie — odpowiedziała pani de Condamin. — Bądź przekonany, że jestem niespokojna o ciebie, znałam cię kiedyś daleko rozsądniejszym. Straciłeś już dawną bystrość, a nawet resztę może inteligencyi, jeżeli nie widzisz, że z tobą krucho. Nie straciłeś jeszcze posady, lecz czy wiesz dla czego?... Bo osoby kierujące rządem pragną uśpić czujność legitymistów a zatem po wyborach, któremi nie umiałeś pokierować, nie chcą ci dać natychmiastowej dymisyi, by nie zwracać tem uwagi przeciwnego obozu. Obecnie ów obóz tryumfuje w Plassans a widząc cię w dalszym ciągu podprefektem, cieszy się trwałością swego zwycięztwa, obliczając już głosy do przyszłych wyborów. Nie jest to bynajmniej dla ciebie pochlebne, zwłaszcza że legitymiści działają po za twemi plecami, wcale się o ciebie nie troszcząc, licząc na twoje niedołęztwo... Czy słyszysz?... Chyba teraz widzisz jasno swoje położenie?... Lada dzień wylecisz z posady, jeżeli nie rozbudzisz w sobie energii, by ją skierować tam, gdzie trzeba. Jeżeli nie znasz właściwego kierunku, to go odgadnij, bo inaczej jesteś stracony.
Spojrzał na nią szczerze przerażony i z niepokojem spytał:
— Zkąd wiesz to wszystko?... Czy „on“ pisał do ciebie?...
Słowo „on’‘ powiedział z naciskiem. Była to aluzya do pewnej osobistości, którą w ten sposób nazywali, rozmawiając z sobą, mianując ją również „wielkim człowiekiem“.
— Nie, nie pisał, bo stosunek nasz zerwał się. Ja pierwsza spostrzegłam konieczność tego zerwania. Ale postąpił „on“ zemną dobrze, bardzo nawet dobrze. Wyszukał mi męża, dał różne objaśnienia, rady, według których postępuję i jest mi z tem dobrze. Zachowałam mnóstwo stosunków pożytecznych w Paryżu i zawsze wiem, zkąd wiatr wieje. Otóż powiadam ci, mój drogi, że ostatnia nastąpiła chwila dla ciebie... jeżeli chcesz się ratować, to się ratuj, chwytając się tych, którzy mocniej od ciebie stoją... Teraz więc idź i powitaj uprzejmie księdza Faujas. Jeżeli nie rozumiesz dla czego, mniejsza z tem, dowiesz się później i wdzięczny mi będziesz, że cię do tego popycham.
Pan Péqueur des Saulaies spuścił głowę trochę zawstydzony lekcyą daną mu przez różowe usta ładnej pani de Condamin, a chcąc znaleźć jakikolwiek punkt wyjścia, ratujący go we własnem mniemaniu, uśmiechnął się, pokazując białe zęby, z których był niezmiernie dumny i szepnął z czułością:
— Oktawio, gdybyś była chciała, bylibyśmy razem we dwoje rządzili w Plassans! Pamiętasz, ja ci proponowałem odnowienie naszego stosunku słodkiego...
— Jak widzę, jesteś głupszy, aniżeli myślałam! — zawołała dość gniewnie. — Najpierw proszę cię na przyszłość, byś zapomniał, że mi na imię Oktawia. Drażnisz mnie swojemi niewczesnemi czułościami... Jestem panią de Condamin tak dla wszystkich jak i dla ciebie. Proszę o tem nie zapominać! Jestem żoną pana de Condamin, nadzorcy wód i lasów, posiadam trzydzieści tysięcy franków rocznego dochodu i jestem rodzajem królowej w podprefekturze w Plassaus. Bywam u najwybitniejszych rodzin, gdzie mnie szanują, kochają i cenią. Ci, którzy się domyślają mojej przeszłości, starają się być uprzejmniejszymi od innych. Jestem bardzo kontenta, zupełnie szczęśliwa, więc cóżbym poczęła z taką figurą jak ty?... Byłbyś mi we wszystkiem zawadą. Jestem i pozostanę kobietą uczciwą, wierną żoną i szanowaną panią de Condamin. A tobie radzę, abyś skorzystał i stosował się do nauczki, jaką ci dałam przez prostą życzliwość.
Rzekłszy to, wstała, a ujrzawszy wchodzącego do parku doktora Porquier, podbiegła ku niemu i z minką uroczą zaczęła się skarżyć:
— Drogi doktorze, ratuj, mam migrenę, ale to straszliwą migrenę! Oto tutaj mnie boli w lewej skroni...
Doktór Porquier spędzał codziennie godzinę w parku podprefektury, wypoczywając po odbytych wizytach u chorych i pragnąc zarazem podtrzymać stosunki z wpływowemi osobami z otoczenia pana Péqueur des Saulaies. Skłonił się więc z wyszukaną galanteryą przed ładną i wdzięczącą się panią de Condamin, mówiąc:
— Migrena ustąpi, by nie dokuczać tak pięknej główce.
Pani de Condamin uśmiechnęła się i nie zasięgając dłuższej porady lekarskiej odeszła. Pani Paloque, która często przyprowadzała swego męża do podprefektury, sądząc że tym sposobem uzyska szybszy dla niego awans, pochyliła się ku niemu, mówiąc:
— Czyś słyszał, co jej doktór powiedział? Oto w ten sposób leczy je wszystkie...
Pan Péqueur des Saulaies, zbliżywszy się do pana Delangre i pana de Condamin, zaczął z nimi rozmawiać, manewrując zręcznie, by stanąć przy bramie otwartej na zaułek. Doszedłszy tam, zatrzymał się, niby patrząc na grę w wolanta. Ksiądz Surin, rozochocony ulubioną swoją zabawą, śmiał się i biegał, podkasawszy jeszcze wyżej sutanę, włosy miał rozwiane, zawinięte rękawy, a z tych wysuwały się prawie do łokci gołe ręce, białe, drobne i kształtne jakby kobiece. Oznaczył dalszą odległość pomiędzy grającymi; panna Aurelia stała obecnie o dwadzieścia kroków od niego, pomimo to gra szła wybornie. Widząc, że tyle osób go podziwia, ksiądz Surin dokonywał cudów zręczności a panna Aurelia, pociągnięta jego mistrzowstwem grała także lepiej aniżeli kiedykolwiek. Rzucany przez nich wolant latał mięko, zakreślając półkoliste linie i to z taką nadzwyczajną regularnością, że patrzącym zdawać się mogło, iż niewidzialna nić łączy jedną rakietę z drugą i po niej sunie skrzydlata piłeczka. Partnerzy nie poruszali się nawet z miejsca, pewni celności rzucanych pocisków. Ksiądz Surin z przechylonym w tył torsem ukazywał piękność linij wysmukłego ciała swego.
— Zachwycająco, zachwycająco! — zawołał na głos podprefekt. Nie wiedziałem, że jesteś tak niezrównanym graczem, księże Surin! Winszuję, szczerze winszuję!
Rzekłszy to, zwrócił się do reszty towarzystwa pozostałego w parku, przyzywając swych gości słowami:
— Chodźcie państwo i podziwiajcie! Jeszcze nigdy w życiu nie widziałem czegoś podobnego... Wszak pozwalasz, księże Surin, byśmy podziwiali twoją zręczność?
Całe towarzystwo zebrane w parku podprefektury skupiło się teraz koło pana Péqueur des Saulaies, stojącego już po za bramą, lecz w samej głębi zaułka. Ksiądz Faujas, nie ruszywszy się z miejsca, powitał lekkiem skinieniem głowy uprzejmie kłaniających się mu panów Delangre i de Condamin. Stojąc na progu furtki ogrodowej, zapisywał w dalszym ciągu zdobyte przez grających punkty. Naraz panna Aurelia nie podstawiła na czas rakiety, rzekł więc do niej:
— Masz pani trzysta dziesięć punktów. Mówię o tych ostatnich, po zmienionym dystansie. Siostra pani ma zaledwie czterdzieści siedm.
Jakkolwiek ksiądz Faujas zdawał się być wyłącznie zajęty grą w wolanta, której był widzem a zarazem sędzią, wszakże co jakiś czas rzucał szybkie spojrzenia w stronę ogrodu państwa Rastoil, którego drzwi pozostawały otwarte. Dotąd tylko pan Maffre ukazał się w nich na chwilę, lecz został odwołany przez osoby, siedzące przy kaskadzie.
— Z czego się oni tak cieszą i śmieją? — zapytał go pan Rastoil, przerywając sobie rozmowę prowadzoną z panem de Bourdeu.
— Wszyscy podziwiają zręczność księdza Surin — odpowiedział pan Maffre. — Rzeczywiście gra on w wolanta po mistrzowsku... mnóstwo osób patrzy i zachwyca się... Nasz proboszcz jest też pomiędzy nimi...
Pan de Bourdeu, zażywszy obfitą szczyptę tabaki, szepnął:
— Czyż być może?... I ksiądz Faujas jest pomiędzy patrzącymi?...
Tu oczy jego spotkały się ze wzrokiem pana Rastoil i obadwaj się tem zmięszali.
— Mówiono mi — rzekł pan Rastoil — że proboszcz pogodził się z waszym biskupem.
— Tak, tak, dziś rano pogodzili się z sobą, podchwycił pan Maffre. Zgoda nastąpiła jak najzupełniejsza. Znam wszystkie szczegóły... zaszły tam okoliczności bardzo wzruszające. Biskup płakał z rozrzewnienia... Przyznać należy, że ksiądz Fenil nieco zawinił...
— Myślałem, że pan jesteś przyjacielem wielkiego wikaryusza? — rzucił pan de Bourdeu.
— Tak, jestem nim — odpowiedział sędzia — lecz jestem zarazem przyjacielem proboszcza. Każdy, kto pozna bliżej tego człowieka, musi uchylić czoło przed wielką jego pobożnością.. Dziwić się należy ludziom mającym odwagę rzucania na niego potwarzy. Boże mój, o cóż go nieprzyjaciele nie posądzają! Wszak szerzą nawet oszczerstwa o moralności tego świętego księdza... Z oburzeniem przychodzi słuchać podobnej obmowy. Wstyd mi za nich, doprawdy, wstyd wielki.
Pan de Bourdeu popatrzył w jakiś szczególniejszy sposób na pana Rastoil. A pan Maffre mówił dalej z wielkiem oburzeniem:
— Przecież ci bezczelni ludzie usiłowali rzucić na proboszcza podejrzenie, iż zajmuje się polityką! Puszczali pogłoski o skrytych jego zamiarach zburzenia wszystkiego w Plassans, usunięcia od urzędów ludzi dotychczas je piastujących i obsadzenia posad swomi poplecznikami, składającymi się z wielbicieli nowego porządku rzeczy... Miał on zapewnić Paryżowi przejednanie Plassans na korzyść rządzącej tam szajki... Słowem suchej nitki nie pozostawiają na biednym proboszczu... znęcają się nad jego opinią, jak gdyby był zbójcą, podżegaczem mordów... Na szczęście coraz jaśniej się widzi bezczelność podobnych kłamstw i oszczerstw...
Pan de Bourdeu, słuchając tych słów, zaczął laską rysować na piasku profil jakiejś głowy, wreszcie rzekł od niechcenia:
— Tak, słyszałem coś o tem... lecz wątpię, by kapłan, sługa boży, mógł mięszać się w podobne sprawki,.. Wreszcie, zbyt dobre mam przekonanie o mieszkańcach naszego miasta, bym mógł przypuszczać możliwość powodzenia jakichkolwiek matactw... W Plassans nie ma ludzi dość zepsutych, by dali się uwieść podobnym intrygom, nie ma ludzi wystawiających sumienia na sprzedaż...
— Jestem także przekonany o bezpodstawności plotek szerzonych na księdza Faujas — rzekł pan Rastoil, ruszywszy ramionami. — Wreszcie przekonania ludzkie nie zmieniają się z dnia na dzień.. Czem było nasze miasto, tem i pozostanie... Chociażby Paryż nasłał nam całą zgraję swoich agentów, Plassans pozostanie wierne dobrej sprawie... My, legitymiści, będziemy zawsze tu mieli większość po naszej stronie... Inni muszą się ugiąć... Mamy tego przykład na podprefekcie... Odrazu poddał się, bo spostrzegł, że nam nie podoła... Doprawdy sensu nie mają ci ludzie, opowiadający ze strachem o tajnych agentach rządowych, przekupujących sumienia... Czyż można nawet wyobrazić sobie coś podobnego! Stado agentów przebiega ich zdaniem miasta i miasteczka prowincyonalne, ofiarując urzędy i synekury, byle pozyskać zwolenników dla swoich pryncypałów! Przyznam się, że niezmierniebym się ucieszył, gdybym te zadziwiające osobistości mógł ujrzeć!
Pan Rastoil w miarę, jak mówił, poczynał się tak srożyć, że aż zaniepokojony tem pan Maffre, poczuł się w obowiązku wyświetlenia słów poprzednio przez siebie wyrzeczonych:
— Za pozwoleniem, przecież ja nie powiedziałem, aby ksiądz Faujas był bonapartystą. Przeciwnie, znajduję, iż podobne posądzenie ubliża mu i jest wprost niedorzeczne.
— Proszę nie przekręcać znaczenia słów przezemnie wyrzeczonych. Ja nie mówiłem o księdzu Faujas, ale w ogólności. Oburzam się przeciwko posądzeniu miasta Plassans o sprzedajność. Co zaś do księdza Faujas, to zgadzam się, że jest człowiekiem, którego żadna potwarz nie jest w stanie dosięgnąć.
Zapadło milczenie. Pan de Bourdeu w dalszym ciągu kreśląc laską po alei ogrodowej, wykończał głowę, dodając jej brodę spiczasto-przystrzyżoną.
— Ksiądz Faujas jest przedewszystkiem sługą bożym, kapłanem a jako taki nie posiada żadnych opinij politycznych — rzekł sucho, jakby dla zakończenia rozmowy.
— Ja też jestem tego zdania o naszym proboszczu — oświadczył pan Rastoil. — W pierwszych czasach, gdy się pomiędzy nami ukazał, czyniliśmy mu zarzut z jego obojętności w sprawach polityki, lecz teraz rozumiem go i najzupełniej pochwalam jego wstrzemięźliwość. Wiecie dobrze, jak żyje, jak czas spędza i doprawdy nic nie można mu zarzucić. Wszystko jest jasne, proste, każdemu wiadome. Czy kto go widział w podprefekturze?... Noga jego tam nie postała. Zachowuje się taktownie i ze wszech miar zasługuje na uznanie... Gdyby był bonapartystą, nie miałby żadnej racyi tego ukrywać.
— Tak, nie miałby żadnej racyi... wszak oni dziś rządzą.
— Prócz tego, sposób życia księdza Faujas zasługuje na bezwarunkowe uwielbienie. Moja żona i mój syn, codziennie mi o nim opowiadają rzeczy budujące... czasami bywam tem wzruszony aż do głębi serca.
W tej właśnie chwili doleciały z zaułka głośniejsze jeszcze śmiechy i słychać było wyraźnie głos księdza Faujas, składającego powinszowania ï pannie Aurelii za niezrównaną zręczność okazaną przy ostatniem pochwyceniu wolanta. Pan Rastoil, który sobie przerwał opowiadanie, by się przekonać o przyczynie wesołości grających w wolanta, rzekł z uśmiechem:
— Czy słyszycie?... To się bawią! Zazdrość aż bierze nas starych i smutno się robi na myśl minionej na zawsze młodości.
A następnie, wracając do poprzedniego wątku rozmowy, rzekł głosem poważnym:
— Tak, moi panowie... dzięki opowiadaniom mojej żony i mojego syna, pokochałem księdza Faujas. Wyznaję, że szczerze żałuję, widząc krańcową jego powściągliwość zawierania stosunków towarzyskich, bo pragnąłbym go mieć jak najczęstszym gościem.
Pan de Bourdeu potakiwał, kiwając głową, gdy w zaułku rozległo się klaskanie w dłonie, okrzyki, podziwienia, śmiechy i słowa krzyżujące się w powietrzu i przyśpieszone bieganie. Można było przypuszczać, że tam bawią się i swawolą dzieci, wypuszczone z klasy na chwilowy odpoczynek. Pan Rastoil powstał nagle z krzesła, mówiąc:
— Chodźmy zobaczyć... dalibóg nie mogę już dłużej siedzieć z ciekawości.
Poszedł, pociągając za swoim przykładem obu swych przyjaciół. Wszyscy trzej zatrzymali się we drzwiach, wychodzących na zaułek, zauważywszy, że po raz pierwszy odeszli tak daleko od zwykłego miejsca swych posiedzeń w ogrodzie. Spostrzegłszy na przeciwnym krańcu zaułka grupę osób, otaczających podprefekta, przybrali surowo poważny wyraz twarzy. Ze swej strony pan Péqueur des Saulaies wyprostował się, starając się nadać swej postawie wygląd należny oficyalnemu stanowisku przedstawiciela władzy w mieście Plassans. Pani de Condamin, rozśmieszona, wesoła, trzpiotała się bezustannie i, szeleszcząc strojną różowo-szarą suknią paryzką, przesuwała się wzdłuż muru w tę lub drugą stronę, napełniając wdziękiem i światowem ożywieniem cichy i pusty zwykle zaułek. Jedno i drugie towarzystwo przyglądało się sobie nawzajem, rzucając ku sobie powściągliwe, baczne spojrzenia, stojąc na stanowiskach neutralnych, tuż przy drzwiach przynależnych ogrodów, podczas gdy ksiądz Faujas pozostawał niewzruszenie na progu furtki, to jest w pośrodku. Wciąż niby zajęty liczeniem punktów, udawał; że nie spostrzega stojących na przeciwnych krańcach dwóch towarzystw nieprzyjaznych, lecz bawił się kłopotliwem ich położeniem, porywając wewnętrzną uciechę udaną nieświadomością drażliwości chwili obecnej.
Wprawna gra oraz wytworna zręczność ładnego księdza Surin zachwycała wszystkich obecnych. On zaś, czując zwróconą na siebie uwagę, popisywał się z prawdziwem roznamiętnieniem aktora pragnącego oklasków. Wymyślał coraz to nowe utrudnienia w grze, okręcał się przed podchwyceniem wolanta, chwytał go na rakietę, nie patrząc, odgadując lot jego z ruchów panny Aurelii, podrzucał go, trzymając ręce po za swemi plecami i trafnie, mimo to, celując. Wszystkie te ruchy wykonywał harmonijne, obliczając je z matematyczną ścisłością. Zaczerwieniony, spojony, z włosem rozwianym, z rabatem na prawem ramieniu, upojony był swym tryumfem, zachowując przytem słodki i pociągający śmiech na ustach, piękny młodością całej swej postaci. Pochłonięci jego widokiem, panowie i panie, zapominając o dzielącej ich różnicy opinij, klaskali równocześnie po każdym zręczniejszym popisie a pani de Condamin powstrzymywała te oznaki uznania, gdy wybuchały przedwcześnie, powiewając koronkową chusteczką, którą unosiła wysoko po nad głowę. Ksiądz Surin wpadł na nowy pomysł, podskakując z miejsca w górę, zmieniał pozę i, przechylony, coraz to inaczej, chwytał w lot frunący ku sobie wolant. Ruchy jego stawały się coraz szybsze, wirujące, błyskawiczne, lecz zawsze trafne dla odbicia na czas rakietą piłki, gdy wtem stąpił nieopatrznie i o mało co nie padł w objęcia pani de Condamin, która mimowolnym giestem wyciągnęła ramiona, chcąc go powstrzymać od upadku. Krzyknęła wystraszona, powstał ogólny popłoch i zamęt, każdy był w obawie, że coś złego wydarzyć się mogło świetnemu graczowi, któremu wszyscy poskoczyli na ratunek. Lecz on gibkiemi ruchami ramion i kolan utrzymał się na nogach i wysiłkiem woli, zdołał dać zręcznego susa, chwytając na rakietę wolant tuż blizko ziemi będący i odbijając go w stronę panny Aurelii. Dokonawszy tego, wyprostował się jak struna, unosząc w górę tryumfującą swą rakietę.
— Brawo, brawo! — krzyknął na znak uwielbienia pan Péqueur de Saulaies, zbliżając się ku niemu.
— Brawo, winszuję! Popisałeś się pan przepysznie! — wołał pan Rastoil, ruszywszy się od drzwi w stronę młodego księdza.
Dalsza gra w wolanta została zawieszoną. Jedno i drugie towarzystwo wkroczyło w zaułek, zmięszało się, otaczając księdza Surin, który stał wsparty o mur w pobliżu proboszcza. Blady był i z trudnością oddychał, wszyscy zadawali mu pytania, wypływające z troskliwości, wszyscy mówili równocześnie, napełniając wrzawą to spokojne zwykle ustronie...
— Myślałem, że złamał sobie nogę — mówił doktór do pana Maffre.
— Wszystkie zabawy smutno się kończą — rzekł poważnie pan de Bourdeu, zwracając się do pana Delangre i do państwa Paloque, podając przytem rękę panu de Condamin, którego zwykł był na ulicy omijać jak najśpieszniej, by się z nim nie witać.
Pani de Condamin robiła, co mogła, by złączyć owe dwa nieprzyjazne sobie obozy, biegała roztrzpiotana od jednych do drugich, pragnąc zbliżenia pomiędzy podprefektem i panem Rastoil.
— Chciejcie mi wierzyć, panowie — rzekła, zwracając się do obydwóch, że jestem silniej wzruszona i przestraszona od niego... Myślałam, że on padnie na ziemię i że mnie pociągnie zarazem... Widzieliście panowie, iż niewiele do tego brakowało... A całe złe wynikło oto z powodu tego kamienia...
— Tak, tak — zapewniał pan Rastoil — musiał stąpnąć na ten kamień i noga mu się ześlizgnęła...
— Pan przypuszcza, że ten kamień jest sprawcą tego co zaszło? — spytał pan Péqueur des Saulaies, podnosząc niewielki, okrągły kamyk.
W kółku prywatnem zamienili ci panowie po raz pierwszy ze sobą kilka słów, dotychczas bowiem tylko w czasie występów oficyalnych, zmuszonymi byli zwracać się ku sobie z racyi piastowanych urzędów. Stanąwszy teraz obok siebie, oglądali ów kamień, podawali go sobie, czyniąc nad nim spostrzeżenia. Z jednego boku był nieco ostry, mógł był przeciąć skórę na obuwiu księdza Surin. Pani de Condamin, stojąc naprzeciwko nich, uśmiechała się zalotnie do każdego i, przymrużywszy oczy, zapewniała dźwięcznym głosikiem, że czuje się znacznie lepiej, prawie dobrze.
— Ksiądz Surin mdleje! — zawołały równocześnie panny Rastoil.
Słysząc o niebezpieczeństwie, jakiemu o mało co nie uległ, ksiądz Sarin pobladł i prawie bezwładnie, opierając się plecami o mur, byłby się osunął na ziemię, lecz ksiądz Faujas pochwycił go na czas w potężne swe ramiona i zaniósł jak chore dziecko do ogrodu państwa Mouret, gdzie posadził go na krześle.
Wszyscy obecni, już najzupełniej zapomniawszy o dzielącej ich przepaści pod względem politycznych przekonań, tłumnie weszli do ogrodu. Ksiądz Surin zemdlał.
— Różo, wody, octu! — wołał ksiądz Faujas, biegnąc ku domowi.
Mouret znajdował się w pokoju stołowym, na odgłos powstałego zamięszania, zbliżył się do okna a zobaczywszy tłum osób zgromadzonych w głębi ogrodu, cofnął się szybko, ogarnięty dziwnem przerażeniem. Skrył się z zamiarem niewychodzenia ze swojej kryjówki. Róża zaś zebrawszy na prędce najrozmaitsze leki, podążyła nieść ratunek choremu, mamrocząc pod nosem:
— Żeby chociaż pani była w domu... ale właśnie poszła odwiedzić panicza w seminaryum... Jestem sama... więc niewiele mogę pomódz... A pan, zwyczajnie po swojemu, ani nawet pomyśli o ruszeniu się z miejsca. Możnaby umrzeć koło niego a on patrzałby na to obojętnie. Przecież jest teraz w pokoju stołowym, mógłby przyjść, ale gdzie tam... woli siedzieć jak lis w norze... Szklanki wody nie podałby bliźniemu... już taką ma naturę...
Przeżuwając te słowa, doszła do krzesełka, na którem leżał zemdlony ksiądz Surin a zobaczywszy go — rzekła z miną pobożnej kumoszki:
— O Jezusku ty mój! Jakiż ty słodki i piękny!
Ksiądz Surin leżał z zamkniętemi oczami, z twarzą bladą, okoloną długiemi blond włosami, podobny do młodego męczennika na świętym obrazku wymodelowanym z tkliwą gracyą. Starsza panna Rastoil podtrzymywała mu głowę, chwiejącą się na białej, delikatnej szyi. Pani de Condamin, zwilżywszy brzeg serwetki octem, nacierała mu skronie. Wszyscy stali strwożeni, z oczami utkwionemi w chorego. Otworzył oczy i prawie natychmiast przymknął je powtórnie. Zemdlenia nastąpiły jeszcze kilkakrotnie.
— Toż nabawiłeś nas pan stracha! — zawołał doktór Porquier, gdy złe już minęło, raz jeszcze sprawdzając puls u ręki, którą trzymał dotychczas.
Ksiądz Surin siedział już prosto o własnych siłach i, zarumieniwszy się, dziękował za okazaną życzliwość i kłopot sprawiony obecnym. Zapewniał, że nic mu nie będzie. Wtem spostrzegł, że mu rozpięto sutanę i obnażono szyję. Uśmiechnął się i zaczął doprowadzić do porządku nieład swej tualety. Proszono go, by się nie męczył, by odpoczął, lecz uparł się, twierdząc, że czuje się zupełnie na siłach, by dokończyć rozpoczętą partyę wolanta. Mówiąc to, wstał i wyszedł z ogrodu na zaułek.
— Bardzo miły masz pan zakątek — rzekł pan Rastoil do księdza Faujas, rozglądając się po ogrodzie.
— W tej części miasta powietrze jest wyborne, zauważył pan Péqueur des Saulaies z grzecznym uśmiechem.
Osoby tak jednego jak drugiego towarzystwa patrzały z ciekawością na dom państwa Mouret.
— Jeżeli państwu podoba się nasz ogród — zawołała Róża — to proszę spocząć... ja zaraz przyniosę więcej krzeseł... ksiądz proboszcz jest tutaj zupełnie u siebie...
Pomimo, że się temu opierano, Róża trzykrotnie podążyła ku domowi, znosząc za każdym razem po kilka krzesełek. Spojrzawszy po sobie, towarzystwa przyjęły uprzejme zaprosiny Róży i przez grzeczność wszyscy usiedli. Ksiądz Faujas znalazł się pomiędzy podprefektem i panem Rastoil. Rozmowa toczyła się z ożywieniem i wyszukaną grzecznością!
— Raadko się zdarza mieć tak spokonego sąsiada, jakim pan jesteś, księże proboszczu — rzekł pan Péqueur des Saulaies. — Niewymowną mam przyjemność, widząc pana codziennie, zawsze o jednakowej godzinie, wśród zieloności tego rozkosznego ogrodu. Widok pana jest dla mnie wypoczynkiem po trudach, uspokaja mnie i pokrzepia.
— Dobrzy sąsiedzi są prawdziwą rzadkością — dodał ze swej strony pan Rastoil.
— Tak, są rzadkością — wtrącił pan de Bourdeu. — Trzeba przyznać, że szanowny ksiądz proboszcz nadał temu ogrodowi charakter klasztornego zacisza.
Ksiądz Faujas milczał, kłaniając się tym panom za prawione przez nich grzeczności a pan de Condamin, nie zająwszy miejsca na krześle, zbliżył się do pana Delangre i szepnął mu do ucha:
— Patrz na minę pana Rastoil. Dalibóg, że on już marzy o pozyskaniu korzystnej posady dla syna. Oblicza korzyści, jakie będzie mógł wyciągnąć z tego niespodziewanego spotkania się z nami.
Pan Delangre rzucił piorunujące spojrzenie na mówiącego, zląkł się bowiem, że ten nieuleczalny gaduła gotów jest powiedzieć głośno coś mogącego popsuć ten zawiązek ściślejszych stosunków pomiędzy dwoma towarzystwami. Spojrzenie wszakże nie podziałało i dozorca wód i lasów dodał:
— A Bourdeu jest przekonany, że zdoła odzyskać posiadaną kiedyś prefekturę.
Pani de Condamin wywarła ogólnie miłe zdziwienie, rzekłszy, podkreślając słowa:.
— Znajduję, że ten ogród jest uroczy. Wydaje mi się być podobnym do kawałka raju, czemś odosobnionem od świata i niedostępnem dla wszelkich uczuć ujemnych. Nawet Kain z Ablem żyli by tu w zgodzie, pojednawszy się pod wpływem tajemniczego wdzięku tego ogrodu.
Mówiąc, to, spoglądała z filuternym uśmieszkiem na grupę utworzoną przez proboszcza, pana Rastoil i podprefekta. Wszyscy obecni kiwali głowami potakująco, jedni tylko państwo Paloque spoglądali na siebie z zaniepokojeniem, z obawą wyrzeczenia słowa, nie chcąc, by je wytłomaczono w sposób niekorzystny i mogący zaszkodzić zawsze wyczekiwanemu awansowi.
Po kwadransie ogólnej rozmowy, pan Rastoil wstał, mówiąc:
— Czas, bym wrócił do domu, bo żona gotowa się niepokoić o mnie. Ani przypuszcza, że oddaję ci, księże proboszczu, sąsiedzką wizytę.
Reszta osób ruszyła się też z miejsca, zaczęto się żegnać a ksiądz Faujas, ściskając ręce gości, powtarzał z najuprzejmiejszym uśmiechem:
— Furtka tego ogrodu jest zawsze otwarta, zechciejcie państwo o tem nie zapominać.
Pan Rastoil obiecał, że skorzysta w przyszłości z tych zaprosin, podprefekt oświadczył, że też nie omieszka odwiedzać tak blizkiego sąsiada. Pożegnanie nacechowane życzliwą uprzejmością, trwało co najmniej dziesięć minut, podczas gdy z zaułka dolatywały znów śmiechy panien Rastoil i młodego księdza, grających nową partyę wolanta.




XV.

Któregoś piątku, pani Paloąue, wszedłszy do kościoła św. Saturnina, zadziwiła się niezmiernie, ujrzawszy Martę klęczącą przód kaplicą św. Michała, gdzie właśnie o tej porze, spowiadał ksiądz Faujas.
— Zaszła coś nowego... zgwałciła proboszcza... bo kiedy tu klęczy, to zapewne będzie się spowiadała... Muszę się o tem przekonać. Gdyby teraz nadeszła pani de Condamin, miałabym prawdziwe widowisko.
Zajęła miejsce na jednam z krzesełek z tylu po za Martą i, osunąwszy się na klęcznik, ukryła twarz w dłoniach, pozornie zatopiona w żarliwej modlitwie, lecz w rzeczywistości zajęta patrzeniem przez rozsunięte w tym celu palce. W tej części kościoła panowała ponura ciemność. Postać Marty zarysowywała się czarną masą, odbijającą o białość kolumny, głowa jej opadła na roztwarte stronnice książki od nabożeństwa, sądzić było można, że zasnęła, gdyby nie drgnięcia ramion chwilowo falujących skutkiem głębokich westchnień rozmodlonej kobiety. Była ona tak dalece pogrążoną w rozmarzających ją do nieprzytomności modłach, że przepuszczała swoją kolej zbliżenia się do konfesjonału. Po każdem odprawieniu wyspowiadanej penitentki, ksiądz Faujas czekał chwilkę a widząc, że nikt się nie zbliża, chociaż klęczało kilka kobiet pragnących spowiedzi, stukał zniecierpliwiony, przyzywając je do konfesyonału. Widząc, że Marta modli się nieporuszona, korzystały z tego inne, nie przestrzegając jej, że opuszcza kolej, wreszcie pozostała już tylko sama jedna przed kaplicą św. Michała.
— Jak widzę, głębiej popadła, aniżeli przypuszczałam, mówiła do siebie pani Paloque... Doprawdy, że mogłaby załatwiać swe miłosne sprawy w domu a nie w kościele... Jest to wprost nieprzyzwoite... Ale cóż widzę, to naprawdę pani de Condamin weszła do kościoła!
Rzeczywiście tak było. Pani de Condamin zatrzymała się chwilkę przed kropielnicą, zdjęła rękawiczkę i ładnym giestem zakreśliła na sobie znak krzyża. Szeleszcząc jedwabną suknią, ocierającą się o rozstawione krzesła, dążyła w stronę kaplicy św. Michała. Poruszywszy parę krzeseł, obrała sobie klęcznik i z wdziękiem zajęła na nim miejsce, uśmiechając się zalotnie do ścian kościelnych i zapadającego zmroku. Za każdem poruszeniem zgrabnej jej postaci rozchodził się stłumiony, lekki szelest jedwabnych jej spódnic, rozlegając się daleko po pustej nawie kościelnej. Ostatnia penitentka księdza Faujas odeszła, pozostały więc tylko ona i Marta. Proboszcz stukał coraz gwałtowniej w drewniane ściany konfesyonału, widocznie gniewał się, że te panie każą mu czekać.
— Niechaj pani przerwie modlitwę, bo to pani kolej... ja przyszłam ostatnia — rzekła pani de Condamin do Marty, której nie poznała.
Ta zwróciła głowę i ukazała twarz nerwowo skurczoną, bladą skutkiem jakiegoś głębokiego wewnętrznego wzruszenia, zdawało się, że nie zrozumiała słów do siebie wyrzeczonych, nagle będąc zbudzoną z ekstazy. Patrzała z osłupieniem, mrugając silnie powiekami.
Ksiądz Faujas gwałtownie uchylił drzwiczki konfesyonału, powtarzając szorstkim głosem:
— Proszę, proszę prędzej...
Pani de Condamin wstała z właściwą sobie uprzejmą gracyą i pośpieszyła na to wezwanie; Marta, zobaczywszy, że to ona szybko powstała z miejsca i weszła za nią do kaplicy, rzucając się na kolana o parę kroków od konfesyonału.
Pani Paloque bawiła się wybornie, oczekiwała teraz, by te dwie penitentki zaczęły sobie przymawiać pomimo niewłaściwości chwili i otoczenia. Marta, klecząc tak blizko, musiała słyszeć spowiedź pani de Condamin, która miała głos cienki i donośny jak złoty dzwonek. Grzechy swe wypowiadała szybko, papląc prześlicznie, jakby dla zabawienia gościa przyjmowanego w buduarze, konfesyonał napełnił się jej głosem, ruchami a nawet stłumionym chichotem, który, dobiegłszy do uszów Marty, napełnił ją zgrozą. Spowiedź pani de Condamin trwała krótko, wysunęła się z konfesyonału, lecz odszedłszy parę kroków, coś musiała sobie przypomnieć, bo zagadawszy sama do siebie, przysunęła się powtórnie do kratki, szepcząc i śmiejąc się w dalszym ciągu, zapomniawszy nawet przyklęknąć.
— Ta dyablica naumyślnie takie hece wyprawia, żeby tamtej dokuczyć, bo sama nie wpadnie jak tamta! O nie, zbyt na to jest sprytna! — myślała pani Paloque, pilnie patrząc na wszystko, co się działo w kaplicy św. Michała.
Wreszcie pani de Condamin wyszła a Marta odprowadzała ją oczyma, dopóki nie znikła w bocznej nawie kościoła. Postąpiła teraz parę kroków i, wsparłszy się ręką o ścianę konfesyonału, padła na kolana z łoskotem. Pani Paloque zbliżyła się do drzwi kaplicy, wyciągnęła szyję, lecz nic, prócz sukni rozesłanej po za klęczący Martą dojrzeć nie mogła. Spowiedź trwała przeszło półgodziny. Wśród panującej ciszy od czasu do czasu wydostawał się z konfesyonału przygnębiający, tłumiony jęk lub szlochanie, przerywane lekkim suchym trzaskiem drzewa, ulegającego nerwowemu szarpnięciu się spowiednika. Pani Paloque zaczynała się już nudzić, lecz pragnęła zobaczyć twarz Marty po ukończonej spowiedzi, skutkiem tego szpiegowała dalej kaplicę, przytuliwszy się do samego muru.
Ksiądz Faujas wyszedł pierwszy z konfesyonału, zamykając gniewnie i hałaśliwie drzwi po za sobą. Pani Mouret długo jeszcze klęczała nieruchomie pochylona, przybita a gdy wstała, opuściła na twarz gęstą zasłonę i wyszła chwiejnym krokiem, zataczając się ze zbytecznego wzruszenia. Wstrząśniętą była tak silnie, iż zapomniała się przeżegnać, wychodząc z kościoła.
— Musieli się z sobą pogniewać... ksiądz musiał ją czemś zgnębić — szeptała do siebie pani Paloque, podążając za Martą aż do placu arsenału.
Tu przystanęła, obejrzała się na wszystkie strony a nie widząc nikogo ze znajomych, skręciła szybko w stronę narożnego domu, w którym zamieszkiwał ksiądz Fenil.
Marta całemi dniami przesiadywała w kościele św. Saturnina, spełniając religijne obowiązki z egzaltowanem przejęciem. Ksiądz Faujas niejednokrotnie ją łajał aa zbyt gorączkową gorliwość. Nie dozwolił jej częściej przystępować do komunii jak raz na miesiąc, oznaczył jej ilość i jakość praktyk religijnych, wymagając, by ich nie przekraczała. Długo i uporczywie błagać go musiała, nim jej dozwolił na codzienne uczęszczanie na cichą mszę poranną a gdy pewnego dnia wyznała mu, że chcąc się skarcić za jakąś winę, położyła się na parę godzin na gołej, ceglanej posadzce, uniósł się gniewem, mówiąc, że tylko spowiednik ma prawo naznaczania pokuty. Przemawiał do niej ostro, grożąc jej często odesłaniem jej napowrót do konfesyonału księdza Bourette.
— Mocno żałuję, że pozwoliłem pani być moją penitentką i jeżeli chcesz nią pozostać, to trzeba w sobie wzbudzić więcej pokory. Żądam bezwarunkowego posłuszeństwa od dusz, któremi kieruję.
Marta wielbiła jego szorstkość. Czując żelazną jego dłoń po nad sobą, doznawała rozkoszy, to jego powstrzymywanie jej od zaprzepaszczenia się w ekstazie roznamiętniało ją ku niemu, rodząc coraz to silniejsze pokuszenie. Pozostawała neofitką, pragnącą zgłębić całą moc miłości, lecz pragnienia jej i żądze powstrzymywał on, przed którym drżała, nasycając się jego gniewem a zarazem odgadując siłę zabronionych jej rozkoszy. Nie znała, czem one być mogą, lecz pragnęła ich całem swem jestestwem, przebywając ku nim stacye upajającego rozmarzenia. Dawniej doznawana przez nią w kościele cicha, kojąca błogość zamieniła się w niej obecnie w coś rzeczywistszego, w jakieś szczęście, którego istnienie czuła, wywoływała. Żądzę ku podobnemu szczęściu, czuła w sobie od lat młodzieńczych, lecz dopiero teraz po skończonych latach czterdziestu, danem jej było zakosztować upragnionych uniesień. Doznawane szczęście wypełniło całą jej istotę, zapomniała o straconych na zawsze latach martwej swej młodości, zamknęła się w egoizmie swych uczuć, rozkoszując, się ich nowością, pobudzona namiętniej ku coraz silniejszej ekstazie, upieszczona temi marzeniami jak materyalnem miłosnem zetknięciem.
— Bądź dobrym dla mnie! — szeptała księdzu Faujas. — Bądź dobrym, ja tak bardzo potrzebuję twojej dobroci!
A gdy litując się nad jej prośbą, okazywał się względem niej nieco łagodniejszym, byłaby całowała ślady jego stóp w rozrzewnionej podzięce. Ksiądz Faujas w chwilach owej dobroci przemawiał do niej po ojcowsku, tłómacząc jej, że ma zbyt żywą imaginacyę. Mówił jej, że Bóg nie chciał, nie żądał tak gwałtownych wybuchów miłości od swych wiernych. Ona wtedy, płonąc, spuszczała oczy, piękniała i młodniała, przyrzekając, że będzie się hamowała, kiedy tego jest konieczna potrzeba. Lecz w chwilowej skrusze, padała na posadzkę kościoła i żarliwość jej modłów nie znała wtedy granic. Leżąc krzyżem, czołgała się ku świętym obrazom, śląc ku nim niedomówione słowa namiętnych uniesień, wreszcie milkła zupełnie i podniecając ogień swej miłości coraz zuchwałej, przyzywała pocałunku boskiego, w którymby zgorzeć mogła nazawsze. Czuła jego płomień, lecz dotrzeć doń nie mogła, omdlewając w wielkiem utęsknieniu swojem.
W życiu domowem Marta stała się opryskliwą. Dotychczas zadawalniała się lenistwem, obojętnością, radując się, gdy mąż pozostawiał ją w spokoju, lecz teraz Mouret rzadko kiedy wychodził na miasto, był posępny, małomówny, chudy i żółty, co razem wzięte niecierpliwiło ją i gniewało.
— Wszędzie go pełno, ruszyć się nie można, by go nie napotkać — mówiła do Róży.
— Robi pani na złość — odpowiadała kucharka — On za grosz nie ma serca. Oddawna to spostrzegłam. Albo te pogrzebowa miny, które teraz urządza, pani myśli, że to nie jest komedya?... Przecież lubi gadać a teraz milczy jak zaklęty... ale znamy cię, ptaszku... udaje takiego, żeby się nad nim litowano, żeby mu ustępowano... Ale niedoczekanie twoje; już dosyć nadokuczałeś się nam wszystkim i pani dobrze robi, nie zważając na te dziwactwa, które on z sobą teraz stroi.
Mouret zachował w domu pozory władzy, albowiem trzymał pieniądze w swoich rękach. Kłócić się nie chciał, bo się lękał, że straci tym sposobem resztki spokojnego, dawnego życia. Lecz nie kłócąc się, dokuczał obudwu kobietom bezustanną gderliwością, objawiającą się mniej w słowach a natomiast łajaniem ich na wydatkach drobiazgowych i nieładzie domowym. Dla załagodzenia własnego smutku, odmawiał im paru franków na konieczne sprawunki. Dawał miesięcznie sto franków do rozporządzenia Róży, utrzymując, że to aż nadto powinno wystarczyć na żywność, zważywszy, iż oliwa, wino i konserwy kupują się osobno. Zapowiedział kucharce, żeby nie liczyła na żadne dodatkowe pieniądze z jego strony a jeżeli jej owe sto franków nie starczą, to może dołożyć z własnej kieszeni. Marta nigdy nie miała grosza na osobiste swoje wydatki, musiała więc wejść w porozumienie z Różą, która dokładała wszelkich starań, by dać swojej pani jakie kilkanaście franków pod koniec każdego miesiąca. Zmuszona okolicznościami, Marta pożyczała u matki, by kupić sobie trzewiki lub suknię.
— Twój mąż najwidoczniej zwaryował — mawiała wtedy pani Rougon do córki. — Przecież nie możesz chodzić goła. Muszę z nim o tem pomówić.
— Mamo, błagam cię, byś tego nie robiła — prosiła wylękniona Marta. — On ciebie, mamo, nienawidzi, wszak dobrze wiesz o tem. Otóż gdyby się dowiedział, że ci się zwierzam z mojemi kłopotami, mściłby się na mnie i jeszcze byłby gorszy.
Rozpłakawszy się, skarżyła się dalej.
— Przez tyle lat ukrywałam szczegóły mojego domowego życia... lecz dziś nie mam już siły, by cierpieć dłużej. Pamiętasz, mamo, jak mnie zawsze zamykał w domu, nie pozwalając krokiem się ruszyć na miasto. Zawsze mi dokuczał a ja zawsze mu ulegałam dla okupienia odrobiny spokoju. Teraz jest dla mnie gorszy, niż kiedykolwiek, bo się mści, że się zbuntowałam i że nie chcę być dłużej jego najniższą sługą. Razi mnie swoim egoizmem, brakiem poczuć religijnych, brakiem serca.
— Spodziewam się, że cię nie bije?...
— Nie. Ale kto to wie, może i to nastąpi. Obecnie wszystkiego mi odmawia. Od pięciu lat nie kopiłam sobie koszul i wydarłam się ze wszystkiego a wczoraj, gdy mu pokazałam moją bieliznę pocerowaną, połataną, że aż wstyd mi nosić coś podobnego na sobie, popatrzył, wziął w rękę, przejrzał pod światło i powiedział, że mogę jeszcze rok poczekać na kupienie nowych koszul, bo te wystarczą. Grosza nigdy nie mam na bieżące wydatki... Któregoś dnia musiałam pożyczyć dwa susy od Róży, bo potrzebowałam nici do zeszycia rękawiczek poprutych na wszystkich palcach.
Rozpocząwszy zwierzenia, opowiadała matce tysiączne drobne a niemniej przykre okoliczności wydarzające się na każdym kroku, jak zeszywała sobie trzewiki kawałkiem dratwy, jak prała w herbacie wstążki, chcąc odświeżyć swój kapelusz, oraz od jak oddawna smaruje atramentem szwy swojej czarnej sukni, która popękała i poprzecierała się od zużycia. Pani Rougon litowała się nad córką i zachęcała ją do otwartszego buntu, względem męża, który, jak się okazuje, jest istnym potworem. Wszak Róża ręczyła, że widziała go nieraz liczącego gruszki w ogrodzie i kawałki cukru przechowywanego w szafie.
Marta przedewszystkiem cierpiała, nie mogąc brać udziału w składkach pieniężnych, zbieranych w kościele św. Saturnina, gdy czasami zdołała wydostać od Róży srebrny pieniążek, zawijała go starannie w bibułkę i kryła go jak skarb pomiędzy swojemi rzeczami, chcąc go zanieść na kwestę niedzielną podczas nabożeństwa w katedrze. Jakże nieznośnie czuła się upokorzoną, widząc, że panie należące do komitetu ochronki pod wezwaniem Przenajświętszej Panny, robią pomiędzy sobą składkę, by zakupić nowy ornat, krzyż, kielich, lub inny sprzęt kościelny. Udawała, że tego nie widzi, że nic o składce nie wie. Koleżanki z komitetu musiały się wszakże domyślać prawdy i objawiały jej swoje współczucie. Brała ją ochotą okradzenia męża, by tylko módz coś kupić dla przyozdobienia kościoła św. Saturnina. Znosiła katusze, nie mogąc okazać swej miłości darami. Doznawała bólu doprowadzającego ją do szału zazdrości, widząc księdza Faujas posługującego się podczas mszy, sprzętami ofiarowanemi kościołowi przez panią de Condamin, podczas gdy w dnie, w które odprawiał mszę przy ołtarzu pokrytym obrusem wyhaftowanym przez nią, drżała ze wzruszenia, modliła się z uniesieniem gorączkowem, doznając wrażeń najżywszej rozkoszy, gdy ręce księdza dotykały kwiatów przez nią wyszytych. Czuła swą łączność z niemi, stawała się ich cząstką. Byłaby pragnęła wystawić swoim kosztem całą kaplicę! Marzyła o jej piękności i bogactwie. Byłaby życie w niej spędziła, oczekując i przyjmując Boga we własnym jego i jej domu.
Zwierzała się z tem wszystkiem przed Różą, która wyszukiwała sposobów dostarczenia swej pani trochę pieniędzy. Udało się jej wynieść z ogrodu najpiękniejsze owoce, wyprzątnęła strych z niepotrzebnie stojących tam starych mebli — wszystko to sprzedawszy, zebrała trzysta franków, które z tryumfującą miną złożyła przed nią. Marta rzuciła się jej na szyję, dziękując z wybuchami radości.
— Droga moja Różo, jakaś ty dobra, jaka poczciwa! Ale czy jesteś pewna, że pan się niczego nie domyśla?... Wiesz, co kupimy za te pieniądze? Widziałam temi dniami u złotnika prześliczne, srebrne ampułki — spytałam się o cenę... kosztują dwieście franków... Moja Różo, moja kochana, bądź jeszcze dalej taką dobrą dla mnie i pomóż mi je kupić. Nie chcę sama robić tego sprawunku, nie chcę nawet, aby mnie widziano, że tamtędy chodzę, więc poprosisz swoją siostrę, aby, się tego za mnie podjęła... Powiesz jej zarazem żeby je przyniosła podczas nocy, niech zastuka do okna kuchennego a ty je tamtędy od niej weźmiesz...
W ten sposób osnuwszy całą intrygę zakupu ampułek, Marta cieszyła się jak dziecko. Dostawszy je w ręce, oglądała jak wreszcie pozyskany a zakazany owoc i pokryjomu znalazła dla nich skrytkę w szafie z bielizną. Gdy po kilku dniach zdecydowała się zanieść swój dar do kościoła, drżała ze wzruszenia, stanąwszy przed księdzem Faujas który okazał pewne niezadowolenie i złajał ją po przyjacielsku. Wogóle bowiem nie lubił prezentów dla pieniędzy, miał pogardę człowieka upatrującego szczęście w posiadaniu władzy i dowolnem rządzeniu. W przeciągu dwóch pierwszych lat przebytych w Plassans, żył w biedzie, częstokroć po kilka dni z rzędu jadł suchy chleb, popijając go wodą, nigdy wszakże nie pomyślał o pożyczeniu chociażby dziesięciu franków.
Marta, z chciwością skąpca schowała pozostałe sto franków i w myśli bawiła się kupowaniem za te pieniądze coraz to innych przedmiotów. Tymczasowo pozostawata w niepewności co do ostatecznego wyboru, radując się myślą posiadania stu franków do osobistego rozporządzenia. W tem Róża zawiadomiła ją, że pani Trouche pragnie z nią pomówić na osobności.
Olimpia zaprzyjaźniła się z Różą i prawie codziennie spędzała przy niej w kuchni długie godziny na poufnych pogadankach. Pożyczała często od niej pieniędzy pod pozorem, że musi iść do miasta po sprawunki a nie chce się jej wchodzić na górę po zostawioną tam portmonetkę.
Róża, zbliżywszy się do Marty, rzekła do niej półgłosem:
— Niechaj pani pójdzie do mieszkania pani Trouche, tam swobodniej można rozmawiać aniżeli tutaj. Przekonałam się, że są oni bardzo poczciwi oboje, i że niezmiernie kochają księdza proboszcza. Przebyli niemało biedy w swojem życiu, aż na płacz się zbiera, gdy pani Olimpia zacznie opowiadać o nieszczęściach, jakie ich spotkały.
Marta zastała Olimpię płaczącą. Łkając, opowiadała, że całe życie pokutowała wraz z mężem w skutek zbytecznej dobroci serca... wszyscy ich wyzyskiwali w sposób najniegodziwszy. Oto i teraz dawny ich wspólnik stał się przyczyną nieszczęsnego ich położenia; chcąc mu pomódz, zaciągnęli długi, obecnie zaś wierzyciele dopominają się o pieniądze... Dopiero co otrzymała list z Besançon, w którym wymyślają jej, grożąc zarazem skargą do mera i do biskupa w Plassans.
— My osobiście gotowi jesteśmy cierpieć srogość naszego losu — mówiła z płaczem Olimpia — lecz życiebym oddała z ochotą, by nie martwić mojego brata... On taki zawsze był dobry dla nas!... Nie chcę mu mówić o tym nowo spadłym kłopocie, bo wiem, że nie ma pieniędzy, martwiłby się tylko bezpożytecznie... Boże mój! Cóż mam uczynić, by ów niegodziwy człowiek z Besançon chciał milczeć! Jego list mógłby zaszkodzić mojemu kochanemu bratu! Umarłabym z rozpaczy. Tak, i ze wstydu, gdyby napisał do mera i do biskupa! A nietylko jabym umarła, ale umarłby także mój brat... znam go... onby tego nie przeniósł...
Teraz i Marcie łzy nabiegły do oczu. Zbladła i ściskała ręce Olimpii, wreszcie chociaż ta o nic ją nie prosiła, sama zaofiarowała jej posiadane sto franków.
— Jest to bardzo mało — szepnęła — lecz więcej nie mam a może chwilowo sumka ta zaspokoi tego pana z Besançon...
— Sto franków... sto franków — powtarzała Olimpia — nie, on się nie zadowolni tak drobną kwotą...
Marta była zrozpaczona. Zaczęła przysięgać, że nie ma ani centyma więcej. Zapomniawszy się, opowiedziała o ampułkach. Gdyby nie była ich, kupiła, byłaby miała trzysta franków do rozporządzenia. Oczy pani Trouche błysnęły.
— Właśnie trzystu franków żądają odemnie z Besançon... Szkoda, że pani kupiła ampułki... wszak one pozostaną własnością kościoła, więc pożyteczniejszy prezent byłaby pani zrobiła mojemu bratu, dając mi pieniądze. On ma szczęście do niepotrzebnych prezentów... Żeby pani wiedziała, ile pięknych rzeczy znosiły mu najbogatsze kobiety w Besançon!... Lecz cóż mu z tego przybyło?... Przecież nie mógł uważać sprzętów kościelnych ze własność osobistą. Więc był i pozostał ubogim. Niech pani nie składa mu prezentów tego rodzaju. Lepiej naradzimy się przy podobnej sposobności... ja zawsze pani wskażę, co należy uczynić... Ale wracając do moich spraw osobistych, to rozpacz mnie ogarnia... bo naprawdę te sto franków złemu nie zaradzą...
Po półgodzinnych płaczach i narzekaniach, przekonawszy się, że Marta rzeczywiście nie posiada większej kwoty, Olimpia zdecydowała się przyjąć ofiarowane sto franków.
— Poślę je — szepnęła — lecz nie na długo zatknie to gębę temu chciwcowi... znów zacznie nas mordować swojemi listami... Ale przedewszystkiem błagam, aby pani słówka o tem wszystkiem nie powiedziała mojemu bratu... Zadałaby mu pani cios straszny a śmiertelny... Lepiej nawet, by mój mąż o niczem nie wiedział... on taki dumny!... gotówby popełnić jakie szaleństwo, byle pani oddać jak najprędzej... Niech to będzie tajemnicą pomiędzy nami... my, kobiety, zawsze się z sobą porozumiemy...
Marta była uszczęśliwiona myślą, że za cenę stu frauków oszczędziła zmartwienia księdzu Faujas. Pragnęła nadal czynić wysiłki w tym kierunku. Chodziła teraz często do mieszkania państwa Trouche i godzinami rozmawiała z Olimpią o sposobach spłacenia ciążących na nich długów. Dowiedziała się w największej tajemnicy, że weksle wystawione przez państwa Trouche były zarazem podpisane przez księdza Faujas. Jakiż więc wybuchnąłby skandal, gdyby owe weksle nadesłanemi zostały do wyegzekwowania w Plassans! Na nieszczęście ogólna suma długów była wielka, Olimpia nie miała odwagi jej wypowiedzieć a gdy Marta nagliła ją, chcąc się dowiedzieć, zanosiła się płaczem coraz głośniejszym. Wreszcie, któregoś dnia wymówiła cyfrę dwudziestu tysięcy franków. Marta zdrętwiała. Nie widziała sposobu zgromadzenia tak znacznej sumy. Zamyśliła się, obliczając, że chyba po śmierci męża będzie mogła rozporządzać taką wielką kwotą.
— Powiedziałam dwadzieścia tysięcy, chcąc oznaczyć ogólną ilość naszych długów — rzekła Olimpia, zaniepokojona rozpaczliwym wyrazem twarzy Marty. — Lecz będzie można się ułożyć z wierzycielami; przypuszczam, że zechcą się zgodzić na rozłożenie tych dwudziestu tysięcy na lat dziesięć... będziemy ich spłacać częściowo... Jestem pewna, że zgodzą się czekać, byle mogli mieć pewność co do regularnego płacenia oznaczonych rat... Na nieszczęście nie znamy nikogo, żyjemy zamknięci i tylko z sobą, więc cóż dziwnego, że żadna zacna osoba nie ratuje nas z przykrego położenia!... Nikt nie ratuje, bo nikt nie wie.
Rozmowy ich obracały się zawsze w około tego tematu. Wszakże Olimpia uznała za korzystne urozmaicać je opowiadaniami o bracie, którego udawała, że ubóstwia. Zwierzyła Marcie mnóstwo szczegółów odnoszących się do jego osoby a mianowicie, że jest niezmiernie wrażliwy na łechtanie, że nie może zasnąć, położywszy się na lewym boku, i że na prawem ramieniu ma duże znamię, podobne do poziomki, która w miesiącu maju rumieni się, czerwienieje, zupełnie jak naturalny owoc. Marta wsłuchiwała się w te opowiadania Olimpii, domagając się coraz to innych wspomnień z życia księdza, rozpytując się o ich wspólne lata dziecinne. Gdy po tych zwierzeniach, pani Trouche rozpoczynała mówić o potrzebnych jej pieniądzach, Marta wpadała w rozpacz, srodze bolejąc nad swą bezsilnością wobec grożącego zła. Wyrzekała na męża coraz mniej się hamując, wkrótce Olimpia nie nazywała pana Mouret inaczej jak: „starym sknerą“. Zdarzało się, że powracający z biura pan Trouche zastawał obiedwie kobiety zajęte rozmową, urywały natychmiast i zmieniały ton oraz przedmiot. Trouche zachowywał się poważnie. Panie opiekujące się ochronką pod wezwaniem Przenajświętszej Panny, były z niego bardzo zadowolone, wiedząc, że nigdy nikt go nie spotkał w żadnej kawiarni.
Marta, pragnąc dopomódz Olimpii, która zaczynała coraz częściej grozić, że wyskoczy oknem, sprzedawała za pośrednictwem Róży, wszystkie sprzęty domowe i rzeczy, które nie służyły do codziennego użytku. Korzystając z chwilowej nieobecności pana domu, wybierały meble mające iść na sprzedaż; z początku wynosiły te rzeczy z wielką ostrożnością, z każdym dniem stawały się wszakże śmielsze i nie ograniczając się na starych i połamanych stołkach leżących na strychu, uprzątały kosztowności, porcelanę i zbywały to wszystko handlarzowi mieszkającemu w pobliżu targu. Uszczęśliwione powodzeniem, byłyby zaczęły sprzedawać meble służące do użytku, pozostawiając w mieszkaniu tylko gołe mury, gdyby nie był nastąpił nagły wybuch gniewu ze strony Moureta. Nazwał on Różę złodziejką i zagroził jej skargą do komisarza policyi.
— Pan powiada, że jestem złodziejką! — wrzasnęła Róża, przeskakując do niego z miną zaperzoną. — Lepiej byłoby trzymać język za zębami, niż gadać takie głupstwa! Ja złodziejką jestem nazwana przez pana, bo mnie pan widział sprzedającą pierścionek pani!... A zkądże pan wie, że pani mi go nie podarowała?... Nie każdy jest takim sknerą jak pan! Nie każdy, mając taki majątek, miałby sumienie pozostawiać swoją żonę bez grosza, na łasce własnej sługi... Niedalej jak dzisiaj, opłaciłam z moich pieniędzy mleczarkę... pani nie ma trzewików, chodzi obdarta jak nędzarka i pan myśli, że wobec tego ja będę jej przeszkadzała sprzedawać co jej pod rękę podpadnie?... Otóż niech pan wie, że będę jej pomagała, chociażby chciała dom po kawałku rozebrać i spieniężyć! Mając takiego jak pan męża, na wszystko może sobie pozwolić i dobrze robi, że przestała na pana zważać...
Mouret postanowił strzedz domu przed rabunkiem obu kobiet. Pozamykał szafy i klucze nosił przy sobie. Gdy Róża wychodziła na miasto, patrzał na nią z podejrzeniem, ocierał się o jej kieszenie lub wprost zaglądał do nich, gdy wydały mu się nieco zbyt pełne. Kilka rzeczy sprzedanych przez Różę odkupił i z wielką powagą postawił na miejscu, oglądając je z zajęciem, okurzając, ciesząc się głośno w obecności Marty, że „pokradzione przez kucharkę“ przedmioty zdołał odszukać, odzyskać i chociaż za drogie pieniądze, powrócił domowi. Wprost nigdy nie obwiniał żony, znajdując uciechę w dręczeniu jej w sposób pośredni. Obecnie dokuczał jej od jakiegoś czasu, z powodu kryształowej, rżniętej karafki, którą Róża sprzedała za franka. Odkupił ją, przyniósł i zmuszał Różę, by mu codziennie podczas śniadania i obiadu przynosiła wodę w tej a nie w innej karafce. Rozdrażniona tą męczarnią, Róża upuściła ją naumyślnie tuż przy nim.
— Chyba teraz pan widzi że naprawdę się rozbiła? — zawołała Róża z wybuchem śmiechu.
Mouret schwytał ją kilkakrotnie na kłamstwie; zapytana o karafkę — Róża odpowiedziała, że ją zbiła, chociaż wczoraj właśnie sprzedała ją handlarzowi. Uniósł się tem zuchwałem przypominaniem bezczelności, z jaką dom ogołacała ze wszystkiego i rzucił jej klątwę, wypędzając ze służby.
— Doprawdy! — zaśmiała się Róża. — Chwała Bogu już dwadzieścia pięć lat państwu służę... i gdybym dziś ztąd odeszła, to pani pójdzie ze mną a pan sam jak wilk tutaj zostanie...
Rozdrażniona temi scenami, popychana do tego przez Różę i przez Olimpię, Marta zbuntowała się otwarcie. Oświadczyła, że koniecznie potrzebuje pięciuset franków. Zdobyła się na tę energię z powodu wyrzekań i płaczów Olimpii, która zawiadomiła ją, że jeżeli nie zapłaci w końcu miesiąca pięciuset frankowego wekslu, podpisanego przez księdza Faujas, rzecz cała zostanie ogłoszoną w dzienniku wychodzącym w Plassans. Podobnie groźna zapowiedź, której doniosłości Marta dobrze nie znała, przeraziła ją, do najwyższego stopnia i dodała odwagi do stanowczego wystąpienia przeciwko oburzającej oszczędności męża. Wieczorem więc zażądała owych pięciuset franków. A gdy Mouret spojrzał na nią osłupiałym wzrokiem, zaczęła mówić o pierwszych piętnastu latach wspólnego ich pożycia, gdy zajmując się handlem w Marsylii, całe dnie spędzała w sklepie, bezustannie zapisując i obliczając w regestrach, które utrzymywała w porządku, oszczędzając mężowi kosztów utrzymania specyalnego urzędnika.
— Majątek uzbieraliśmy wspólną pracą, zatem na równi do nas należy... Powtarzam, potrzebuję pięciuset franków.
Wyprowadzony z cierpliwości, Mouret uniósł się gniewem, odzyskawszy dawną wielomówność na wyrażenie swej złości.
— Pięćset franków! Ona potrzebuje pięciuset franków! Zapewne chcesz je podarować swojemu księdzu?... Cóż ty sobie myślisz, że ja się niczego nie domyślam, dla tego, że ci wprost tego nigdy dotąd nie mówiłem?... Udaję głupca i milczę, bo za wiele miałbym do gadania. Lecz radzę ci: nie wyobrażaj sobie, że jesteś tyle zręczną, byś wszystko zdołała ukryć przedemną! Pięćset franków! Dla czegóż nie żądasz więcej?... Dla czego nie ofiarujesz mu domu, w którym mieszkamy?... Prawda i to, że jest on tutaj zupełnie jak u siebie... Ale teraz zachciało mu się czegoś więcej: chce od ciebie pieniędzy? Okazuje się, że dom mój staje się łupem opryszków! Lada dzień a okradną mnie z odzienia, które noszę. Mógłbym się założyć, że w szufladach jego pokoju znalazłbym mnóstwo rzeczy, które do mnie należą. Brakuje mi sporo bielizny, nie doliczyłem się pięciu koszul, siedmiu par skarpetek, trzech par innych... wczoraj właśnie porządkowałem moją bieliznę i wiem czego mi brakuje... Wszystko ginie, wszystko przepada i niczego pewnym być nie mogę... Pięćset franków! Teraz potrzeba mu pięciuset franków! Nie, nie! Nie dam ani grosza!
— Powiedziałam ci, że potrzebuję pięciuset franków — rzekła spokojnie. — Domagam się tych pieniędzy na zasadzie, że połowa naszego majątku, jest moją własnością.
Burzliwa ta rozmowa trwała przeszło godzinę. Mouret powtarzał wciąż te same zarzuty a Marta nie odstępowała od postawionego przez siebie żądania. Nie poznawał teraz swojej żony. Przed przybyciem księdza Faujas do Plassans kochała męża, dzieci, troszczyła się o dom, była dbałą gospodynią i matką. Mieli to widać ludzie, z którymi teraz przestaje, skoro ją zdołali odwieść od spełniania najświętszych obowiązków. Wdała się w stosunki z szubrawcami, którzy zburzyli całe ich szczęście domowe! Głosu mu nie stawało, słowa się zaczęły plątać i bezwładnie osunął się na fotel, słaby jak dziecko i niedołężny jako dziecko.
— Daj mi klucz od biurka — zażądała Marta.
Zebrał ostatki sił, by zawołać:
— Chcesz więc wszystko zabrać?... chcesz by dzieci twoje poszły z torbami? Chcesz, abyśmy z głodu pomarli? Bierz więc, zabieraj! — przywołaj Różę, by ci wtem pomogła! Masz klucz, bierz!
Mówiąc, to rzucił jej klucz, który Marta chwyciła i schowała pod poduszkę. Blada była i drżąca, poraz to pierwszy bowiem sprzeczała się w ten sposób z mężem. Rozebrała się i położyła do łóżka, on zaś nieruchomie pozostał w fotelu. Nad ranem doleciało ją szlochanie. Poczęła się nad nim litować i chciała ma oddać klucz, lecz on zerwał się i jak szalony wybiegł do ogrodu, chociaż było jeszcze zupełnie ciemno.
W pożyciu ich zapanowała pozorna cisza i spokój. Klucz od biurka wisiał na gwoździu koło lustra. Marta, nie będąc przyzwyczajoną do posiadania pieniędzy, czuła się onieśmieloną, mając je do swego rozporządzenia. Widok pieniędzy trwożył ją i napełniał szacunkiem. Roztwierała szufladę biurka, patrzała na stosy banknotów, wiedziała, że ich cyfra przenosi dziesięć tysięcy franków, lecz brała z nich niewiele, tylko na rzeczy nieodzownie potrzebne. Owemi dziesięcioma tysiącami franków, Mouret obracał, zakupując transporty wina, migdałów i oliwy, lecz teraz przestał się tem zajmować i nie ruszył pieniędzy od kilku miesięcy.
Olimpia, dowiedziawszy się, że Marta jest w posiadaniu klucza od kasy, dawała jej przyjacielskie rady, zachęcając do oszczędności. Widząc jak dalece Marta jest strwożona otrzymanem zwycięstwem, przestała jej mówić o długach i gwałtownych terminach weksli.
Mouret był pochmurniejszy i bardziej w sobie zamknięty. Zajście, jakie miał z żoną jeszcze więcej go przybiło, aniżeli wstąpienie Sergiusza do seminaryum. Przyjaciele jego, drobni kapitaliści i właściciele zakładów przemysłowych w Plassans, z którymi zwykle spędzał parę godzin przed przyjściem na obiad, zauważyli tę nową, niekorzystną zmianę w usposobieniu i w wyglądzie swego dawniej tak wesołego towarzysza. Skoro zjawiał się teraz pomiędzy nimi około godziny czwartej w alei Sauvaire, szedł, zataczając się z rękoma bezwładnie zwisłemi, jakby nieprzytomny a zapytany o zdrowie, ledwie coś odbąknął, opanowany dziwną, nieuleczalną niemocą.
— Źle z nim... źle zupełnie — powtarzali przyjaciele, znacząco potrząsając głowami. — Przecież on jeszcze młody... ma dopiero czterdzieści cztery lata a wygląda o dwadzieścia lat starzej... I z głową jego nietęgo, możnaby przypuszczać, że nie wie, co się dokoła niego dzieje...
Rzeczywiście udawał, że nie słyszy co przy nim mówiono, chociaż niejednokrotnie pozwalano sobie w jego obecności na dość wyraźne i złośliwe aluzye. Gdy go wprost zapytywano o księdza Faujas, rumienił się, odpowiadając przytem, że jest bardzo dobrym lokatorem, płacącym akuratnie komorne. Wtedy grono przyjaciół z alei Sauvaire uśmiechało się z drwiącem spojrzeniem i rozważało jego słowa, skoro tylko się oddalił.
— Ma to, na co zasłużył, prawił hurtowy kupiec migdałów. Czy pamiętacie, moi panowie, jak on to zawsze gorąco popierał i wychwalał tego księdza? Latał po całem Plassans, głosząc cnoty swojego lokatora! Dziś jednak musi myśleć inaczej, bo głupio wygląda, gdy mu o tem wspomnieć.
Wówczas panowie ci zaczynali sobie szeptać na ucho o skandalicznych plotkach obiegających miasto, urozmaicając je swojemi uwagami.
— Mojem zdaniem — oświadczał właściciel firmy białoskórniczej, — Mouret jest safanduła. Na jego miejscu wziąłbym za kark proboszcza i wyrzucił za próg mojego domu.
Na ten pogląd zgadzało się całe kółko zebranych przyjaciół, uznając jednogłośnie pana Mouret za typowego safandułę. I śmieli się, wspominając, jak to on niegdyś szydził z mężów dających się powodować żonom, zapewniając, że nigdy nie będzie pod pantoflem.
Plotki o pożyciu domowem państwa Mouret, jakkolwiek złośliwie były szerzone w Plassans przez ukrywające się w cieniu osobistości, nie wybiegały wszakże po za grono ludzi, zajmujących się niemi specyalnie. Wogóle zaś udawano zupełną o nich nieświadomość, mówiąc głośno, że nic dziwnego, iż nowy proboszcz nie wprowadził się do plebanii, albowiem nie miałby przy niej tak obszernego ogrodu jak obecnie a brewiarz swój najlepiej lubi przecież odczytywać, chodząc wśród kwiatów i pośród zieloności. Wielka jego pobożność, skromny sposób życia, stronienie od towarzyskich stosunków, broniły go od pokątnie czynionych oskarżeń. Członkowie klubu Młodzieży zarzucali księdzu Fenil chęć szkodzenia proboszczowi przez szerzenie oszczerstw. Cała nowa dzielnica Plassans oświadczała się stanowczo za księdzem Faujas. Nie zdołał tylko jeszcze przełamać stawianego mu oparu i nieufności mieszkańców dzielnicy Saint Marc, to jest szlachty, której przedstawiciele, spotykając go w salonie biskupa, spoglądali na niego z góry i traktowali lekceważąco. Wiedząc o tem, potrząsał przecząco głową, gdy pani Rougon wmawiała w niego, że już trzyma miasto w swoich dłoniach.
— Nie, nie, jeszcze nic nie ma pewnego, jeszcze nikogo nie trzymam tak jak tego pragnę. Byle drobnostka a wszystko może mi się wysunąć z ręki.
Od jakiegoś czasu bardzo był niezadowolniony z Marty. Czuł swą bezsilność w zapobieżeniu i uspokojeniu jej gorączkowej, religijnej egzaltacyi. Wszelkie usiłowania jakie czynił w tym kierunku, okazywały się bezskutecznemi, coraz namiętniej brnęła w szał bigoteryi. Gniewało go to, albowiem zdawał sobie sprawę, że ta kobieta, tak wielce im pożyteczna w pierwszych czasach osiedlenia się w Plassans, mogła mu być teraz zawadą, mogła nawet stać się jego zgubą. Z niepokojem więc patrzał na zachodzące zmiany w powierzchowności Marty. Pożerający ją wewnętrzny ogień wyniszczał jej ciało, cerę miała bladą, oczy zapadłe i mocno podsiniałe. Zły stan jej zdrowia pogorszał się z dniem każdym. Ulegała szaleństwu ogarniającemu całą jej istotę. Twarz jej przybrała wyraz ekstazy a ręce drżały, wyciągając się nerwowo. Porywał ją coraz częściej suchy, straszliwy kaszel, wstrząsający nią od stóp do głów a pomimo to nie skarżyła się, zdając się nawet nie spostrzegać swego stanu grożącego chorobą. Ksiądz Faujas, widząc to wszystko, stawał się dla niej coraz surowszym, odpychał tę wielką miłość ścielącą mu się pod stopy i pod pozorem troskliwości o jej zdrowie, zabronił jej uczęszczania do kościoła św. Saturnina.
— W katedrze jest zimno i wilgotno — mówił jej — a pani teraz kaszle. Nie chcę, aby zdrowie pani się pogorszało.
Bolejąc nad tym zakazem, Marta zapewniała, że czuje się zupełnie zdrową a jeżeli trochę kaszle, to pochodzi z chwilowej chrypki i lekkiego zapalenia gardła. Wreszcie ulegając jego woli, poddała się i przyrzekła, że nie będzie chodziła na mszę do kościoła św. Saturnina, a równocześnie wzmagała żarliwość swych modłów, ofiarując się odbyć tę pokutę jako skruchę za grzechy. Zdawało się jej, że zamknięto przed nią podwoje raju. Zalewała się łzami, uważała się za wyklętą, życie traciło dla niej urok i wszelkie znaczenie. W piątki, nie mogąc się opanować, biegła do kościoła, przekradała się przez drzwi jak zbrodniarka i chyłkiem, z nieśmiałością dążyła do kaplicy św. Michała, by orzeźwić rozgorączkowane czoło, wspierając się o ścianę konfesyonału. Nie miała siły mówić, klęczała wzruszona i drżąca a ksiądz Faujas łajał ją z niehamowaną surowością, nazywając ją zbuntowaną i niegodną łaski rozgrzeszenia. Nakazywał, by powstała i natychmiast wracała do domu. Posłuszna, czyniła jak kazał i z wielką ulgą, prawie szczęśliwa, wychodziła z kościoła.
Przypuszczając, że na podniecenie gorączkowego usposobienia Marty, wpływa ciemność, panująca w kaplicy św. Michała, proboszcz powiedział, co uznał za stosowne doktorowi Porquier a ten skłonił Martę, by się spowiadała w kaplicy przy ochronce pod wezwaniem Przenajświętszej Panny. Ksiądz Faujas obiecał jej, że będzie ją tam oczekiwał w sobotę co dwa tygodnie. Kaplica w ochronce została urządzona w wielkiej sali o ścianach bielonych wapnem a cztery olbrzymie okna czyniły ją jasną, słoneczną, wesołą. Ksiądz Faujas bardzo liczył na tę jasność i wesołość. Był przekonany, że to mu dopomoże do przywrócenia równowagi w usposobieniu zbuntowanej jego penitentki, która tutaj mniejszy stawiać będzie opór jego woli i stanie się posłuszną, jak tego żądał. Wiedząc o plotkach, krążących po mieście, postanowił, żeby Marta przychodziła do ochronki w towarzystwie jego matki. Podczas spowiedzi pani Faujas siadała przed drzwiami kaplicy a nie lubiąc tracić czasu na próżno, przynosiła z sobą druty i rozpoczętą pończochę.
Gdy razem wracały do domu — pani Faujas mówiła:
— Moje dziecko, dla czego nie postępujesz podług woli Owida?... Znów dziś słyszałam, że się na ciebie gniewał... Czy ty jego nie kochasz, że go ciągle wyprowadzasz z cierpliwości?... Nie oceniasz swojego szczęścia! Ja na twojem miejscu nie posiadałabym się z radości... nogibym jego całowała... Skończy się na tem, że cię znienawidzę... bo dla czegóż ciągle go martwisz?...
Marta słuchała w milczeniu i ze spuszczoną głową. Ogarniał ją wielki wstyd przed starą kobietą. Nie lubiła jej, zazdrosną o nią będąc a przytem złą, że ją wiecznie spotyka pomiędzy sobą a jej synem. Niepokoiła się niezrozumiałą dwuznacznością słów pani Faujas, jej dziwnemi zaleceniami, które były podkreślane spojrzeniem przenikliwem, nakazującem.
Zły stan zdrowia Marty usprawiedliwiał jej zniknięcie z kościoła św. Saturnina. Doktór Porquier głośno rozpowiadał, że pani Mouret spowiada się w kaplicy przy ochronce skutkiem wyraźnego jego zalecenia. Lecz ów przepis lekarski wywoływał złośliwe uśmiechy wśród grona przyjaciół, zbierających się około godziny czwartej w alei Sauraire. A pani Paloque, widząc Martę wychodzącą z domu w towarzystwie pani Faujas, mówiła do męża:
— Wiesz, byłabym ciekawa wiedzieć, co oni robią, zamknąwszy się we dwoje w kaplicy?... Żeby tak było można być ukrytą w jakim kąciku, to przypuszczam, że możnaby się ubawić, patrząc na tę czułą parę... Lepiejby zrobiła, gdyby przynajmniej nie rozpowiadała, że tam chodzi, z powodu swego kaszlu... Kto temu uwierzy?... Czy to kto słyszał, aby kaszel komu przeszkadzał spowiadać się w kościele?... Ja także bywam zakatarzona i zakaszlana a pomimo to nie latam do osobnej kaplicy i nie zamykam się sam na sam z młodymi księżmi...
— Źle robisz, moja droga — odpowiedział sędzia — że tak bardzo się zajmujesz prywatnemi sprawami księdza Faujas. Ostrzegano mnie, że to rzecz niebezpieczna. Jego należy obchodzić z daleka i starać się pozyskać... Ty go nie lubisz i bawisz się szerzeniem o nim niekorzystnych wieści... otóż ta twoja zabawa może nas drogo kosztować...
— Chciałbyś, żebym puściła w niepamięć ich postępowanie, ich bezczelną względem mnie niegrzeczność?! O nie, mój kochany, tego się nie doczekasz! Dopiekać im będę przy każdej sposobności... Popamiętają mnie! Twój ksiądz Faujas jest pospolitym szubrawcem! Od niego nigdy nic nie uzyskamy! A czy myślisz, że ksiądz Fenil nie okazałby nam wdzięczności, gdybym tak przydybała na gorącym uczynku proboszcza z czułą jego penitentką?... Bądź przekonany, że warto się postarać o należyte wykrycie skandalów, odbywających się w kaplicy przy ochronce. Moja w tem rzecz... Ty, bo jesteś niezdolny do spraw tego rodzaju... Ale poczekaj... zobaczysz...
W dwa tygodnie później w sobotę, pani Paloque czatowała na wyjście dwóch swych sąsiadek. Gotowa do wyjścia, w kapeluszu, patrzała na drzwi domu państwa Mouret, ukrywszy się po za firanką. Gdy je ujrzała przez dziurę w muślinie, rozjaśniły się jej oczy a potwornie brzydka jej twarz jeszcze się stała szpetniejszą, skutkiem złośliwie zadowolnionego uśmiechu. Nie śpiesząc się, wyszła za niemi i ostrożnie stąpała po ostrym bruku zwolna, nakładając rękawiczki. Mijając pałacyk pani de Condamin przyszła jej ochota wejść tam i namówić ją do pójścia razem. Przystanęła, namyślając się, lecz ostatecznie ruszyła naprzód sama, lękając się odmowy z jej strony. Wreszcie lepiej nie mieć świadków, gdy się ma zamiar spełnić rzecz, mogącą nie zasługiwać na ogólne uznanie. Postanowiła poczekać jeszcze kwadrans i w tym celu poszła dalszą drogą ku ochronce.
— Przypuszczam, że teraz właśnie najstosowniejsza pora — pomyślała. — Dałam im czas dojścia do najcięższych grzechów...
To mówiąc, przyśpieszyła kroku. Pani Paloque często bywała w ochronce jako jedna z jej opiekunek, oraz jako doglądająca czynności biurowych pana Trouche. Dziś wszakże, zamiast iść do pokoju przeznaczonego na biuro, poszła korytarzem wprost do kaplicy. Ale przed drzwiami zastała siedzącą na krześle panią Faujas z pończochą w ręku. Z daleka spostrzegłszy ten rodzaj zapory, udała zamyśloną i poszła przez korytarz szybko, jak osoba mająca coś pilnego do spełnienia, z postanowieniem wpadnięcia do kaplicy raptownie. Wszakże wpierwej, nim zdążyła chwycić za klamkę, pani Faujas stanęła pomiędzy nią a drzwiami, odpychając ją z niepoślednią siłą jak na kobietę tak wiekową.
— Gdzież to pani chcesz iść? — spytała z chłopską rubasznością.
— Idę tam, gdzie potrzebuję — odpowiedziała pani Paloque, chwytając się za ramię, które ją zabolało po doznanem odepchnięciu. A po chwili dodała z twarzą nabrzmiałą od złości:
— Jak pani śmiesz zadawać mi pytania?... Jak pani śmiesz być tak rubaszną i napastniczą?... Proszę mnie puścić... Jestem opiekunką ochronki i mam prawo a nawet obowiązek wglądania tu wszędzie.
Pani Faujas stała oparta plecami o drzwi a poprawiwszy na nosie okulary, zaczęła najspokojniej w świecie dalej robić pończochę. Wreszcie rzekła stanowczo:
— Niech pani ztąd idzie... bo ja do tych drzwi nie dopuszczę.
— A to dla czego?...
— Bo nie chcę.
Widząc, że osnuty plan nie dojdzie do skutku, pani Paloque zatrzęsła się z gniewu i ciskając groźne spojrzenia, zaperzona, dysząca, wrzasnęła:
— Nie wiem, kto pani jesteś! Nie wiem, dla czego pani się tu wdarła! Mogłabym kazać panią aresztować... bo mnie pani uderzyłaś!... Muszą się dziać ładne rzeczy za temi drzwiami, kiedy tak są strzeżone!... Bo i cóż to za bezczelności nie pozwalać wchodzić do kaplicy osobom, należącym do zarządu ochronki! Czy pani nie wiesz, kto ja jestem? Proszę ztąd odejść, jeżeli pani nie chcesz, bym przywołała ludzi i kazała tę nieproszoną odźwierną wyrzucić na ulicę!
— A niech sobie pani woła, kogo się jej podoba. — odpowiedziała pani Faujas, spokojnie, bez gniewu ruszywszy ramionami. Powiedziałam, że nie puszczę, więc nie puszczę... zdaje mi się, że mówię jasno i wyraźnie. Zkądże ja mogę wiedzieć, czy naprawdę pani jest jedną z opiekunek ochronki?... A chociażby tak było, to rzeczy nie zmienia... Nikt nie wejdzie teraz do kaplicy... A dla czego?... To nikomu nic do tego.
Pani Paloque, tracąc wszelkie pomiarkowanie, wrzasnęła jeszcze głośniej niż poprzednio:
— Dobrze, nie będę się upierać dłużej, aby tam wejść... Ale teraz wiem, dla czego te drzwi są tak strzeżone... Tak, wiem... Pani jesteś matką księdza Faujas... Winszuję roli, jaką pani podejmujesz się odgrywać!... Nie chcę przeszkadzać... może pani spokojnie drzwi pilnować... nie chcę się kalać patrzeniem na obrzydliwości dokonywane po za temi drzwiami...
Pani Faujas odłożyła robotę na krzesło i spoglądając z po nad okularów na mówiącą, szykowała pięści, by ją zmusić do milczenia. Miała się już rzucić na przeciwniczkę, gdy we drzwiach kaplicy stanął ksiądz Faujas. Przybrany był w komżę i twarz miał surową.
— Matko — zapytał — co się tutaj dzieje?...
Pani Faujas spuściła głowę i cofnęła się jak pies ofuknięty przez swego pana.
— Witam panią — mówił dalej ksiądz, zwróciwszy się do pani Paloque. Czem mogę służyć?...
Pani sędzina zapanowała nad gniewem i z uśmiechem zjadliwie szyderczym rzekła:
— Ach to ksiądz proboszcz był w kaplicy! Gdyby mnie o tem uprzedzono, nie byłabym usiłowała tam wejść! Chciałam zobaczyć obrus na ołtarzu, który, o ile mi się zdaje, potrzebuje być mieniony. Pan wie, że jestem dobrą gospodynią i dbam, aby wszystko było w należytym porządku w naszej ochronce. Lecz mogę poczekać, nie chcę przeszkadzać panu w zajęciu w kaplicy... Wszak pan jesteś tutaj u siebie. Ta pani mogła mi powiedzieć, dla czego drzwi strzeże, byłabym uszanowała wydany jej rozkaz.
Pani Faujas coś gniewnie mruknęła, lecz syn uspokoił ją wymownem spojrzeniem.
— Proszę, niechaj pani wejdzie — rzekł spokojnie. — I ja z mojej strony nie chcę przeszkadzać w spełnianiu obowiązków dobrej gospodyni... Skończyłem właśnie spowiadać panią Mouret, która od jakiegoś czasu jest cierpiąca... Ale teraz można już wejść... proszę... niechaj pani obejrzy obrus...
— Nie, nie... innym razem — odrzekła. Doprawdy, jest mi niewymownie przykro, że księdzu przeszkodziłam... Proszę mi wybaczyć...
Mówiąc, to przysunęła się do drzwi, wreszcie wsunęła się do kaplicy. Podczas gdy tam oglądała ów obrus wraz z panią Mouret, ksiądz pozostał na korytarzu i zaczął łajać matkę, zniżywszy głos, aby nikt nie dosłyszał, co do niej mówił.
— Matko, dla czego zatrzymałaś tę kobietę? Przecież nie powiedziałem ci, abyś nikogo nie wpuszczała do kaplicy?...
Popatrzała na niego przenikliwie i rzekła:
— Mogłeś być zupełnie spokojny, że tam ani jej, ani nikogo innego nie wpuszczę. Chyba po moim trupie byłaby przestąpiła próg kaplicy.
— Dla czego?...
— Bo myślałam, że tak powinnam postąpić dla twojego bezpieczeństwa... Owidzie... nie gniewaj się, że ci to mówię, ale sam mnie do tego zmuszasz... Przecież kazałeś mi, abym ci przyprowadzała ją tutaj, więc przypuszczałam, że chcesz, aby wszystko odbywało się pod moją osłoną... myślałam, że chcesz się w ten sposób zabezpieczyć od ludzkich domysłów... Więc siadałam przy drzwiach i strzegłam ich. Bądź przekonany, że nie byłabym nigdy nikogo puściła... mogłeś więc robić, co tylko chciałeś, ja stałam na straży...
Zrozumiawszy, czego nie dopowiadała, chwycił ją za ręce i ściskając je aż do bólu zawołał:
— Matko, jak mogłaś mnie posądzać o coś podobnego!...
— Ja ciebie o nic nie posądzałam — odrzekła spokojnie. Jesteś panem swej woli i możesz robić, co ci się podoba a wszystko co zrobisz, jest doskonałem, wszak wiesz, że cię ubóstwiam, moje najdroższe dziecko! I dla miłości twojej, dla dogodzenia tobie, stać się mogę złodziejką, zbrodniarką...
Lecz on już jej nie słuchał. Puścił ręce matki i głęboko się zamyślił. Twarz jego przybrała wyraz niezwykle surowy i poważny. Wreszcie spojrzawszy na matkę zimnemi jak głaz oczyma — rzekł z dumą człowieka, który oddawna zwalczył wszelkie pokusy ciała:
— Myliłaś się, moja matko... Nigdy nie czyń podobnych przypuszczeń względem twego syna. Tylko nieskazitelni ciałem posiadają moc ducha...




XVI.

Dezyderya miała lat siedemnaście, zawsze jednak śmiała się po dawnemu, jak dziecko kilkoletnie. Fizycznie była ładną, silnie rozwiniętą kobietą o pięknym biuście i ramionach. Rozrosła się jak bujna roślina, zadowolona, że żyje i oddycha. Zmiany, zaszłe w domowem otoczeniu minęły i pozostawały niedostrzeżone przez to dorosłe niewiniątko. Nie czuła pustki i smutku.
— Ojcze, dla czego się nie śmiejesz? — pytała. — Chodź ze mną do ogrodu, będziemy skakać przez sznurek... Powiadam ci, że nie ma nic przyjemniejszego.
Dezyderya przywłaszczyła sobie całą część ogrodu i bezustannie tam kopała, sadziła, polewała. Nie czuła zmęczenia, zajmując się tego rodzaju robotami, upatrując w nich największą swą radość. Chowała teraz kury, które wypuszczała na ogród a następnie po macierzyńsku czyniła im wymówki, że zjadają i psują jarzyny. Bawiąc się w ten sposób brudziła się bardzo i nigdy jej teraz nikt nie widywał czystą.
— Cóż to za szkaradny brudas z tej dziewczyny! — krzyczała Róża, spoglądając na Dezyderyę. Nie chcę, aby wchodziła do kuchni, bo mi wszystko zanieczyszcza... zaledwie umyję podłogę, już mi naznosi błota z ogrodu... Doprawdy, pani nie potrzebnie daje jej porządne suknie... na pani miejscu zostawiłabym ją, niechby się babrała w ziemi ze swojemi kurami.
Marta coraz mniej dbała o córkę. Opuszczona Dezyderya nie zmieniała bielizny jak co kilka tygodni. Chodziła w podartych, opadających pończochach i w wykrzywionem, dziurawem obuwiu. Suknia wisiała na niej bezładnie, strzępiąc się łachmanami. Wyglądała jak żebraczka. Któregoś dnia Mouret zaszył jej z wielkim trudem spódnicę, rozdartą z tyłu od góry do dołu. Lecz Dezyderya, chodząc w pół nago, śmiała się, potrząsała głową rzadko kiedy czesaną i machała rękoma czarnemi od brudu, mażąc się niemi po twarzy i ciesząc się ze swobody.
Widząc ją tak brudną i cuchnącą, nabierała Marta do niej wstrętu. Sama, przesiąkła zapachem kościelnych kadzideł, nie znosiła brutalnych wyziewów unoszących się dokoła Dezyderyi. Nagliła ją, by prędko jadła śniadanie i wyprawiała coprędzej do ogrodu, pogardliwie, patrząc na rozrośnięte jej ciało i z rozdrażnieniem, słuchając jej śmiechu.
— Boże mój! — szeptała z miną zdenerwowanej kobiety — jakże ona jest nieznośna! I jakże mnie męczy!
Mouret, posłyszawszy te narzekania żony, rzekł raz do niej gniewnie:
— Ty wyrzuć ją z domu, kiedy ci jest zawadą. Wyrzuć ją tak jak dwoje tamtych.
— O gdybym mogła, zrobiłabym to natychmiast, oświadczyła Marta głosem stanowczym.
Któregoś dnia pod koniec lata, Mouret zląkł się, nagle, nie posłyszawszy głosu Dezyderyi, która przed chwilą śmiała się i hałaśliwie rozprawiała, bawiąc się w ogrodzie. Wybiegł, by zobaczyć co się stało i ujrzał ją bezwładnie leżącą na ziemi. Spadła z drabiny, którą przystawiła do drzewa, dla zerwania fig. Na szczęście, spadając, zaczepiła się o krzewy bukszpanowe i to ją uratowało od silniejszego potłuczenia. Mouret chwycił ją z ziemi i zaczął wołać o pomoc. W pierwszej chwili myślał, że się zabiła, lecz dziewczyna otworzyła oczy, zaśmiała się, zapewniła, że ją nic nie boli i że chce znów wejść na drabinę.
Posłyszawszy krzyk męża, Marta wybiegła na taras, lecz widząc, że Dezyderyi nic się nie stało, rzekła z oburzeniem:
— Cóż to za niegodziwa dziewczyna! Z jej przyczyny wpadnę jeszcze w jaką chorobę! Nie wie, co wymyślić, żeby mi dokuczać i niepokoić swojemi głupstwami! Jestem pewna, że naumyślnie spadła z drabiny. Wytrzymać z nią niepodobna... Chyba zamknę się w moim pokoju na górze i jak wyjdę rano, to mnie zobaczycie dopiero przy obiedzie. I czegóż się ona śmieje?... Zupełna idyotka! Jak ja mogłam dać życie podobnemu stworzeniu! Istne bydlę! Ale poczekaj i ja zacznę ci dokuczać!
— To prawda, że świętemu zabrakłoby cierpliwości z tą dziewczyną! — zawołała Róża, która przed chwilą nadeszła z kuchni. — Tylko z nią kłopot, nic więcej, i to kłopot raz na zawsze, bo przecież nikt się nie ożeni z taką jak ona!
Mouret, tknięty okrucieństwem słów tych dwóch kobiet, słuchał w milczeniu, spoglądając to na jedną to na drugą. Wreszcie odeszły a on pozostał z Dezyderyą w ogrodzie i do wieczora bawił się z nią i rozmawiał przyciszonym głosem.
Nazajutrz Marta wraz z Różą puściły się od rana na pielgrzymkę do kaplicy św. Januarego o milę odległej od Plassans, gdzie raz w rok odbywała się msza solenna. Wszystkie dewotki śpieszyły na ten dzień do kaplicy. Pątniczki wróciły około południa i Róża zakrzątnęła się, by podać państwu zimne mięso i owoce, zamiast zwykłego śniadania. Marta jadła już od kilku minut, gdy wtem spostrzegła, że nie ma Dezyderyi przy stole.
— Cóż to Dezyderya nie jest głodna? — spytała — dla czego nie przyszła na śniadanie? Dezyderyi już nie ma w domu — odpowiedział Mouret, nie dotykając podanego sobie jedzenia. Odwiozłem ją na wieś do dawnej piastunki.
Marta położyła widelec i, trochę zbladłszy, zdziwiona a zarazem obrażona, rzekła:
— Mogłeś się mnie zapytać, czy sobie tego życzę.
Mouret, nie odpowiadając na uczynioną sobie uwagę, mówił:
— Będzie jej tam dobrze. Piastunka jest do niej przywiązana, więc nie spuści jej z oka. Tym sposobem Dezyderya nie będzie ci się naprzykrzała i wszyscy będziecie kontenci.
Marta wciąż milczała a on dodał:
Jeżeli mimo to czem jeszcze uznasz za niedogodny, to mi powiesz a wtedy i ja się wyniosę.
Uniosła się na krześle i wyciągnęła rękę ku karafce, jakby chcąc mu ją rzucić prosto w głowę. Powstrzymała się wczas jednak i po chwili zaczęła jeść spokojnie, jakby nic nie zaszło. Posłuszna, bierna dotychczas, Marta miewała teraz porywy gwałtownej złości. Nienawidziła męża, tego człowieka, któremu tyle lat ślepo ulegała. Sam jego widok drażnił ją, będąc zarazem wyrzutem sumienia.
Mouret złożył serwetę i siedział naprzeciwko żony, słuchając szczęku jej widelca. Zaczął rozglądać się po ścianach tego pokoju, w którym bywało tak głośno i wesoło, gdy bawiło się w nim troje dzieci, teraz z domu usuniętych. Pokój wydał mu się nieznośnie pustym i smutnym. Łzy zaczęły mu nabiegać do oczu, wtem Marta zawołała na Różę, by podała deser.
— Pani ma zapewne dobry apetyt po spacerze? — spytała kucharka, stawiając na stole tackę z owocami. — Bo też nachodziłyśmy się po świeżem powietrzu!... Gdyby pan był poszedł z nami i pomodlił się jak przystało, z pewnością nie siedziałby teraz jak malowany, tylko jadłby zimną baraninę, aż by mu się uszy trzęsły... a tak tylko pani jedzenie smakuje...
Zmieniając talerze, zaczęła opowiadać swoje wrażenia z pielgrzymki:
— Już to co śliczna, to śliczna ta kaplica św. Januarego; trochę za mała... tak, Bogiem a prawdą, bardzo mała... Mnóstwo pań, nieco później przybyłych, nie dostało się wewnątrz... musiały klęczeć na trawie... a nawet cieniu nie miały nad sobą, chociaż upał był wielki... cóż dopiero na słońcu!... Ale też pani de Condamin, żeby na taką mszę przyjeżdżać powozem... nie wierzyłam własnym oczom; bo przecież dobrowolnie zrzekła się w ten sposób odpustu, jakiego mogła dostąpić, pielgrzymując piechotą... Tak... powozem przyjechać to żadna zasługa... Nie ma jednak co mówić, udał się nam ranek dzisiejszy! Wszak prawda proszę pani, że się nam udał?...
— Tak, bardzo było przyjemnie — rzekła Marta. — Zwłaszcza kazanie było bardzo wzruszające.
Teraz dopiero Róża spostrzegła, że Dezyderyi nie ma przy stole, a dowiedziawszy się, że ją ojciec odwiózł na wieś do piastunki, zawołała:
— Przynajmniej raz się zdarzyło, że pan zrobił coś rozsądnego! Teraz będzie można odetchnąć. Dziewczyna znarowiła się nachodzić mnie w kuchni i zabierała mi wciąż rondelki, żeby niemi polewać swoje sałaty... Chwała Bogu, że jest na wsi... niechże sobie tam pozostanie jak najdłużej!
— Ja też jestem tego zdania — rzekła Marta, zabierając się do obrania sobie gruszki.
Oburzenie tamowało dech w piersi słuchającego tych słów ojca Dezyderyi. Zerwał się z krzesła i uciekł, nie zatrzymując się, chociaż kucharka wołała za nim, że zaraz poda czarną kawę. Pozostawszy sama przy stole, Marta spokojnie kończyła jeść gruszkę.
Niosąc kawę do stołowego pokoju, Róża spotkała w sieni schodzącą z góry panią Faujas.
— Niech pani wejdzie do nas — rzekła. Pan uciekł juk szalony, to przynajmniej niech pani skorzysta z jego porcyi kawy.
Stara kobiecina weszła i zajęła miejsce pana domu.
— Zdawało mi się, że państwo nie piją czarnej kawy? — spytała, słodząc swoją filiżankę.
— Tak... dawniej nie pili — odpowiedziała Róża. — Bo pan wszystkiego skąpił... ale teraz pani ma klucz od kasy, więc może sobie niczego nie żałować. Głupio byłoby, żeby sobie odmawiała...
Rozpoczęła się rozmowa, trwająca przeszło godzinę. Marta, wzruszona obecnością matki księdza Faujas, zaczęła jej opowiadać o swem nieszczęśliwem pożyciu z mężem. Zwierzyła się jej, że dopiero co zrobił jej gwałtowną scenę z powodu Dezyderyi, którą bez jej wiadomości odwiózł na wieś do piastunki. Wywiózł dziecko, korzystając z nieobecności matki. Marta udawała zmartwienie i miłość dla Dezyderyi.
— Szkoda, że Dezyderya jest hałaśliwa, zauważyła pani Faujas. Niejednokrotnie szczerze żal mi było pani z tego powodu. Naprzykrzała się też mojemu synowi... czy pani wie, że z powodu Dezyderyi nie mógł spokojnie czytać brewiarza?... Tak, z powodu harców i śmiechów Dezyderyi, byłby zaniechał chodzić do ogrodu...
Odtąd, spotkawszy się przy śniadaniu lub obiedzie państwo Mouret milczeli. Jesień tegoroczna była chłodna i wilgotna, co niemało się przyczyniło, by stołowy pokój był smutny i ponury. Cienie zalegały kąty a zimno zdawało się opadać z sufitu. Róża powtarzała coraz więcej, że śniadania i obiady mają pozór pogrzebu. Stawiając półmiski na stole o dwóch nakryciach przedzielonych szeroką przestrzenią, mówiła:
— To państwo hałasują! Przynajmniej w ten sposób języki się państwu nie zedrą! Dla czego pan teraz nigdy nie zagada?... Przecież stołowy pokój to nie kościół... Z pana powodu pani się chyba rozchoruje! To bardzo szkodliwie dla zdrowia nic nie mówić przy jedzeniu...
Gdy nastały pierwsze mrozy, Róża zaproponowała pani Faujas, by korzystała z ognia zawsze od rana rozniecanego w kuchni i palącego się dzień cały. Z początku, pani Faujas zagotowywała tylko wodę, mówiąc, że nie ma ognia u siebie a proboszcz chce się ogolić przed wyjściem. Lecz wkrótce zaczęła pożyczać żelazka, rondli, rożna. Wszakże okazało się, że przed kominkowym ogniem nie można było upiec baraniej pieczeni na rożnie, więc opowiedziała to Róży, która natychmiast nakładała całe naręcze drzewa w piec nad fajerkami i zaczynała sama obracać zniesione na dół pieczyste, mówiąc:
— Przecież nasza kuchnia jest obszerna i wybornie możemy razem w niej gotować. Zmieścimy się tutaj obiedwie... niech pani rozporządza naszą kuchnią jak swoją... Doprawdy, nie wiem, jak pani dawała sobie radę dotychczas, gotując na swoim kominku... Takie schylanie się jest bardzo niezdrowe... jabym się była oddawna rozchorowała... Ale to wszystko jest wina pana Mouret! Jakże to można wynajmować mieszkanie, nie urządziwszy w niem kuchni! To tylko on mógł się dopuścić takiego nadużycia! i widać, że państwo jesteście bardzo dobrymi, żeście to znosili bez narzekania. Oj tak, z takimi ludźmi jak państwo, to aż miło człowiekowi żyć i spotykać się na świecie!
Niewiele dni minęło a pani Faujas gotowała swoje śniadania i obiady w kuchni państwa Mouret. W pierwszych czasach przynosiła swoje węgle, oliwę i przyprawy. Zwolna jednak zaczynała zapominać o tem a Róża nie pozwalała jej trudzić się chodzeniem po schodach, mówiąc, że ma pełną szafę wszystkiego co potrzeba.
— Proszę, niechajno pani patrzy! — mówiła, pokazując faskę z masłem. — Proszę wziąść! Przecież jakaś okruszyna nas nie zuboży... Wreszcie moja pani wykrzyczałaby mnie, gdybym nie postępowała, jak postępuję...
Przyjaźń i zażyłość rosła z dniem każdym pomiędzy panią Faujas i Różą, która była uszczęśliwiona, mając z kim rozmawiać i przed kim się popisywać ze swym kucharskim talentem. Stanęły z sobą niemal na stopie równości; pani Faujas bowiem chętnie wyrażała się jak chłopka i ubierała się w proste perkalowe suknie wiejskiego kroju. Twarz jej o brutalnie przebiegłej masce, nie imponowała też kucharce, więc polubiły się wzajemnie, przedłużając całodzienną gadaninę do późnej nieraz wieczornej godziny, siadłszy na stołkach kuchennych po zmyciu talerzy i wyszorowaniu naczyń. Pani Faujas zawładnęła jednak Różą i gospodarowała w kuchni, wydając rozkazy przyjaciółce. Zachowywała przytem tę przewagę, że mówiła tylko to co chciała, umiejąc zachęcić Różę do najtajniejszych zwierzeń. Wkrótce nie Róża, lecz ona dysponowała śniadania i obiady państwa Mouret, kosztując pierwej, aniżeli oni podawane im do stołu potrawy. Zdarzało się, że chciała przyrządzić jakiś przysmak dla syna, wówczas Róża wyręczała ją, smarząc jabłka w cieście, bijąc piankę, zapiekając kremy. Częstokroć takie powstawało zamięszanie z powodu wspólnego gotowania, że Róża, śmiejąc się, pytała w chwili podawania do stołu:
— Sama nie wiem, czy ten omlet jest dla nas, czy też dla państwa na górę?... Dalibóg najlepiej byłoby, żebyście państwo wszyscy razem jadali przy jednym stole!
Ksiądz Faujas po raz pierwszy zasiadł do drugiego śniadanie w jadalni państwa Mouret w dzień Wszystkich Świętych. Śpieszył się bardzo, by powrócić do kościoła. Marta poprosiła go, by nie wchodził na górę, albowiem prędzej matka poda mu śniadanie tutaj, nie potrzebując biegać po niewygodnych schodach. W tydzień później ksiądz i jego matka, mieli już obrane miejsca przy stole w jadalnym pokoju państwa Mourat i weszło w zwyczaj, że jadali razem śniadania i obiady, pozostając aż do podania czarnej kawy. Pierwszych dni, kuchnia prowadzoną była oddzielnie, lecz Róża znajdowała, że to „bardzo jest głupio“, albowiem mogła jedno i to samo gotować dla czterech osób. Postanowiła porozumieć się z panią Faujas, która nie omieszkała przyjąć jej propozycyi z wdzięcznością.
— Proszę mi nie dziękować — rzekła. — To państwo łaskę nam robią... inaczej pani zanudziłaby się na śmierć... państwo ją rozweselą... Nasz pan tak zdziwaczał, że z nim wytrzymać niepodobna... ze strachem podawałam im nieraz potrawy do stołu... siedzieli osowiali, raczej jakby na śmierć się szykowali niż zasiadali do jedzenia śniadania lub obiadu... Teraz kiedy państwo będziecie się u nas stołowali, to pan może się nadymać i dąsać, ile mu się podoba... nikt na niego nie będzie zwracać uwagi...
W stołowym pokoju zawsze było ciepło, w piecu paliło się całemi dniami. Zima zapowiadała się przyjemnie, Marta była zupełnie zadowolniona. Róża nakrywała do stołu starannie, dbała, by obrus i serwety były czyste a krzesło proboszcza skierowywała w ten sposób, by mu piec ogrzewał plecy. Ze szczególniejszą dbałością wycierała jego szklankę i całe nakrycie a jeżeli okazała się plamka na obrusie, odwracała ją zdala od miejsca, które jemu wyznaczyła. Bezustannie tylko nim i dogadzeniem jemu była zajęta.
Gdy przyrządziła jakąś potrawę, którą lubił, ostrzegła go, by na nią zachował apetyt. Innemi zaś razy bawiła się w robienie mu niespodzianek. Przynosiła wtedy półmisek zakryty, przystawała, chcąc wywołać zaciekawienie a gdy spojrzenia obecnych skierowane już były na niesioną przez nią potrawę — mówiła z rodzajem tryumfu.
— To dzika kaczka duszona z oliwkami dla księdza proboszcza... Wiem, że będzie mu smakowała... Proszę, niech pani da piersi na talerz księdza proboszcza... Bo tę potrawę umyślnie tylko dla niego zrobiłam...
Marta wydzielała porcye. Zwykle rozpoczynała od niego. Długo się wahała w wyborze kawałka, zanim osądziła go za najlepszy kąsek, godny talerza księdza Faujas. Dopomagała jej w tem Róża, która, przechylając się przez poręcz jej krzesła, wskazywała palcem, który właściwie należy wybrać kawałek. Czasami spierały się nawet, nie zgadzając w wyborze, następowało to zwykle wtedy, gdy na pieczyste była pularda lub królik. Dla większej wygody księdza, Róża podsuwała mu pod nogi wzorzystą poduszkę z kanapy. Marta zaś zażądała, by miał oddzielną dla siebie butelkę lepszego, niż oni czerwonego wina, oraz chlebek dobrze wypieczony, apetycznego złotego koloru, który codziennie sama wybierała dla niego w najlepszej piekarni. Czasami, ksiądz zwracał uwagę na troskliwe starania obu kobiet i z konieczności dziękował. Wtedy Róża przerywała mu, wołając:
— Księdzu proboszczowi jeszcze większe względy się należą... wszak to obowiązek, najprostszy obowiązek zniewala nas do dbania o takiego człowieka! Inaczej spadłaby na dom zasłużona kara Pana Boga...
Pani Faujas siadała do stołu naprzeciwko swego syna, i widząc pieszczotliwe zabiegi, jakich był celem, uśmiechała się z zadowolenia. Nie dziwiła się temu, uznając za właściwe i naturalne, by wszyscy, padłszy na kolana, czcili go tak jak ona, wszakże Marta i Róża zyskiwały w ten sposób coraz wyraźniejszą sympatyę starej kobiety. Sama jadła dużo, zwolna i rozważnie, z prawdziwie chłopskim apetytem, lecz chociaż mogło się wydawać, że wyłącznie była zajętą swoim talerzem, zważała na najdrobniejsze szczegóły. Ona była tu właściwie panią domu, uważając Martę za podległą jej synowi korną służebnicę, szczęśliwą z przypadłej jej roli. Pani Faujas spoglądała z dumą i z prawdziwą uciechą na nowo wytworzony porządek rzeczy. Mówiła mało, zaledwie słów kilka, by zawiadomić o takiej lub też innej potrawie, którą lubił jej syn, albo też dla powstrzymania jego podziękowań. Znajdowała tę jego grzeczność nietylko zbyt wygórowaną, lecz najzupełniej zbyteczną. Wyrażała to dobitnie, ruszając ramionami, lub też trącając go nogą pod stołem. Dla czegóż on dziękuje za jakąś uprzejmość? Czyż tu wszystko nie należało do niego? Mógł jeść i pić, co chciał i ile chciał a jeżeli skutkiem tego nie wystarczy dla innych... tem gorzej dla nich... nasycić się powinni, patrząc na niego...
Ksiądz Faujas pozostawał też prawie obojętnym na pieszczotliwe zabiegi, jakich był celem. Z natury nie był łakomy, jadł zwykle prędko i z myślą zajętą czem innem, nie mógł więc ocenić przysmaków, przygotowywanych wyłącznie dla niego. Ulegając naleganiom matki, zgodził się stołować u państwa Mouret, lecz oceniał to jedynie ze względu na dogodność i pozbycie się gospodarskich kłopotów, przybywał tu do gotowego, nie potrzebując myśleć o tej nieprzyjemnej, materyalnej stronie życia. Nie rozpatrując a przez to i nie oceniając drobiazgowych korzyści nowo ustanowionego stanu rzeczy, zachowywał się obojętnie, prędko przywykłszy do usług oddawanych mu przez Martę i Różę. Nie zniżając się do składania im podziękowań, pozwalał kobietom, by mu dogadzały.
Mouret siedział przy stole naprzeciwko Marty. Nikt do niego się nie zwracał, nikt mu w niczem nie dogadzał. Patrzał zaniepokojony, jako dziecko, które się lęka, czy nie zapomną wydzielić mu jego porcyi. Wreszcie nadchodziła kolej i na niego dostawał resztki z półmiska i to w małej ilości, a Róża przestrzegała Martę, jeżeli ta wypadkowo położyła na talerz męża jakiś lepszy kawałek.
— Niech pani zostawi na jutro ten kawałek pan lubi obgryzać kostki, niech mu pani da łepek ot tak, to będzie w sam raz co potrzeba.
Mouret, milcząc, znosił upokarzające swe położenie i coraz bardziej czuł się w domu zbytecznym. Pani Faujas spoglądała na niego z ukosa, gdy dokrawał sobie zbyt często chleba. Nie śmiąc się ruszyć, spoglądał długo na butelkę, zanim się odważył nalać drugą szklankę wina. Pewnego razu omylił się i zaczął nalewać w swoją szklankę wino przeznaczone dla księdza. Zatrzymał się... powstrzymany przez Różę, która przez miesiąc lub dłużej jeszcze, wymawiała mu tę pomyłkę. Czasami Róża piekła jakie ciasto na deser, lub inny słodki przysmak, lecz podając go na stół wołała:
— Nie chcę, aby pan to kosztował! Nigdy mnie pan nie pochwalił za moje leguminy! Pamiętam nawet, że pan powiedział raz, iż przypaliłam omlet z konfiturami... więc też zaraz rzekłam do niego: „Kiedy tak, to już nigdy pan nie dostanie leguminy przezemnie zrobionej; zawsze będą przypalone!“. Więc proszę, niechaj pani ani dźbła nie położy na talerzu pana!
Lecz niedość na tem. Róża znęcała się, podając mu najgorsze, powyszczerbiane talerze, nakrycie kładła dla niego koło nogi od stołu, by mu było niedogodnie ruszyć kolanami, szklankę miał zawsze źle wytartą a tackę z chlebem, wino i sól stawiała, jak można najdalej od niego. Ponieważ on jeden wśród stołowników lubił musztardę, nigdy jej w domu nie było a gdy sam kupił i przyniósł, wyrzucała ją, mówiąc, że „śmierdzi“. Ów brak musztardy był mu bardzo przykry i mięso przestało mu smakować. Większej jeszcze doznawał przykrości, widząc księdza usadzonego na dawnem swem miejscu koło okna, do miejsca tego przywykł od lat dawnych i, jedząc, rozkoszował się widokiem swojego ogrodu. Teraz posadzono go wprost drzwi. Ta zmiana miejsca sprawiła, że zdawało mu się być w gościnie, w obcym domu, u obcych ludzi.
Marta nie dokuczała mu w sposób tak drobiazgowy jak Róża. Nie zważała nań, nigdy do niego nie zwracała się z rozmową, zapatrzoną będąc w surową i spokojną twarz księdza, który był prawdziwym panem domu, panem słuchanym i czczonym.
Mouret przestał się buntować i znosił swój los z zadziwiającą pokorą. Czasami przemówił parę słów przez grzeczność, jadł zapatrzony w swój talerz, milczał i tylko długiem spojrzeniem odpowiadał kucharce na jej drażniące dokuczania. Zdarzało się teraz oraz częściej, że śpieszył się z jadłem, zwijał serwetę i odchodził od stołu przed podaniem deseru.
Róża utrzymywała, że „pan robi tak, chcąc wszystkim dokuczyć“. A podczas długich rozmów z panią Faujas w kuchni — opowiadała jej:
— O znam ja go dobrze... lecz nigdy go się nie bałam... Pani bo drżała przed nim... teraz się dopiero rzeczy zmieniły, od czasu jak państwo do nas częściej przychodzicie... Pani truchlała przed nim, bo wiecznie zrzędził, krzyczał i chciał budzić postrach w nas wszystkich. Oj dał się nam we znaki! Ciągle do najmniejszej rzeczy musiał się wtrącić, wszędzie go było pełno... Ale teraz zrobił się potulny jak baranek, zamilkł i boi się odezwać, bo pani wzięła nad nim górę... o gdyby to był kto inny a nie ksiądz proboszcz, narobiłby piekła... ale zauważyłam, że on drży ze strachu przed księdzem proboszczem... Przecież nie z czego innego tylko ze strachu zgłupiał i zniedołężniał w tak prędkim czasie... Wreszcie niech sobie będzie, jaki chce, byle cicho siedział... nic więcej od niego nie żądam.
Pani Faujas brała go lekko w obronę, mówiąc, że wygląda na zacnego człowieka, jakkolwiek jest bezreligijnym. Ciężka to zbrodnia, lecz trzeba mieć nadzieję, że się wreszcie upamięta i zacznie wypełniać obowiązki przez kościół nałożone.
Pani Faujas rozgospodarowała się na dobre w mieszkaniu państwa Mouret. Bezustannie dreptała pomiędzy stołowym pokojem, a kuchnią, pełno jej, było w sieni, na korytarzu, wszędzie. Mouret, spotykając ją na każdym kroku, przypominał sobie dzień jej przybycia, gdy odziana w czarny łachman, mający być suknią, stała, trzymając oburącz wielki kosz przed sobą i wyciągała szyję, chcąc wszystko w domu obejrzeć, jakby chciała sprawdzić wartość rzeczy wystawionych na sprzedaż. Otóż stała się teraz posiadaczką tego domu i zawartych w nim sprzętów a nawet ludzi, wypierając ich zwolna z pod dachu rodzinnego.
Od czasu, jak ksiądz Faujas wraz z matką stołowali się na dole, państwo Trouche prawie samodzielnie rządzili na drugiem piętrze. Stawali się hałaśliwymi. Coraz częściej i głośniej rozlegały się po domu trzaskania drzwiami, swary małżeńskie, dolatujące słowa. Pani Faujas przerywała wtedy prowadzoną rozmowę z Różą i wlepiała oczy w sufit, jakby to spojrzenie miało uspokoić przewracanie się mebli i hałaśliwość państwa Trouche, będących o dwa piętra wyżej. Róża wzdychała w takiej okazyi, mówiąc, że biedna pani Olimpia już wiele zła w życiu przebyła. Którejś nocy, proboszcz usłyszał jakiś niezwykły szmer na schodach. Wstał z łóżka i, zapaliwszy świecę, poszedł się przekonać, co to być mogło; ujrzał tu swego szwagra tak pijanego, że, zamiast nogami, stąpał kolanami po stopniach schodów. Chwycił go więc za kark i uniósłszy w silnych dłoniach, wrzucił go do mieszkania. Olimpia leżała w łóżku zaczytana w jakiś romans i popijała zwolna grog, stojący w szklance na nocnym stoliku.
— Słuchajcie — krzyknął do małżonków blady z gniewu ksiądz Faujas — spakujcie wasze rzeczy bo jutro rano ztąd wyjedziecie...
— Dlaczego? — spytała obojętnie Olimpia, składając książkę na kołdrze. — Nie wyjedziemy, bo nam tutaj jest wcale nieźle...
Ksiądz przerwał jej, mówiąc z gniewem:
— Milcz, milcz nędznico! Ty byłaś i jesteś zakałą naszej rodziny! Matka miała racyę, nie chcąc, bym was tutaj sprowadzał, nie chcąc, bym was z błota na nowo wyciągał! Pięknie pilnujesz męża... zbierać go muszę po schodach jak marnego pijaka. Wstydem chcecie mnie okryć! Pomyśl, jaki byłby skandal, gdyby go widziano w tym stanie! Dość tego, jutro się wynosicie; jutro was ztąd wyprawię!
Olimpia usiadła na łóżku i spokojnie poprawiwszy poduszki, napiła się trochę grogu.
— Nie, mój kochany — rzekła — mylisz się, my ztąd nie wyjedziemy.
Trouche śmiał się na całe gardło. Wpadał w wesoły humor podpiwszy, a był zupełnie rozkoszny, napiwszy się do syta. Rozciągnął się teraz w fotelu i bawił się wybornie. Postanowił wmięszać się do rozmowy, tylko język chodził mu niewprawnie:
— Nie gniewajmy się... w rodzinie powinna być zgoda... powinniśmy się kochać... Cóż z tego, że mam lekki zawrót głowy?... To powietrze temu winno... dziś jest mróz... Ale muszę wam powiedzieć, że ulice Plassans są wesołe wieczorną porą... Byłem w towarzystwie młodych ludzi, bardzo przyzwoitych... Był między nimi, syn doktora Porquier. Przecież wiecie, kto jest doktór Porquier?... Z jego synem spotykam się w kawiarni z tyłu za więzieniem... Gospodynią kawiarni jest piękna brunetka rodem z Arles, one wszystkie są tam ładne... dalibóg że ładne...
Ksiądz słuchał gadania pana Trouche z założonemi rękoma, wpatrując się ze zgrozą w twarz pijaka. Ten mówił dalej:
— Nie powinieneś mi brać za złe, kochany szwagierku, że mam gust wyrobiony... Wreszcie to ciebie w niczem nie kompromituje... Możesz mi wierzyć i mieć do mnie zaufanie, wszak wiesz, że jestem człowiekiem dobrze wychowanym, wiem co można a czego nie można... Otóż przez miłość dla ciebie, przez wzgląd na twoją karyerę, za nic na świecie nie piłbym trunków podczas jasnego dnia... tak... w dzień pijam wodę z sokiem... i tego się nawet wystrzegam!... Możesz oddać mi sprawiedliwość, że od czasu przybycia do Plassans, prowadzę życie wzorowo... rano idę skromnie do biura, trzymając w ręku koszyczek z bułką nasmarowaną powidłami i zadawalniam się tem śniadaniem dobrem dla dziesięcioletniego żaka... wyznaję, że chwilami jestem tem wszystkiem dyabelnie znudzony... lecz cóż chcesz?... Mam dobre serce i poświęcam się dla dobra rodziny... a właściwie dla twojego dobra... tak... słowo honoru daję, że mówię prawdę... Lecz nocą... dla czegóż nie mam sobie pozwolić?... Nocą nikt mnie nie dojrzy... wreszcie każdy ma prawo spacerowania nocą... Mnie zwłaszcza jest to koniecznie potrzebne... lekarze oświadczyli... że inaczej zdechłbym... Tak, mój kochany, zdechłbym... jak ci mówię...
— Wstrętny opoju! — syknął ksiądz z najwyższą pogardą.
— Więc cię nie przekonałem, szwagierku?... Chcesz jeszcze na mnie fukać?... Tem gorzej... ja tego nie lubię. I wiesz co?... Rozstańmy się... mam dosyć twoich głupich dewotek... Tylko jedna z nich jest niczego... wiesz ta... co ma starego męża... dozorcę wód i lasów... ale chociaż szykowna nie pilno mi, wolę moją brunetkę z kawiarni za więzieniem.. Przewracasz oczami, jakbyś chciał mnie połknąć!... Daj pokój... nikogo i niczego się nie boję... mam pieniędzy, ile chcę... Może ci pożyczyć sto franków?
Mówiąc to, Trouche wyciągnął z kieszeni kilka banknotów, rozłożył je na kolanach i śmiał się do rozpuku... Poczem wstał i, chwyciwszy drogocenne papierki za same brzegi, zaczął niemi potrząsać, podsuwając je przed oczy księdza, poczem puścił je z ręki, rozrzucając po podłodze. Jednym susem Olimpia wydostała się z pod kołdry i w pół naga przypadła do ziemi, szybko zbierając pieniądze rzucone przez męża. Zwinęła je i włożyła pod poduszkę, niezadowolona, że ksiądz przypadkowo poznał świetny stan ich kasy. Okoliczność ta, rzeczywiście zastanowiła księdza. Zaczął się rozglądać po mieszkaniu państwa Trouche. Na komodzie stało kilka rzędów butelek ze słodkiemi wódkami, na kominie obok rozpoczętego pasztetu, widać było cukierki wysypujące się ze starego pudełka. Pokój był przepełniony świeżo zakupionemi strojami, na krzesełkach leżały suknie, zwój źle zwiniętych koronek a na klamce od okna wisiało wspaniałe czarne ubranie pana Trouche, dar żony, której się odwzajemnił, kupując niedźwiedzią skórę przed łóżko. Na nocnym stoliku obok grogu, ksiądz spostrzegł złoty, damski zegarek, spoczywający na porcelanowej podstawce.
— Kogo oni zrabowali? — pomyślał.
Wtem przypomniał sobie, że widział Olimpię całującą ręce Marty.
— Nieszczęśni — zawołał — staliście się bezczelnymi złodziejami!
Trouche powstał znów z fotela, chcąc bronić honoru, lecz żona, która też wyskoczyła z łóżka, pchnęła go w stronę kanapy; padł, nie mając siły powstać.
— Siedź cicho, durniu, i śpij, bo ci tego potrzeba pijaku!
To rzekłszy, pani Olimpia zwróciła się w stronę brata już zupełnie uspokojona:
— Mój drogi, jest już bardzo późno i mógłbyś nam pozwolić spać... bo nie znajduję przyjemności w twojem towarzystwie. Prawda, że mój mąż niepotrzebnie się upił, lecz ztąd nie wynika, abyś miał prawo wymyślania mu i znęcenia się nad nami. Już kilkakrotnie mieliśmy z tobą rozmowy bardzo niemiłe, chciałabym, aby dzisiejsza była ostatnią. Jestem twoją siostrą, ty, Owidzie, jesteś moim bratem a więc cóż słuszniejszego jak podział rzeczy zdobytych?.. Opływasz jak pączek w maśle, jesteś w dobrobycie, zajadasz smaczne kąski podawane ci na klęczkach przez, gospodynię domu i jej kucharkę. Dla czego one ci tak służą?... Nam nic do tego! My nie tacy jak ty! Lubimy wolność nietylko dla siebie, lecz i dla drugich. Możesz robić, co ci się podoba, nigdy się tem gorszyć nie będziemy, ale pod warunkiem, że i nam pozwolisz żyć i urządzać się podług naszego widzi mi się... Wszak nie jestem wymagająca... i łatwo ze mną trafić do ładu?...
Ksiądz pogardliwie wzruszył ramionami, a ona, spostrzegłszy to, mówiła:
— Ty nam nie dowierzasz... zawsze się lękasz, że ci szkodzić zamyślamy?... Otóż, mój kochany, masz na to sposób najpewniejszy: nie dokuczaj nam, zostaw nas w spokoju i nie wsiadaj na wielkiego konia, wyrzekając: „Po co ja was sprowadziłem, po co was wyciągnąłem z błota!“ Widzisz, mój drogi, tego rodzaju lamenty nie przystoją powadze, w którą się tak chętnie przystrajasz... Pamiętaj, że my jesteśmy twoją najbliższą rodziną i że razem powinniśmy zdobywać, co się tylko nawinie pod rękę. W zgodzie zrobimy więcej i będzie nam bardzo przyjemnie żyć razem... Lecz to wszystko od ciebie zależy... A teraz idź spać. Jutro Trouche odemnie dostanie, co mu się należy a potem poślę go do ciebie i ty mu wydasz swoje rozkazy.
— Tak, żoneczka moja dobrze mówi — zamamrotał Trouche głosem rozespanym. — Ty, kochany szwagierku, bądź spokojny... ja twojej dewotki nie ruszę... wolę posiadać jej złoto, aniżeli jej osobę...
Olimpia roześmiała się głośno i bezczelnie, słysząc dowcip pijanego męża i, popatrzywszy na brata, zaczęła poprawiać się w pościeli, szukając dogodnej pozycyi do zaśnięcia. Ksiądz stał jeszcze chwilę, jakby gromem rażony, wreszcie wyszedł, nie rzekłszy słowa a Olimpia czytała dalej rozpoczęty romans przy odgłosie donośnego chrapania męża, który spał, leżąc na kanapie.
Nazajutrz rano, Trouche miał długą rozmowę z księdzem Faujas. Następnie wrócił do żony, by jej opowiedzieć o warunkach zawartego przymierza.
— Słuchaj, mój drogi — rzekła Olimpia po uważnem wysłuchaniu męża, zastosuj się do jego wymagań, staraj się być pożytecznym w jego zamiarach, bo z tego niemałe korzyści mogą dla nas wyniknąć... Ja wczoraj udawałam zucha, ale duszę miałam na ramieniu... bo czułam, że muszę ostro się stawić a jednak ty wiesz, że się go boję... bo go znam! On nie ma serca... i z chwilą gdy spostrzeże, iż nie ma z nas ani korzyści, ani pomocy, to bez wahania wyrzuci nas na ulicę i gdybyśmy konali z głodu to suchej kromki chleba za nami nie rzuci... Nie trzeba go doprowadzać do złości... Ja nie chcę się ztąd ruszać... tutaj nam dobrze i może być coraz lepiej... Czy aby jesteś pewien, że cię teraz zatrzyma?...
— Tak, bądź zupełnie spokojna — odrzekł. — Potrzebuje nas a zatem po za jego plecami możemy zbijać pieniążki i ciułać na własny nasz użytek.
Od tej pory, Trouche codziennie wychodził na miasto o godzinie dziewiątej wieczorem, wtedy bowiem nikogo już nie można było spotkać na ulicach spokojnego Plassans. W żonę wmawiał, że idzie w celu szerzenia propagandy na rzecz proboszcza. Olimpia, nie będąc zazdrosną, śmiała się i udawała, że wierzy. Było jej z tem dogodnie. Pozostawszy sama, jadła ciasta, popijała grogiem lub likworami i kładła się do wygodnie usłanego łóżka, by czytać powieści, które sobie znosiła z wypożyczalni książek odkrytej przez siebie przed kilku tygodniami. Trouche wracał niezbyt późno i na wpół pijany. Pamiętał, że nie należy robić hałasu na schodach i z tego względu zdejmował buty w sieni, by stąpać cicho, na bosaka. Gdy mu się zdarzyło upić się na dobre, żona nie pozwalała mu przystąpić do łóżka, mówiąc, że bucha wyziewami wódki i fajki. Kładł się niezadowolony na kanapie. Po chwili wstawał i podchodził ukradkiem do łóżka, domagając się zwykłego swego legowiska. Odpędzany, szturchany, chwytał na rogi kołdry, lecz Olimpia wzmagała wtedy ilość i jakość razów wydzielanych pijakowi, dopóki nie padł na ziemię, gdzie najczęściej zasypiał. Jeżeli zaś Trouche miał ochotę krzyczeć i wzywać pomocy, chwytała go za gardło i, dusząc mocno, powtarzała przyciszonym głosem:
— Cicho, bo zawołam Owida! Cicho, bo Owid przyjdzie i uspokoi cię, pijaku!
Trouche uspakajał się natychmiast i, drżąc, przepraszał żonę, poczem kładł się jak długi na ziemię i bąkał niewyraźnie dalszy ciąg uniewinnień. Budził się o wschodzie słońca i z miną stateczną mył się, starannie śledząc swoją twarz w lustrze, by jej nadać wygląd poważny, bogobojny. Jeżeli ślady nocnej hulanki zbyt były widoczne, kładł wyższy niż zwykle kołnierzyk i zawiązywał krawat, w pewien udoskonalony przez siebie sposób, co mu nadawało pozór księdza przybranego po cywilnemu. Szedł wtedy ku ochronce pod wezwaniem Przenajświętszej Panny z niesłychaną powagą i spuszczał oczy, przechodząc mimo kawiarni. W ochronce byt ogólnie szanowany. Nikt bowiem nie widział, z jakiemi połyskującemi oczami spoglądał on na podwórze z po za firanki, przysłaniającej okno przy stole, na którym pisał, gdy w godzinach odpoczynku dziewczęta bawiły się w różne gry na świeżem powietrzu.
Państwo Trouche bezustannie swarzyli się z panią Faujas. Sprzeczki toczyły się zwłaszcza pomiędzy matką i córką. Olimpia narzekała, że przez całe życie była popychadłem matki i brata, pani Faujas zaś wyrzekała, iż nie zdusiła córki jak gada, gdy była w kolebce. Obecnie wysysały krew i jednej i tej samej ofiary, patrzały więc na siebie nienawistnie, pilnując jedna drugą i zarzucając sobie dokonywane łupieztwa. Pani Faujas pragnęła wszystko w swoje ręce zagarnąć, żałując oddać nawet wzgardzone przez siebie resztki. Dowiedziawszy się o znacznych kwotach, które Olimpia wyłudzała u Marty, pani Faujas zatrzęsła się od straszliwego gniewu. Opowiedziała całą rzecz synowi, lecz ten wzruszył tylko ramionami, jak człowiek niechcący się mięszać do spraw tak mizernych. Wówczas pani Faujas postanowiła sama rozprawić się z córką i zaraz na wstępie nazwała ją złodziejką.
— Co?... co? — zawołała Olimpia. — Proszę się miarkować i patrzeć swego nosa. Czy to mamy pieniądze?... Wreszcie ja tylko pożyczam... mnie nie karmią ludzie z łaski... nie zjadłam cudzych kąsków!..
— Co ty mówisz, przeklęta małpo! — zabełkotała nieprzytomna z gniewa pani Faujas. — Cóż ty sobie myślisz, że my nie płacimy tego, co jemy?... Idź do kucharki i powiedz, żeby ci pokazała swoją książkę rachunkową, to się przekonasz i zamkniesz gębę!
Olimpia wybuchnęła śmiechem.
— A to mi się podoba! Któż owym rachunkom uwierzy! Ja się na te plewy nie łapię! Oto lepiej pomówmy rozsądnie. Niech mama gospodaruje na dole a mnie niechaj nie przeszkadza przyjaźnić się z panią Mouret na górze. Ja się nie wtrącam do tego, co wy jadacie a mnie zostawcie możność pożyczania pieniędzy, gdy ich potrzebuję. Proszę, aby tak było. Inaczej będę hałasowała tak, że dom się zatrzęsie. A przecież mama wie, że Owid żąda, abyśmy zachowywały się spokojnie. Otóż proszę mamy nie przychodzić do mojego mieszkania, bo będę krzyczeć i Owid będzie się gniewał.
Pohamowana tą groźbą, pani Faujas, mrucząc, schodziła na dół, lękając się niezadowolenia syna a Olimpia, zatrzasnąwszy drzwi za matką, śpiewała na głos, by jej dokuczyć odniesionem nad nią zwycięztwem. Pani Faujas mściła się, spotkawszy córkę w ogrodzie. Śledziła ją, drepcząc tuż za nią i spoglądając podejrzliwie na jej ręce i kieszenie. Do kuchni zaś i do stołowego pokoju nie pozwalała jej wejść chociażby na chwilę. Postarała się o poróżnienie jej z Różą z powodu, jakiegoś rondla pożyczonego przez kucharkę i nieoddanego dotychczas. Jednakże nie śmiała szkodzić jej w przyjaźni z Martą, obawiając się skandalu, któryby mógł zaszkodzić ukochanemu przez nią synowi.
— Szkoda, że ty nie umiesz ciągnąć należytych korzyści ze swego położenia — mówiła czasami do syna. — Ale ja robię, co mogę, by ci się nie działa krzywda... tylko się nie lękaj... ja wszystko robię ostrożnie... nie tak jak twoja siostra... która odziera się z twojego dobra, zagarniając dla siebie, co jest najlepszego... gdyby nie ja... nie pozostawiłaby skrawki chleba dla ciebie...
Marta nie zdawała sobie sprawy z łupieztwa na jakie był dom wystawiony. Zdawało się jej tylko, że obecnie jest o wiele lepiej, weselej, że ci wszyscy ludzie napełniający sień, schody i korytarze kochają wszystko, co ona kochała. Czasami dziwiła się wrzawie rozlegającej się zewsząd. Dom jej był podobny do oberży. Dolatywały przyciszone sprzeczki, biegania po schodach, trzaskania drzwiami. Wszyscy żyli niby wspólnie, lecz zarazem każdy lokator stanowił oddzielne gospodarstwo a w kuchni płonął wciąż ogień i Róża znosiła pełne kosze jadła, jakby miała nie kilku, lecz kilkunastu stołowników. W sieni i na schodach bezustannie snuli się posłańcy z magazynów. Olimpia, chcąc mieć piękne, białe ręce, przestała się zajmować gospodarstwem i kazała sobie przynosić jedzenie z sąsiedniej restauracyi. Marta czuła się teraz szczęśliwszą niż kiedykolwiek, bawiła się wrzawą, wzmagającą się w spokojnym dawniej domu. Lubiła to podniecone życie, które dostosowywało się do gorączki, jaką samą płonęła.
Mouret, nie mogąc znaleźć spokojnego kąta na dole, szedł na pierwsze piętro i zamykał się w pokoju, który nazywał swojem biurem. Przemógł potrzebę gadania i wiódł życie osamotnione. Do ogrodu nie zaglądał, lękając się niemiłych spotkań. Całemi dniami przesiadywał na górze, ukazując się tylko na krótko podczas śniadania i obiadu.
— Chciałabym wiedzieć, co też pan robi, zamykając się jak wilk w klatce — mówiła Róża do pani Faujas. — Siedzi cicho jakby malowany a tam u siebie też ani go słyszeć. Możnaby myśleć, że umarł. Ale jeżeli tak się ukrywa przed ludźmi, to znaczy, że nic dobrego tam nie robi... Tylko niegodziwości knują się tak cichaczem.
Nastąpiło lato a wraz z piękną pogodą, ożywił się ogród. Ksiądz Faujas przyjmował gości w altanie w pobliżu furtki wychodzącej na zaułek. Odwiedzało go towarzystwo, bywające w podprefekturze, równie jak i znajomi państwa Rastoil. Z rozkazu Marty, Róża kupiła dwanaście krzeseł ogrodowych, które stanęły w altanie i na ulicy do niej prowadzącej, by w razie przybycia gości, nie potrzebowano znosić krzeseł ze stołowego pokoju. Goście przychodzili regularnie co wtorek, schodząc się tutaj z dwóch sąsiednich ogrodów, których drzwi, wiodące na zaułek pozostawały otwarte. Panowie i panie przychodzili odwiedzać księdza proboszcza, zaniedbawszy dawną ceremonialność. Sąsiedzi byli w pantoflach, rozpiętych tużurkach, panie w dużych, słomkowych kapeluszach od słońca, z uniesionemi sukniami. Zasiadano na krzesłach i bawiono się wybornie, albowiem w ogrodzie księdza proboszcza każdy czuł się jak u siebie. Dwa niegdyś wrogie sobie kółka łączyły się tutaj w jedno i rozmawiano z nieograniczonem na pozór zaufaniem.
— Jak sądzisz — zapytał pewnego razu pan de Bourdeu swego przyjaciela pana Rastoil — czy nam to nie zaszkodzi w opinii publicznej, że się tutaj spotykamy z tą bandą z podprefektury?
— Dla czegożby to miało nam szkodzić? — odpowiedział pan Rastoil. — Wszak nie chodzimy do parku podprefekta. Spotykamy się z nim na gruncie neutralnym. Weź także pod uwagę, że składane przez nas wizyty proboszczowi nie mają żadnego oficyalnego charakteru. Jak widzisz, ja naumyślnie kładę płócienną marynarkę. Zatem przychodzę jako najbliższy sąsiad a nikt nie ma prawa do wtrącania się w szczegóły prywatnego życia. Front mojego domu podpada pod wyroki opinii publicznej, lecz to co się dzieje w tylnych pokojach lub w ogrodzie — to rzecz prywatna... Bądź przekonany, że dobrze się nad tem zastanowiłem i nie zapominam o tem, że należymy nie do siebie, lecz do narodu, do obozu politycznego, którego jesteśmy przedstawicielami... Podprefekt też to rozumie... przy spotkaniu na ulicy udajemy, że się nie znamy i nie kłaniamy się sobie... Stało się to samo przez się, bez wspólnego porozumiewania się w tej kwestyi... lecz jest to człowiek inteligentny i równie jak my zajmujący się polityką...
— Tak — zauważył eks-prefekt — pan Péqueur des Saulaies niezmiernie zyskuje przy bliższem poznaniu.
— Tak — potwierdził pan Rastoil. — Bardzo jestem zadowolony, że go poznałem... Również jestem rad ze znajomości z księdzem Faujas. Cóż to za zacny człowiek! Wiesz, co mój kochany, można nic sobie nie robić z plotek i zawiści ludzkiej, gdy się ma do czynienia z podobnymi do nich ludźmi i na nic nie zważając, będę chodził odwiedzać proboszcza, przy każdej okazyi.
Pan de Bourdeu był zaniepokojony kwestyą zbliżających się wyborów. Nieco stracił na humorze, utrzymując, że to upały tak na niego wpływają. Budziły się w nim różne skrupuły, z których się zwierzał przed panem Rastoil, licząc, że przyjaciel zdoła je uspokoić i rozwiać. Wreszcie pocieszał się tem, że w ogrodzie państwa Mouret nigdy nie mówiono o polityce. Raz wszakże sam o tem zaczął, zwracając się do doktora Porquier:
— Doktorze, czyś czytał dzisiejsze sprawozdanie z posiedzenia Izby?... Margrabia, nasz deputowany, po raz pierwszy zabrał głos. Ale mowę miał krótką, bo składającą się z trzynastu wyrazów! Tak, z trzynastu, sam je przerachowałem, więc wiem na pewno. Ośmieszył się tem przemówieniem! Biedny margrabia de Lagrifoul!
Tu ksiądz Faujas podniósł palec w górę i rzekł łagodnie z prostodusznym uśmiechem:
— Panowie, ostrzegam, że tutaj się nie mówi o sprawach dotyczących polityki!...
Podprefekt był zajęty rozmową z panem Rastoil i obadwaj udawali, że nie słyszeli mówiących. Pani de Condamin spojrzała na nich i uśmiechnąwszy się przelotnie, prowadziła dalszą indagacyę księdza Surin:
— Wszak prawda, że komże praczki zwilżają wodą z gumą, by nadać im trochę sztywności?...
— Tak. Niektóre praczki używają krochmalu, lecz to jest zły sposób. Matuje bowiem muślin, robi go sztywnym i łatwo przecierającym się przy lada zagięciu.
— Otóż i ja jestem tego zdania — odpowiedziała. — A proszę sobie wyobrazić, że nie mogę wymódz na mojej praczce, by się obchodziła z mojemi spódnicami jak z komżami, chociaż wiem, że niemało ich prasuje.
Ksiądz Surin zalecił jej swoją praczkę i zapisał jej adres na odwrotnej stronie swej kartki wizytowej. Na zebraniach u księdza Faujas rozmawiano o pogodzie, o żniwach i urodzajach, o wiadomościach bieżących, nawet o praczkach i strojach damskich, lecz nigdy nie poruszano polityki. Rozmowa była zawsze ogólna, ożywiona i wesoła. Młodzież grała w wolanta, napełniając zaułek głośnemi wybuchami śmiechu. Ksiądz Bourette bywał też częstym gościem i opowiadał budujące wydarzenia i anegdoty, których tylko pan Maffre wysłuchiwał do końca. Pani Rastoil raz tylko jeden spotkała się tutaj z panią Delangre i chociaż rozmawiały z sobą z ceremonialną grzecznością, w oczach ich wszakże można było dostrzedz płomyki nienawiści pozostałej za lat dawnych, gdy z sobą rywalizowały w zapałach miłośnych. Pan Delangre rzadko przekraczał furtkę ogrodu państwa Mouret. Państwo Paloque, ci części goście w podprefekturze, unikali godzin, w których pan Péqueur des Saulaies składał wizytę proboszczowi, pani sędzina bowiem była w niepewności, jakie powinna zająć stanowisko po zaszłej scenie w ochronce pod wezwaniem Przenajświętszej Panny. Wiernie stałym gościem był pan de Coudamin. Wytwornie ubrany, w świeżych rękawiczkach, zasiadał to na jednem, to na drugiem krzesełku i, bawiąc innych, bawił się sam, drwiąc ze wszystkiego i ze wszystkich. Kłamał, dowcipkował, opowiadał słone żarciki i dopatrywał się nitek wiążących się intryg. Przeważnie lubił towarzystwo młodzieży, z którą wyśmiewał się ze „starych”, lub też rozweselał panny, opowiadając im na ucho wybrane dla nich anegdoty.
— Panienki, chodźcie tu do mnie! — wołał z uśmiechem. — Zostawmy starych, niech się sami bawią...
Któregoś dnia o mało że nie uderzył księdza Surin, niezadowolony z niego przy grze w wolanta. Narzucał się młodemu towarzystwu i częstokroć dokuczał. Ofiarą jego drwinek był syn pana Rastoil, chłopak prostoduszny, który wszystkiemu zwykł był wierzyć. Obecnie napadał nań, że zbyt natarczywie umizga się do jego żony; przybierając srogą minę zazdrosnego męża, piorunował go wzrokiem, tak że Seweryn bladł i ocierał pot występujący na czoło. Sprawiało to panu de Condamin tem większą uciechę, iż Seweryn rzeczywiście począł czuć niezwykły afekt ku ładnej żonie nadzorcy wód i lasów i, zapatrzony w nią, drżał, pragnąc by to uszło niepostrzeżenie przed wzrokiem zazdrośnika.
Wobec panien Rastoil, pan de Condamin zachowywał się z wyszukaną galanteryą młodego wdowca, wahającego się w wyborze pomiędzy dwoma pięknościami. Były one przedziwną dla niego zabawką. Chociaż były już nie pierwszej młodości, kręciły się bowiem około trzydziestki, uważał je za podlotki, mówił do nich jak do pensyonarek i zachęcał do gier dziecinnych. Pewnego razu, popatrzywszy na syna pana Delangre, szepnął do ucha doktorowi Porquier, czyniąc aluzyę do dawnego miłosnego stosunku pani Rastoil z merem:
— Która z tych panien jest jego siostrą?... Czy Aniela, czy też Aurelia?... Nikt tego nie wie, nikt tego nie odgadnie, najprędzej siostrami Lucyana są obiedwie. Tak wnioskując, nie można się przynajmniej pomylić w określeniu ich stosunku rodzinnego...
Ksiądz Faujas był zarówno uprzejmy dla wszystkich swoich gości, nawet dla złośliwego i niepokojącego pana de Condamin. Nawiązywał rozmowę, sam potem milcząc i słuchając z uśmiechem człowieka, podziwiającego dowcip i rozum swoich gości. Twarz miał rozpromienioną i z radością obejmował rolę łącznika pomiędzy dwoma kółkami towarzyskiemi, wyraźnie dając im do zrozumienia, że cieszy się ich pojednaniem, które musiało nieodzownie nastąpić pomiędzy ludźmi tak dalece do siebie podobnymi.
Marta ukazała się dwukrotnie na zebraniach w altanie księdza Faujas. Zdawało się jej, że powinna od czasu do czasu brać w nich udział, chociażby ze względu, że jest właścicielką ogrodu. Nie lubiła jednak brać udziału w rozmowie, albowiem cierpiała, widząc tylu ludzi a zwłaszcza kobiet wpatrujących się w proboszcza i rozmawiających z nim. Wolała pozostawać z nim sam na sam w ogrodzie. Wolała nawet patrzeć nań zdaleka, gdy przechadzając się zwolna, odczytywał swój brewiarz.
Państwo Trouche nie schodzili do ogrodu we wtorki po południu. Z zawistną zazdrością patrzyli z po za firanek swego pokoju na bawiące się towarzystwo. Zaś pani Faujas i Róża, stojąc w cieniu korytarza, wychylały głowy i zachwycały się wzajemnie uprzejmością proboszcza, który tak pięknie umiał bawić wyborowe koło gości.
— To zaraz można poznać — mówiła kucharka — że nasz ksiądz proboszcz zna się na ludziach i potrafi sobie dobierać znajomych. Niechajno pani patrzy jak się ładnie ukłonił panu podprefektowi! Co do mnie, o to wolę urodę naszego księdza proboszcza, chociaż tyle osób zachwyca się pięknością podprefekta. Ja nie mówię, żeby on był brzydki, owszem, ładny z niego pan, ale nasz ksiądz proboszcz jest ładniejszy... Dla czego pani tam do nich nie pójdzie? Ja na pani miejscu przywdziałabym materyalną piękną suknię i poszłabym zasiąść pomiędzy nimi. Przecież pani jest matką księdza proboszcza, więc się pani to należy...
Stara chłopka ruszyła ramionami i rzekła:
— Wiem dobrze, iż on się mnie nie wstydzi., Ale jabym się bała mu przeszkadzać... Wolę patrzeć na niego zdaleka, nie będąc widzianą.. To mi sprawia więcej przyjemności...
— Jaka pani musi być dumna z takiego syna! Bo takiego jak on człowieka, to ze świecą szukać drugiego! On w niczem nie jest podobny do naszego pana, który, żal się Boże... prawdę rzekłszy, jest do niczego. Przecież ta furtka, przez którą teraz przechodzi tyle strojnego państwa, była na głucho zabita niewiedzieć przez jak długo! Nigdy nikt nie przychodził do nas z wizytą, nikogo nie prosił nasz pan na obiad, ogród stał pusty, że aż strach było pomyśleć, by chodzić po nim o zmierzchu. Żyliśmy jak wilki. Ale wiem teraz powód... pan Mouret nie umiałby gości bawić tak jak ksiądz proboszcz... Toż pamiętam, gdy kto wypadkiem do nas się przybłąkał, pan miał minę wystraszoną i nie umiał do niego po ludzku zagadać. Proszę pani, czyżby on nie powinien nauczyć się od księdza proboszcza?... Niechajby choć popatrzył, przysłuchał się, to może cośby pojął... Ale nie, woli się zamykać na górze, siedzieć jak odludek, zamiast się ubrać i zająć miejsce pomiędzy gośćmi... Na jego miejscu byłabym całkiem inną.... Nie ustępowałabym nikomu... Ale on ani o tem pomyśli! Co też on robi tam na górze u siebie?...
Któregoś wtorku, nie mogąc dłużej powstrzymać ciekawości, poszły obiedwie na górę, by podpatrzyć pana Mouret. Właśnie ksiądz Faujas miał liczniejszych gości niż zazwyczaj, bawiono się wesoło i śmiechy dolatywały do mieszkania państwa Mouret przez otwarte okna na dole i na pierwszem piętrze. Korzystając z hałasu na schodach, czynionego przez chłopca z winiarni, który przyniósł pełen kosz trunków dla państwa Trouche, podeszły śmiało pod drzwi pokoju, gdzie schronił się Mouret, zamknąwszy się na klucz.
Róża spojrzała przez dziurkę od klucza, lecz wkrótce szepnęła, podnosząc głowę:
— Nic a nic nie widać. Klucz zasłania zamek.
— Poczekaj, ja temu zaradzę — odszepnęła pani Faujas.
Bardzo zręcznie i delikatnie przesunęła paznokciem serce klucza. Ujrzały wtedy kolejno, zaglądając przez dziurkę, że Mouret siedział przed stołem, na którym, prócz potężnej warstwy kurzu, nie leżało nic, ani świstka papieru, ani też książki. Siedział z głową przechyloną przez tył poręczy, ręce opuścił ku ziemi, był przeraźliwie blady i nieruchomy, oczy miał utkwione w przeciwległą ścianę.
Napatrzywszy się do woli, zeszły na dół.
— Mnie aż zimno trzęsło, gdym na niego patrzyła — rzekła Róża. — Czy pani zauważyła, jak oczy w słup postawił?... A cóż tam za brud u niego w pokoju! Kurz leży nietknięty chyba od roku! A ja myślałam nieraz, że on się tam zamyka, chcąc czytać lub pisać spokojnie! Doprawdy, głowę można postradać. Bo niechajże mi pani powie, dla czego on taki smutny i blady jak z trumny wyjęty, kiedy w domu u nas wesoło i wszystkim nam dobrze?...




XVII.

Doktór Porquier począł się niepokoić o zdrowie Marty. Nie chcąc wzniecać niepotrzebnych obaw w swych pacyentkach, doktór wmawiał w nie, że choroby omijają ładne i miłe kobiety, powtarzał to obecnie Marcie, lekceważąc kaszel, który jej dokuczał i zapewniając, że wkrótce zniknie bez śladu. Wszakże wyraz twarzy doktora pozwalał się domyślać, że nie wierzy we własne słowa i uważa Martę za nieuleczalnie chorą. Zalecił jej szukanie rozrywek, spacery powozem i unikanie wszelkiego zmęczenia. Podlegała ona niczem nieuzasadnionym smutkom, była rozdrażniona, nerwowa i łatwo popadała w porywczą niecierpliwość.
Stosując się do przepisu doktora, Marta odbywała dwa razy tygodniowo wycieczki na wieś. Wyjeżdżała świeżo odmalowanym i odkrytym powozem, który wynajmowała u jednego z powoźników osiadłych w Plassans. Spacer trwał zwykle od godziny drugiej do szóstej po południu, co pozwalało zwiedzać miejscowości odległe o kilka mil od miasta. Marzyła, iż w owych spacerach ksiądz Faujas zechce jej towarzyszyć; tylko w tej nadziei zgodziła się iść za radą doktora, lecz proboszcz, nie odmawiając stanowczo, wymawiał się zawsze nawałem zajęć. Jeździła więc na spacer z panią Faujas, albo z Olimpią.
Pewnego razu woźnica skierował konie ku Tulettes, gdzie Macquart miał swoją posiadłość. Gdy Marta wraz z Olimpią przejeżdżały wzdłuż jego ogrodu, zobaczył je i zaczął wołać, stojąc na tarasie przed dworkiem ocienionym dwoma wyniosłemi morwami:
— A Mouret? Dla czego Mouret z tobą nie przyjechał?
Zatrzymał gwałtem powóz i długo trzeba było mu tłomaczyć, że Marta, będąc niezdrową, używa przejażdżki, lecz nie może pozostać u niego na obiedzie. Chciał koniecznie zabić kurczaka i upiec go na prędce.
— Kiedy nie chcesz go zjeść u mnie — rzekł wreszcie — to go sobie zabierzesz do Plassans. Zaraz go zabiję... za chwilę będę z powrotem.
Rzeczywiście wrócił prawie natychmiast i z tryumfującą, rozpromienioną miną położył ciepłe jeszcze kurczę na kamiennej płycie przed domem.
— No, cóż ty mówisz, czym nie prędko się załatwił?... Popatrz no, jaki tłusty!
W chwili, gdy zobaczył powóz Marty, wuj Macquart popijał białe wino w towarzystwie młodego człowieka w szarem odzieniu. Rozpoczęta butelka stała na kamiennym stole w cieniu morw, a przy niej złociły się szklanki świeżo napełnione winem. Przyniósł parę krzeseł i poprosił panie, by zechciały wypocząć wpierw nim pokaże im ogród i całe swoje gospodarstwo. Rad był gościom, chociaż zdawał się szukać sposobności, by dać ujście swej brutalnej chęci dokuczania i okazywania wzgardy!
— Cóż... podoba ci się moja siedziba? — rzekł, zwracając się do siostrzenicy. — Moje drzewa morwowe dają sporo cieniu?... To też latem palę fajkę tutaj, w chłodzie. A zimą siadam na krześle pod tym oto murem, bo tam zawsze mam słońce... Widzisz, mój ogród warzywny?... Kurniki z tyłu... A po za domem mam pole z kartoflami i kawałek łąki. Tak, słusznie mi się należała taka zagroda... bo już się starzeję... więc potrzebuję wypoczynku i cichego kąta... Tutaj mam to wszystko... więc mi dobrze i teraz dopiero trochę zaczynam używać życia...
Zacierał ręce, kiwał głową i z miłością ogarniał wzrokiem całość swej siedziby. Wtem spochmurniał i rzekł pod wrażeniem nurtującej go myśli:
— Kiedy widziałaś się z twoim ojcem?... Czy wiesz, że on niebardzo grzecznie względem mnie postępuje... Oto tutaj na lewo, to pole zasiane zbożem jest do sprzedania. Chciałem, aby je kupił i do mojej ziemi przyłączył. Przecież taki bogacz, jak on, nie potrzebuje oglądać się za pieniędzmi, tembardziej iż to pólko byłoby go kosztowało jakieś marne trzy tysiące franków, co jak na jego kasę jest istną fraszką... Otóż wyobraź sobie, że mi odmówił! A nawet gdy byłem u niego temi dniami, to przez twoją matkę kazał mi powiedzieć, że jest bardzo zajęty i nie może się ze mną widzieć... To brzydko z jego strony!... I lękam się, że podobne postępowanie ze mną może bokiem mu wyleźć... W każdym razie nie przyniesie mu szczęścia.
Zamilkł i, zapatrzony w stronę pożądanego przez siebie pola, kiwał znacząco głową i kilkakrotnie powtórzył, chcąc, by Marta dobrze zapamiętała jego słowa:
— Tak, to mu nie przyniesie szczęścia!...
Zerwał się z miejsca i poszedł do domu po dwie szklanki, chcąc poczęstować panie winem, zachwalając przytem nadzwyczajnie jego zalety. Odkrył to wino w sąsiedniej wiosce, w Saint-Eutrope; pił, ciągnąc powoli i z rodzajem nabożeństwa. Marta zaledwie dotknęła ustami swojej szklanki, lecz natomiast Olimpia dolewała sobie ciągle, objąwszy butelkę w swoje posiadanie. Ulegając grzeczności wuja, Maria piła teraz wodę z sokiem, mówiąc że nie może pić wina, bo jest dla niej za mocne.
— A twój ksiądz?... Cóżeś z nim zrobiła, że go nie masz z sobą? — zapytał niespodziewanie wuj, patrząc bystro w oczy siostrzenicy.
Marta nieco zbladła i drgnęła, zaskoczona tem niespodziewanem pytaniem, on zaś mówił:
— Słyszałem, że się klecha przypiął do twojej spódnicy?... Ale klechy to ćwiki do takiej służby! Gdy posłyszałem, żeś się puściła w ten sposób, powiedziałem, że Mouret ma tylko to, na co zasługuje. Bo przecież ostrzegałem go, że nie trzeba klechom dawać dostępu a cóż dopiero wpuszczać pod własny dach na stałego mieszkańca. Oho, na miejscu twego męża zobaczyłabyś, cobym urządził z twoim świątobliwym proboszczem... Ale twój mąż postępuje jak safanduła. Niechajby do mnie przyjechał w odwiedziny, to nauczyłbym go pewnych a wypróbowanych sposobów przepłaszania takich dobrodziejów... Niech rzeknie tylko słowo, a dopomogę mu, z miłą chęcią dopomogę oczyścić dom z plugastwa,.. Ja bo znieść nie mogę tych próżniaków, żyjących z głupoty ludzkiej... Znam jednego z nich, księdza Fenil, jest moim sąsiadem... ma tutaj dom... właśnie po drugiej stronie drogi... Nie jest on lepszy od swoich kolegów, ale mnie bawi... przebiegły jest i zręczny jak prawdziwa małpa... Zdaje mi się, że nie bardzo kocha twojego proboszcza?...
Marta cierpiała tortury, lecz hamując się, rzekła, wskazując na Olimpię, która chciwie słuchała rozmowy:
— Pani jest siostrą księdza Faujas.
— To mi wszystko jedno — rzekł Macquart, bynajmniej niezmięszany. — Wszak ja nic złego na tę panią nie mówię. Popatrz na nią, a przekonasz, że nie ma ochoty gniewać się. Wreszcie dla załagodzenia, dam jej wody z sokiem, bo już wino wypiła.
Mówiąc, to napełnił szklankę Olimpii. Ale Marta wstała, chcąc koniecznie zaraz odjeżdżać. Mimo to zmusił ją do obejrzenia swego gospodarstwa. Przystanął z nią w głębi ogrodu i wskazał palcem na olbrzymi, biały budynek stojący na wzgórku o paręset metrów po za Tulettes. Budynek dzielił się na liczne wewnętrzne podwórza i miał wygląd więzienia, albo szpitala. Mnóstwo wązkich, wysokich okien przecinało czarnemi strychami białość wapnem bielonych murów. Całość czyniła przykre, przygnębiające wrażenie.
— To zakład dla obłąkanych — szepnął wuj — a ten chłopak, którego u mnie zastałaś, jest jednym z dozorców. Jestem z nim w dobrych stosunkach i zapraszam go czasami na butelkę wina.
Odwróciwszy się w stronę tarasu, gdzie dozorca kończył pić swoje wino, krzyknął:
— Aleksandrze, chodźno tutaj! Pokażesz mojej siostrzenicy okno pokoju naszej biednej starej!
Aleksander zbliżył się i zaczął objaśniać z wielką uprzejmością:
— Czy pani widzi te trzy drzewa, rosnące na głównem podwórzu?... Otóż z boku na prawo widać pompę... Wszak tak?... Od pompy licząc okna parterowe, gdy dojdziemy do piątego, właśnie będzie okno pokoju, który panią interesuje.
Marta stała, milcząc, z pobladłemi ustami i z wielkiem przejęciem wpatrzona w to okno, które teraz wyraźnie odróżniła od innych. Macquart patrzył też w tym kierunku, lecz z pewnem zadowoleniem i zmrużywszy oczy.
— Czasami widuję ją w oknie — rzekł. — Rano słońce jest po drugiej stronie, więc sadzają ją przy otwartem oknie. Aleksander mi dziś mówił, że jest zdrowa, to jest, że ją nic nie boli. Ale to zwykły jej stan... przecież zawsze wam to samo powtarzam, gdy was odwiedzam w Plassans... Już to trzeba przyznać, że domek mój dobrze wybrałem pod tym względem... Jestem blizko naszej starej i, nie ruszając się z miejsca, czuwam nad nią bezustannie. Tak być powinno...
Tu zaśmiał się w zwykły sobie szyderczy sposób i mówił dalej:
— Widzisz, moja kochana, ani Rougonowie, ani Macquarci, nie szczycą się zdrowemi mózgami. I co rano, patrząc na okno pokoju matki, mówię sobie, że cała wywiedziona przez nią na świat rodzina może skończyć na tem co ona... Tak, wcaleby mnie to nie zadziwiło, gdyby to wielkie domisko pochłonęło całą bandę, jednego po drugim... Co do siebie, nie mam żadnej obawy, bo łeb mam tęgi... lecz nie o wszystkich w rodzinie można to samo powiedzieć. Większość jest chora, mniej lub więcej, lecz jest chora... Jeszcze się doczekam, siedząc w mojej zagrodzie, że tu zaczną ich zwozić... będę nad nimi czuwał tak jak teraz czuwam nad matką... polecę każdego z nich Aleksandrowi, by im się krzywda nie działa... widzisz, że zachowałem dla rodziny serce, chociaż wielu i tych krewniaków dało mi się we znaki...
Znów roześmiał się straszliwie i rzekł z miną wilka:
— Macie szczęście, moi kochani, że mieszkam tak blizko przyszłej waszej siedziby.
Marta drżała ze wzruszenia, jakkolwiek wiedziała, że wuj lubuje się w tego rodzaju żartach. Darzył królikami i owocami ze swego gospodarstwa, lecz zarazem z tej sposobności korzystał, by męczyć najdokuczliwszemi spostrzeżeniami. Zamyśliła się i przyznała, że jest wiele słuszności w jego słowach. Tak, niezawodnie, prawie wszyscy członkowie rodziny posiadają zadatki czyniące ich kandydatami na lokatorów tego wstrętnego budynku. Osiądą tu na dożywanie resztek dni swoich...
Drgnęła... i jakby nagle zbudzona chciała natychmiast odjechać, pomimo że wuj błagał ją, by jeszcze została, obiecując przynieść drugą butelkę białego wina. Pomimo jego nalegających zaprosin, wsiadła do powozu.
— A kurczak! — zawołał wuj. — Zapominasz o kurczaku zabitym naumyślnie z powodu twoich odwiedzin.
Chwycił go z ziemi i położył na kolanach siostrzenicy.
— Każesz go upiec na obiad dla męża. — rzekł, uśmiechając się złośliwie. Tylko dla męża, słyszysz?... Nie chcę, abyś nim częstowała kogo innego, wiesz... Wreszcie ostrzegam cię, że gdy przyjadę do Plassans, rozpytam się twego męża, czy smakował mu kurczak mojego chowu i dla niego przez ciebie posłany.
Przy tych słowach patrzał szyderczo na Olimpię. Już konie miały ruszyć, gdy zawołał na woźnicę, by je wstrzymał i rzekł z naciskiem:
— Pamiętaj, żebyś poszła do ojca i pomówiła z nim o tem polu, na które mam ochotę. Popatrz no jakie zboże na niem rośnie... toż to złoto nie ziemia... Powiedz ojcu, że źle robi, nie chcąc mi kupić tego szmata ziemi... Przypomnij mu, że zbyt dawno się znamy i wspólne obrabiamy interesa, by chciał mnie zbyć niczem... Nie powinien doprowadzać mnie do złości... udziel mu tej przestrogi, że mógłby źle wyjść na tem... niech się zastanowi to sam to zrozumie... ze mną trzeba być uprzejmym, bo i ja jestem uprzejmym dla rodziny... Dobrze mu to wytłomacz...
Nareszcie powóz odjechał, a Olimpia, odwróciwszy się po chwili, zobaczyła, jak wuj, wróciwszy na taras, odkorkowywał drugą butelkę, śmiejąc się do Aleksandra. Marta zaleciła woźnicy, by już nigdy nie jeździł w stronę Tulettes. Wkrótce potem, przekonawszy się, że ksiądz Faujas nigdy nie zechce jej towarzyszyć, coraz rzadziej wyjeżdżała na spacer a wreszcie zupełnie przestała stosować się pod tym względem do porady doktorskiej.
Zewnętrzny wygląd Marty zmienił się teraz bardzo na jej korzyść. Żyjąc przeważnie nerwami, stała się wytworniejszą. Straciła ociężałość mieszczki, która przez lat piętnaście drzemała pochylona nad księgą handlową, siedząc przykuta do sklepu i zajęta wyłącznie myślą materyalnych spraw codziennego życia. Gorejący w niej płomień dewocyi przetopił ją na inną, zda się, kobietę. Ubierała się staranniej, była ożywioną na czwartkowych zebraniach w zielonym salonie pani Felicyi.
— Pani Mouret młodnieje i ładnieje! — powtarzała ze szczerym zachwytem pani de Condamin.
— Tak — potwierdzał doktór Porquier. — Zamiast iść naprzód do swojego kresu, idzie do niego tyłem i dobiega już lat młodocianych.
Marta była teraz szczupłą i rumianą, oczy miała błyszczące i bardziej czarne, zrobiła się piękną, szczególniejszą, przejściową pięknością. Twarz miała promienną wewnętrznem szczęściem a z całej jej istoty tryskać się zdawało potężne źródło życia, czyniąc ją ponętną i niezwykle uroczą. Zdawało się, że w tej czterdziestoletniej kobiecie gore naraz cała jej młodość, niemająca dotychczas żadnego ujścia. Żarem modlitwy powodowana, stała się nieposłuszną penitentką. Ksiądz Faujas gromił ją, lecz napróżno. Ścierała sobie do krwi kolana, czołgając się na klęczkach po kamiennej posadzce kościoła św. Saturnina. Żyła w bezustannej ekstazie hymnów, ubóstwieniu ołtarzy, oddychając gorączkowem uwielbieniem na widok promiennych monstracyj, jarzących się kaplic, księży w złotogłów przybranych i połyskujących jak gwiazdy na tle ciemnych głębin nawy. Potrzebowała wszystko to widzieć i wielbić. Porwana, uniesiona, jednoczyła się z chwałą czczonego przez siebie bóstwa, traciła przytomność, pochłonięta nadmiarem bezbrzeżnej swej szczęśliwości. Gdy była łaknąca a nienasycona, czuła męczarnię bólu fizycznego, łamiącego jej piersi, wysysającego mózg, obumierała, trawiona niezaspokojoną swą żądzą i dopadała kratek konfesyonału, lub słaniała się wstrząsana dreszczem potężnych akordów muzyki i śpiewów kościelnych, by znów wpaść w omdlenie, dozwalające jej przeżywać chwile zupełnego zachwytu, błogości zespolenia. Wtedy już nic nie czuła, traciła świadomość o bolejącem przedtem ciele swojem, uniesiona po nad ziemię, rozkosznie konała, przeobrażając się w czysty, gorejący miłością płomień.
Ksiądz Faujas stawał się dla niej coraz surowszym spowiednikiem, lecz z trudem mógł powodować tą kobietą, która go zadziwiała gwałtownością swych namiętności, żądzą miłości i śmierci. Nie rozumiejąc jej dokładnie, wypytywał się jej o lata dawne, sięgał do czasów, gdy była dzieckiem, był nawet w tym celu u pani Rougon, lecz pozbierane wiadomości nie dawały mu dostatecznych objaśnień, więc pozostawał w niepewności a przedewszystkiem niezadowolniony był z samego siebie.
— Pani Mouret znów się skarżyła na ciebie przedemną — rzekła do syna pani Faujas. — Dla czego ty jej nie pozwalasz chodzić do kościoła tyle ile zechce?... Niepotrzebnie jej dokuczasz, bo ona jest bardzo dla nas dobra.
— Nie pozwalam, bo wiem, że jej to szkodzi. Ta kobieta dobrowolnie się zabija.
Pani Faujas wzruszała wtedy ramionami, patrząc jednak zarazem z ubóstwieniem na syna, mówiła:
— Wiem, że tak jest dobrze, kiedy tak robisz. Ale mnie żal naszej gospodyni. Po cóż nie ma użyć szczęścia, którego łaknie?... Przecież lepiej chyba już, by się marnowała na służbie bożej, aniżeli jak ta wstrętna Olimpia, która ciągle teraz choruje z obżarstwa. Owidzie, bądź mniej surowym dla pani Mouret! Gotowa się jeszcze zniecierpliwić i zwrócić do innego spowiednika a wtedy wszystko dobre skończy się dla nas. Zastanów się ze względu na nas. Pozwól jej żyć tak, jak tego pragnie.
Któregoś dnia, gdy dawała mu tego rodzaju rady, rzekł głosem ponurym:
— Matko, ta kobieta może mi być przeszkodą.
— Ona, jakim sposobem?... Ona ciebie ubóstwia. Zrobisz z niej swoje narzędzie, ona wszystko dla ciebie uczynić gotowa, tylko bądź z nią łagodniej. Ona gotowa padać na ziemię, byś po niej stąpał i nóg o ziemię nie kaleczył...
Ksiądz Faujas sam doszedł do przekonania, że powinien być mniej surowym względem Marty. Bał się otwartego buntu z jej strony, chciał uniknąć skandalu. Więc stopniowo dawał jej coraz większą swobodę, pozwalał jej na odmawianie różańca i modły przed każdą stacyą drogi krzyżowej. Pozwolił jej wreszcie, by dwa razy tygodniowo spowiadała się w kościele św. Saturnina. Marta, nie słysząc już gromów jego głosu, karcącego ją za zbyteczną żarliwość modłów, czuła się szczęśliwą. Więc przestał jej czynić zarzut z gorączkowej jej żądzy, przestał jej grozić karą za namiętną pożądliwość łaski, zatem przejednała go ogromem palącej ją miłości i oddać się jej może, nie ściągając jego gniewu. Marta doznała wrażenia, ii dotarła do wrót niebieskich rozkoszy. Ulegała teraz gwałtownym rozczuleniom. Płakała, nie wiedząc, że płacze, nie czując łez płynących strumieniami z rozpalonych oczu. Tego rodzaju nerwowe przypadłości chwytały ją coraz częściej. Gdy minęły, bywała niezmiernie osłabiona, omdlała, jakby życie sączyło się z niej wraz ze łzami. Róża niosła ją wtedy na łóżko i godzinami leżała tak bezwładna, z blademi, zaciśniętemi usty i z nieruchomo zapatrzonym wzrokiem. Wyglądała wtedy raczej na zmarłą, aniżeli na żyjącą.
W czasie jednego z silniejszych ataków, Róża się wylękła, przypuszczając, że Marta naprawdę skonała. Nie pomyślawszy nawet o wezwaniu pana, który był zamknięty tuż obok w swojem biurze, pobiegła cwałem na drugie piętro, błagając księdza Faujas, by zechciał zobaczyć, co się dzieje z panią Mouret. Gdy wszedł do sypialni, Róża pobiegła na dół po eter, zostawiając go sam na sam z chorą, leżącą na łóżku bez czucia, prawie bez ubrania. Nie zważając na tę okoliczność wziął jej ręce w swoje dłonie. Poruszyła się i zaczęła coś mówić niewyraźnie. Wreszcie otworzyła oczy i, poznawszy go, zarumieniła się, odwróciła nieco głowę i zaczęła szukać kołdry, by nią zakryć obnażone swoje ciało.
— Czy się czujesz lepiej, moje dziecko? — zapytał ją łagodnie. — Byłem bardzo zaniepokojony.
Chciała coś powiedzieć, lecz z nadmiaru wzruszenia głosu jej brakowało, więc ukryła twarz w dłoniach księdza i wybuchnęła gwałtownym płaczem.
— Ach — jakże jestem szczęśliwa! — szepnęła, Ojcze pozwól, niech zapłaczę ze zbytku szczęścia mojego! Ojcze, jakże jesteś dobry dla mnie. Dziękuję ci za niezrównaną dobroć twoją! Tak dawno ciebie wyczekuję! Tak dawno ciebie przyzywam!
Głos jej drżał i mówiła jakby rodzajem modlitwy:
— Któż użyczy mi skrzydeł, bym wznieść się mogła na wysokości, wśród których jest panowanie twoje? Dusza moja w oddaleniu od twojej, schnie z niecierpliwości w wyczekiwaniu obcowania z tobą! Dusza moja przepełniona jest tobą, obumiera w sieroctwie opuszczenia, w jakiem ją, pozostawiasz, w żalu bez ciebie! Dusza moja pragnie ciebie i pożąda ciebie, panie mój i władco, jedyne ty dobro moje, jedyna ty słodyczy moja, skarbie mój, jedyne bóstwo i wszystko ty moje!
Uśmiechała się, szepcząc tę modlitwę pożądliwości. Złożyła ręce i wpatrzyła się w twarz surową księdza, po nad głową którego, widziała promienną aureolę świętości. Uląkł się gwałtowności jej wyznań, więc chcąc je powstrzymać i nadać im charakter właściwej modlitwy, rzekł poważnie i bardzo spokojnie:
— Jeszcze jesteś osłabiona, moja córko, nie trzeba modlić się głośno. Bóg nie chce wysłuchać twej modlitwy, jeżeli składać mu ją będziesz, szkodząc swemu zdrowiu. Bądź rozsądna, uspokój się i staraj się wyzdrowieć.
W tej chwili wróciła właśnie Róża, rozpaczając, że nie mogła znaleźć flaszeczki z eterem. Ksiądz zalecił jej, by nie odstępowała chorej, i zwróciwszy się do tej ostatniej, rzekł nieco łagodniej:
Nie martw się, córka moja. Bóg cię wysłucha. Nadejdzie godzina, gdy wstąpi do serca twojego a wtedy doznasz wieczystej szczęśliwości.
Gdy wyszedł z pokoju, Marta długo patrzała na drzwi, po za któremi zniknął. Wkrótce wstała uzdrowiona, promienna szczęściem, ożywiona rozbudzoną nadzieją.
Począwszy od tego dnia Marta stała się powolnem narzędziem w rękach księdza Faujas. Używał jej jako wiernej i posłusznej posłanniczki w załatwianiu różnych drobnych spraw, do których nie chciał być zbyt widocznie zamięszanym. Posyłał ją do pani de Condamin, do pani Rastoil, z którą chciał, aby weszła w bliższe stosunki. Słuchała go ślepo, nie wnikając w znaczenie rzeczy, lecz powtarzając słowa nauczonej lekcyi. Wpływ na nią wywierał nieograniczony, byłaby poszła żebrać na ulicy, gdyby taki wydał jej rozkaz. A gdy chwilami budziła się w niej namiętność domagająca się praw swoich, uspakajał ją wzrokiem, przykuwał wylew jej uczuć surowym głosem, przypominającym o poddaniu się wyrokom nieba. Onieśmielona, milkła. Pomiędzy nią a nim wznosił się mur, zbudowany wolą księdza, jego pogardą dla niewieściej słabości, wogóle dla kobiety. Gdy oddalał się od niej, uspokoiwszy miotające nią żądze, czuł wstręt i odrazę, gniewał się, iż musi się z nią liczyć i ruszał ramionami ze wzgardą atlety zatrzymanego chwilowo chwiejnemi siłami dziecka. Zdarzało się, iż wróciwszy do swego mieszkania po odbytej spowiedzi Marty, mył się, czyścił swoją odzież, jak po zetknięciu się ze zbrukanem stworzeniem.
— Dla czego nie używasz chustek do nosa, które ci dała pani Mouret?... — zapytała go raz matka. — Ona taka byłaby szczęśliwa, gdyby zobaczyła je w twoich rękach... Pomyśl, że kobiecisko ślęczało przynajmniej miesiąc, by ładnie wyhaftować twoją cyfrę.
— Nie będę ich używał. Weź je, matko, dla siebie, to kobiece chustki. Przytem gdy wspomnę na ich pochodzenie, budzą we mnie najwyższą odrazę.
Marta była łagodna i uległa tylko wobec księdza Faujas. Z innymi stawała się kapryśną, kłótliwą, z każdym dniem gorszą. Róża mówiła, że nigdy ją taką nie znała. Zły humor Marty odczuwał zwłaszcza Mouret, którego ostatecznie znienawidziła. Naraz poczuła się z rodziny Rougonów i ożyła w niej uśpiona wzgarda dla bękarckiego rodu Macquartów. Przypomniała sobie, że mąż jej urodził się z kobiety tegoż nazwiska. Wyrzucała mu pochodzenie, nie chcąc wiedzieć, że od lat dziecinnych uważali się za blizkich krewnych. Ale obecnie Mouret był tylko dla niej człowiekiem, który złamał całe jej życie. Podczas długich pogadanek z panią Faujas lub z Olimpią, wyznawała im swą nienawiść względem męża, obwiniając go ze wzrastającą zawziętością.
— Powiedzieć, że ten człowiek trzymał mnie przez dwadzieścia lat w cuchnącym swoim sklepie, przykutą jak niewolnicę pomiędzy gąsiorami z oliwą i workami migdałów. Nigdy nie zaznałam żadnej rozrywki, nigdy nie dostałam od niego żadnego podarku... Teraz, pozbawił mnie moich dzieci... Może sam ucieknie z domu, by ludziom rozpowiadać, że nie mógł ze mną wytrzymać! Na szczęście mam świadków! Państwo staniecie w mojej obronie, będziecie po stronie prawdy!
Czerniła męża i znęcała się nad nim bez żadnej przyczyny. Wszystko ją w nim niecierpliwiło i doprowadzało do złości. Każde jego słowo, giest, spojrzenie — wywoływały burzę z jej strony. Sam jego widok był do tego dostateczny. Łajała go zwłaszcza przy stole, gniewając się, że odchodził przed końcem obiadu.
— Mógłbyś poczekać i wstać od stołu razem z nami — mówiła cierpko, widząc, że Mouret składa spokojnie swoją serwetę i wstaje w milczeniu. — Zachowujesz się jak człowiek źle wychowany.
— Skończyłem, więc odchodzę — odpowiadał zwolna.
Marta upatrywała w tem chęć obrażenia proboszcza, więc nie powstrzymując gniewu, wołała:
— Wstyd mi robisz swoją rubasznością!... Życie z tobą jest nie do wytrzymania! Jedyną moją pociechą są państwo Faujas, którzy zaszczycają mnie swoją przyjaźnią. W ich towarzystwie znajduję osłodę gorzkiego mego życia... Bo ty umiesz mi tylko dokuczać... teraz udajesz, że nie umiesz zachowywać się przyzwoicie przy stole... uwziąłeś się, bym przy każdem śniadaniu i obiedzie musiała cię strofować... przyjemna sprawa! Siadaj, słyszysz, rozkazuję ci, byś usiadł napowrót! Nie chcesz jeść, to nie jedz... rób, co chcesz, ale zostawaj, dopóki my nie wstaniemy!
Ale Mouret, systematycznie złożywszy serwetę, kładł ją spokojnie na stole i drobnemi krokami kierował się ku drzwiom, zupełnie jakby nie słyszał, że do niego mówiono. Poszedł na górę i zamknął się na klucz w swojej kancelaryi. Marta dusiła się wtedy ze złości, wołając głosem urywanym:
— Potwór, potwór! On mnie zamęczy, on mnie codziennie zabija!
Pani Faujas uspakajała ją, jak mogła, a Róża wpadała na schody i wrzeszczała na całe gardło pod drzwiami biura:
— Pan jest prawdziwym potworem! Pani słusznie mówi, że pan jest potwór, tak, potwór!
Czasami sprzeczki przybierały jeszcze drażliwszy charakter. Marta, ulegając osłabieniu władz umysłowych, wyobraziła sobie, że mąż zamyśla ją obić. Myśl ta prześladowała ją bezustannie. Utrzymywała, że czyha na nią i szuka okazyi. Dotychczas nie odważył się tego uczynić, bo nigdy nie zastawał jej samej w pokoju a nocą bał się, że będzie krzyczała, co mogło wywołać skandal na mieście. Róża przysięgała, że pan zaniósł gruby kij do siebie na górę a pani Faujas, oraz Olimpia, uwierzyły temu bez żadnego wahania. Ubolewały nad losem Marty i postanowiły być kolejno jej strażą bezpieczeństwa. „Ten dziki człowiek“, jak nazywały obecnie jej męża, nie będzie się śmiał rzucić na swoją ofiarę w ich obecności. Mówiąc Jej dobranoc wieczorem, zalecały jej, by w razie czego wzywała ich pomocy. Niepokój i trwoga zawisły teraz nad domem.
— On gotów jest dopuścić się zbrodni — utrzymywała kucharka.
Podczas Wielkiego tygodnia tego roku, Marta uczęszczała bardzo skwapliwie do kościoła św. Saturnina na wszystkie odprawiane tam ceremonie religijne. W Wielki piątek omdlewała pod wrażeniem żałośnych śpiewów kościelnych i w nadmiernej żarliwości modłów; zdawało się jej, że kona, gaśnie, wraz ze światłami świec rozstawionych dokoła krzyża. A gdy ostatni płomyk znikł i kościelne nawy zaćmiły się cieniem, uleciało z niej tchnienie, zemdlała, pozostawszy wszakże w tej samej pczycyi klęczącej, nizko pochylona, prawie krzyżem leżąca u stóp klęcznika. Przeszło godzinę pozostała nieprzytomna, nieporuszona a modlące się wraz z nią kobiety nie spostrzegły jej zemdlenia. Gdy wróciła do przytomności, kościół był zupełnie pusty. Ogarnięta jeszcze ekstatycznem rozmarzeniem, odczuwała na swem ciele srogie biczowanie a z członków jej ranami okrytych ciekły strugi krwi; do bolejącej głowy podniosła ręce, jakby chcąc z niej zerwać cierniową koronę, której kolce, głęboko wpite w skronie i czoło, sprawiały jej ból nie do zniesienia.
Dnia tego podczas obiadu była inną niż zazwyczaj. Nerwowe wstrząśnienie trwało dalej. Przymykając oczy, widziała gasnące świece w kościele płomyki ich ulatywały w ciemności nawy, zatapiając się w jej głębiach. Patrzała machinalnie na swe ręce, chcąc na nich dopatrzeć ran, z których tak obficie krew dziś broczyła. Przebyła całą mękę biczowania i długiego skonu na krzyżu.
Pani Faujas, widząc ją cierpiącą, wymogła, by zaraz poszła na spoczynek. Odprowadziła ją do sypialni, rozebrała i położyła do łóżka. Mouret, który podług przyjętego przez siebie zwyczaju, wcześniej od innych wstał od stołu, zamknął się w biurze i nic nie wiedział o niedomaganiu żony.
Pani Faujas, okrywszy Martę ciepłemi kołdrami, pozostała przy niej czas jakiś a widząc, że się uspokoiła, chciała zgasić świecę i odejść do swego mieszkania. Ale Marta, ujrzawszy ten giest, siadła na łóżku i z przerażeniem błagać poczęła: Proszę nie gasić światła... proszę świecę postawić na komodzie! Chcę ją widzieć... umarłabym w tych ciemnościach.
Patrzała rezwartemi szeroko oczyma i, wstrząśnięta gwałtownym dreszczem, szepnęła jakby na wspomnienie o straszliwym dramacie, któremu współczuła z głębi całej swej istoty:
— Ach jakie to okropne, okropne!
Padła na wznak na poduszki i po chwili zdawało się, że zasypia. Pani Faujas postała przy niej, a upewniwszy się, że śpi, wyszła z pokoju. Zdarzyło się, że wszyscy w domu poszli dziś wcześnie na spoczynek. Róża, idąc do swego pokoju o godzinie dziesiątej, zauważyła światło w biurze, ztąd wywnioskowała, że Mouret jeszcze czuwa. Spojrzała przez dziurkę od klucza i ujrzała, że śpi z głową wspartą o stół, na którym paliła się łojówka z knotem wydłużonym i dymiącym.
— Nie myślę go budzić — szepnęła, odchodząc — mniejsza o to, że mu niewygodnie. Jutro będzie go bolał kark, ale sam będzie temu winien!...
Około północy, gdy cały dom spoczywał w uśpieniu, rozległy się naraz krzyki na pierwszem piętrze. Najpierw była to stłumiona skarga, potem jęk przeciągły zamieniający się w rodzaj wycia, wreszcie niewyraźne, lecz głośne wołanie o pomoc, rzężenie i chrapanie ofiary ginącej pod ciosami mordercy. Ksiądz Faujas zbudził się pierwszy i zaczął przywoływać matkę. Ta czemprędzej zarzuciła na siebie spódnicę i pobiegła pod drzwi pokoju Róży, wełając:
— Chodź, biegnij na dół! Ktoś zabija panią Mouret!
Krzyki ciągle się wzmagały. Wszyscy się rozbudzili i poczęli śpieszyć na ratunek. Olimpia zbiegła w nocnej koszuli z chusteczką przewieszoną przez ramię, za nią podążał Trouche, jeszcze nierozebrany, bo dopiero co wrócił nieco podchmielony z kawiarni obok gmachu więziennego.
— Niech pani otworzy, proszę, niech pani otworzy! — wrzeszczała Róża, bębniąc pięściami w drzwi pokoju Marty.
Lecz drzwi się nie otwierały i tylko słychać było po za niemi ciężkie westchnienia. Nadsłuchiwano, nie wiedząc co począć. Wtem, mogło się zdawać, że runął ktoś na ziemię i że rozpoczęło się straszliwie szamotanie na gołej podłodze. Meble usuwały się i przewracały z hałasem a zadawane razy padały jeden za drugim ze złowrogim łoskotem. Śmiertelne chrapanie ozwało się z taką mocą, iż osoby stojące pod drzwiami zbladły, trwożnie spoglądając po sobie.
— To mąż ją zabija — szepnęła Olimpia.
— Tak, z pewnością — potwierdziła Róża. — Idąc na górę, widziałam u niego światło. Udawał, że śpi. Przygotowywał się do zbrodni.
I znów zaczęła dobijać się do sypialni, wołając:
— Niech pan otwiera, bo zawołamy policyę, jeżeli pan nie roztworzy!... Łotrze, zaraz mi otwórz! Szubieniczniku, otwieraj!
Jęki znów się wzmogły. Trouche utrzymywał, że musiał jej teraz podrzynać gardło.
— Trzeba się przekonać, co się tam dzieje — rzekł ksiądz Faujas.
Zbliżył się do drzwi i, przyparłszy się do nich silnem ramieniem, wysadził je powolnem a silnem parciem. Kobiety wtedy wpadły do sypialni, gdzie zadziwiający przedstawił się widok.
W pośrodku pokoju, na ziemi, leżała Marta z porozrywaną koszulą, dysząca, krwią zalana, sina od uderzeń. Rozpuszczone jej włosy okręciły się o nogi krzesła, rękoma zaś wpiła się w komodę, która teraz stała na ukos, zdaleka od ściany. W jednym z kątów sypialni stał Mouret ze świecą zapaloną w ręku i patrzał na konwulsyjnie miotające się ciało żony. Twarz miał wylękłą, nieprzytomną.
By zbliżyć się do Marty, trzeba było usunąć sprzęty pozrzucane na ziemię.
— Potworze! — wrzasnęła Róża, podchodząc do wylękłego Moureta i grożąc mu zaciśniętemi pięściami.
— Tak, trzeba być potworm, by tę świętą kobietę mordować tak okrutnie! — krzyczała wciąż Róża. — Byłby ją zabił, gdybyśmy nie nadbiegli... Biedaczka ledwo uszła śmierci z rąk tego potwora.
— Droga nasza przyjaciółka! — wtórowały matka z córką, pochylając się nad Martą.
— Ona już przeczuwała coś złego — rzekła pani Faujas. — Przez cały wieczór była niespokojna, przerażona...
— Co panią boli? — pytała Olimpia. — Czy nie czuje pani jakiego złamania?... Ach, jakie czarne ma ramię!... A kolana ma spuchnięte!... Pani moja, uspokój się. My jesteśmy przy tobie! My ciebie obronimy!
Marta już tylko kwiliła jak niemowlę a kobiety, zapominając, że mężczyźni są w pokoju, oglądały jej ciało, ubolewając nad nią głośno. Trouche z wyciągniętą szyją przyglądał się tej scenie, rzucając przytem spojrzenia na księdza, który spokojnie zajął się ustawaniem mebli i zebraniem odzieży zawalającej podłogę. Kobiety przeniosły Martę na łóżko. Ułożywszy ją i rozplątawszy jej włosy, wszyscy stali w milczeniu, czekając wyjaśnienia, podczas gdy Mouret pozostawał wciąż ze świecą w ręku jakby skamieniały, nie śmiąc wierzyć w rzeczywistość sceny, którą widział. Wreszcie rzekł, zacinając się:
— Ręczę, że to nie ja... zapewniam, że jej nie dotknąłem...
— Może pan ręczyć i zapewniać, lecz nikt panu nie uwierzy — oburknęła go Róża. — Przecież od miesiąca czatował pan na nią, szukając sposobnej okazyi... wiemy o tem dobrze... i nikt nas nie wywiedzie w pole... Biedna moja pani nieraz mówiła, że się obawia napaści ze strony pana... Proszę więc nie kłamać... bo tego już za wiele...
Pani Faujas i Olimpia nie śmiały mu rzucać obelg otwarcie, lecz piorunowały go wzrokiem.
— Kiedy ja naprawdę ręczę, że jej nigdy nie biłem — zapewniał Mouret z wielką łagodnością. Wszedłem tu, chcąc się położyć do łóżka i, owinąwszy sobie głowę na noc, podniosłem lichtarz, chcąc zgasić świecę. Wtedy, nagle się zbudziła, podniosła ręce w górę i zaczęła krzyczeć a potem tłukła głową o ścianę i paznogciami drapała się po całem ciele...
Róża trzęsła głową przecząco, wreszcie spytała:
— A dla czego pan nie chciał nam otworzyć?... Zdaje się, żeśmy głośno prosili i stukali.
— Ale ja zapewniam, że nic nie jestem winien — powtarzał Mouret jeszcze łagodniejszym głosem. — Nie mogłem zrozumieć, co się z nią dzieje. Rzuciła się na ziemię, gryzła się, rzucała całem ciałem, roztrącając meble po wszystkich kątach. Nie miałem odwagi przejść do drzwi. Zgłupiałem, patrząc na nią. Dwa razy krzyknąłem, byście wchodzili, ale jej wrzaski zagłuszały wszystko. Byłem wprost przerażony. Ale nie dotknąłem jej nawet małym palcem... Ona sama poraniła się dobrowolnie...
— Jak można w nas wmawiać coś podobnego! — krzyczała Róża uniesiona gniewem. — Kto takim bajkom może uwierzyć?... Ona sama siebie pobiła! Czy to kto kiedy słyszał coś podobnego!
A zwróciwszy się do pani Faujas, dodała:
— Musiał wyrzucić swój kij przez okno! Zląkł się, gdy usłyszał, że idziemy na pomoc.
Mouret postawił wreszcie lichtarz trzymany w ręku i siadł, opierając się na krześle. Nie bronił się dłużej i patrzał osłupiałym wzrokiem na żonę, to znów na osoby zebrane w sypialni, nie mogąc sobie zdać sprawy z położenia. Kobiety kręciły się i pochylały nad Martą, wymachując w powietrzu chudemi rękoma, nie zważając, że są na wpół nagie, roztargane, przerażające szpetotą swego ciała. Trouche i ksiądz Faujas porozumieli się spojrzeniem. Mouret nie wydawał się im niebezpiecznym. Biedne człowieczysko śmiertelnie był blady i trząsł się, siedząc w koszuli i z żółtą chustką fularową na głowie. Odwróciwszy się więc od niego, zwrócili się ku Marcie, która zdawała się teraz budzić z jakiegoś z bezprzytomnego odrętwienia.
— Różo — szepnęła — co się to stało?. Dla czego tyle jest osób w tym pokoju?... Jestem niezmiernie zmęczona... Powiedz, proszę, aby wszyscy ztąd wyszli, chciałabym odpocząć.
Róża zawahała się, lecz rzekła:
— Jakże to będzie, gdy my wyjdziemy?... Znów może być źle, bo pan jest w pokoju. Czy pani się nie boi zostać z nim sama jedna?...
Marta spojrzała na nią z zadziwieniem a po chwili odpowiedziała:
— Nie, ja się nie boję. Idźcie sobie... potrzeba mi zaraz zasnąć.
Stało się zadość jej życzeniu i zbiegłe jej na pomoc osoby wyszły z sypialni, pozostawiając ją z mężem, który siedział nieruchomie z oczami wlepionemi w alkowę, gdzie stało łóżko.
Wyszedłszy na schody, Róża rzekła:
— Na szczęście nie będzie mógł zamknąć drzwi od sypialni, więc w razie czego łatwo będzie tam się dostać. Jeżeli pani znów zacznie krzyczeć, natychmiast zbiegnę, ale z kijem i poczęstuję tego okrutnika. Nie będę się kładła dziś do łóżka, tylko przysiądę, by nie zasnąć zbyt głęboko. Jaka ona dobra! Czy państwo zauważyli, że wcale się nie skarżyła... Gotowa jest kłamać, byle go nie wydać i nie narazić na słuszną karę z naszej strony. Ona wolałaby dać się zabić, byle się nie stała krzywda temu katowi. Ale jaką też miał minę przerażoną i jaką przytem chytrą, fałszywą! Zwyczajnie jak zbrodniarz.
Jeszcze chwilę porozmawiały z sobą, przystanąwszy na zakręcie schodów a trzymane przez nie świece uwydatniały chudość ich ramion wysuwających się z pod wyciętych koszul i źle narzuconych chustek. Osądziły, iż Mouret jest zbrodniarzem najgorszego gatunku i że nie ma dość srogiej kary na takiego jak on człowieka.
Trouche, będący jeszcze w wybornym humorze pod działaniem trunków wypitych w kawiarni, zbliżył się do księdza Faujas i szepnął mu na ucho tonem rubasznego żartu:
— Ale Mouretowa wcale niczego... nawet nie myślałem, aby była taka pulchna... tylko przyznam się, że nie chciałbym mieć do czynienia z kobietą, która wije się jak wąż po gołej podłodze...
Rozeszli się każdy do siebie i znów zaległa nocna cisza w całym domu, niczem już nie przerwana dzisiejszej nocy.
Gdy nazajutrz kobiety wspomniały Marcie o wypadkach zaszłych tej nocy, zarumieniła się, zadziwiła i, ale odpowiadając im wprost zaczęła, mówić o czem innem, jakby wstydząc się poruszać kwestyj przykrych i bardzo dla niej drażliwych. Upatrzyła chwilę, gdy nikogo nie było w domu, by przywołać robotnika, w celu wprawienia drzwi od pokoju sypialnego. Wobec zachowania się pani Mouret, wszystkie trzy kobiety zawyrokowały, że nie chce widocznie mówić o doznanych torturach, pragnąc uniknąć skandalu.
W dzień pierwszego święta Wielkiej nocy, Marta czuła się swobodną, lekką i szczęśliwą w kościele św. Saturnina. Napełniała ją bezgraniczna radość zmartwychpowstania. Trwożna ciemność zalegająca kościół w Wielki piątek pierzchła, ustępując miejsca tryumfalnie jaśniejącej jutrzence; kościół wypełniały wesołe słoneczne promienie, w powietrzu unosiły się przezrocze chmurki wonnych kadzideł, wszystko tchnęło białością jakby na tajemnicze niebiańskie ślubowiny. Dziecinne głosy chórów zawodziły przeczyste pienia, wzmagające się w hymn radosny, upajający serca nadzieją szczęścia. Marta unieść się dała głębszej jeszcze rozkoszy, aniżeli było jej onegdajsze cierpienie ukrzyżowania. Wróciła do domu z twarzą pałającą, z oczyma błyszczącemi zachwytem. Wieczorem, przedłużyła zwykłe posiedzenie w pokoju stołowym, podczas którego mówiła z wielkiem ożywieniem. Gdy poszła na górę, zastała już męża w łóżku. Około północy, przeraźliwe krzyki znów wywołały popłoch w całym domu.
Onegdajsza scena powtórzyła się z tąż samą gwałtownością, tylko na pierwsze zawołanie połączone ze stukaniem do drzwi, Mouret natychmiast otworzył. Był w koszuli i twarz miał przerażoną. Marta jeszcze ubrana leżała na podłodze z twarzą zwróconą do ziemi i głośno szlochając, uderzała głową o nogę łóżka. Stanik miała rozerwany i krew ciekła jej po obnażonej szyi.
— Widocznie chciał ją zadusić — szepnęła Róża.
Kobiety, rozebrawszy Martę, zaniosły ją do łóżka, w którem drżał Mouret, przyparłszy się do ściany. Blady był jak chusta i zdawało się, że nie słyszy łajań do siebie zwróconych.
Odtąd, co jakiś czas, bez ściśle dających się oznaczyć terminów, powtarzały się nocami hałaśliwe sceny w sypialni państwa Mouret. Wszyscy żyli w bezustannej trwodze, spodziewając się z dnia na dzień dokonania straszliwej zbrodni. Za pierwszem ozwaniem się krzyku Marty, zbiegano się do sypialni. Nazajutrz zaś, pani Mouret unikała rozmowy w tym przedmiocie i zakazała Róży urządzać oddzielny pokój sypialny dla pana Mouret. Światło dzienne zdawało się zacierać w pamięci Marty wszelkie ślady wspomnień o dramatach powtarzających się wśród ciemności nocnych.
Głuche wieści zaczęły krążyć po mieście o dziwnych rzeczach odbywających się w domu państwa Mouret. Opowiadano, że każdej nocy mąż bije kijem żonę. Róża wymogła przysięgę ze strony pani Faujas i Olimpii, że się zobowiązują nikomu i nigdy nie mówić o tych scenach, niepokojących dom nocami. Należało zachować tajemnicę, ponieważ Marta zdawała się życzyć sobie tego. Pomimo tej przezorności, Róża litowała się nad losem swojej pani i częste czyniła aluzye do tych spraw domowych, gdy rozgadała się w sklepikach, robiąc codzienne zakupy. Zaczęła się zwolna tworzyć legenda. Rzeźnik twierdził, że pan Mouret bije swoją żonę, bo ją zastaje w objęciach księdza; zieleniarka zaś twierdziła, że tak pobożna kobieta nie mogła zejść na manowce grzechu, żałowała „biedną panią Mouret“, nazywając ją zarazem bezbronnym barankiem. Piekarka zaręczała, że jest wielu „mężów, którzy biją swoje żony dla przyjemności dokuczania“. Przekupki na targu powtarzały sobie o strasznych gwałtach dziejących się nocami w domu państwa Mouret i, podnosząc oczy ku niebu, wzywały ztamtąd pomocy i obrony dla uciśnionej kobiety, którą nazywały najczulszemi mianami, jak chore dziecko, wzbudzające szczere współczucie. Gdy Olimpia szła na targ celem kupienia owoców, zarzucano ją natychmiast pytaniami odnoszącemi się do Marty i przynajmniej przez kwadrans płynął wezbrany potok słów przerywany westchnieniami, akcentowany kiwaniem głów i łzawością spojrzeń.
— Cóż u tej drogiej pani słychać?..
— Zawsze to samo... już wolałabym nie być na tym świecie... Biedaczka zalewa się bezustannie łzami w obawie nocy... Każdyby się ulitował, patrząc na jej nieszczęście... Ja, co ją kocham jako moją najlepszą przyjaciółkę, chwilami życzę jej śmierci...
— A jak się zmieniła niebożątko! Wczoraj kupowała karczochy na moim straganie i wyraźnie widziałam szramy i strupy, jakie ma na twarzy i na szyi.
— O na twarzy i na szyi to nic... On się strzeże bić ją w takie widoczne miejsca. Ale na jej biedne ciało toż litość bierze patrzeć!... Całe jest pokryte ranami, miejsce na niem nie ma zdrowego! Całe jest skopane, zmarnowane... On tłucze ją obcasami, tratuje po niej w butach podkutych gwoździami... Co noc myślę, że to już ostatnia godzina jej męczarni...
— Czyż pani się nie boi mieszkać w takim domu? Jabym ztamtąd uciekła, chociażby mi chcieli darmo dawać mieszkanie... nie mogłabym patrzeć na takie okropności.
— Nie mogę opuszczać tej nieszczęsnej kobiety, wolę przychorować moje poświęcenie, lecz pozostanę na miejscu, bo to stanowi jedyną jej pociechę... Po czemu te wiśnie?...
Opowieść o mężu, czekającym na ciemności nocne, by się wtedy rzucać z kijem na własną żonę, mogła zająć i podniecić głowy straganiarek i tej że miary kumoszek. Codziennie mnożyły się szczegóły pełne dziwacznych niedorzeczności. Jedna z dewotek twierdziła, że Mouret jest opętany przez szatana, czego dowodem jest, że chwytał swoją żonę zębami za szyję i dotąd nie wypuszczał ofiary, dopóki ksiądz Faujas nie nakreślił w powietrzu tuż nad jego głową trzykrotnego znaku krzyża i to koniecznie wielkim palcem od lewej ręki. Wtedy szatan ustępował a Mouret padał na ziemię jak nieżywy, wypluwszy olbrzymiego, czarnego szczura, który znikał bez śladu, chociaż drzwi i okna były pozamykane a w ścianach nie było najmniejszej szpary. Wędliniarz zaprzeczał możliwości czegoś podobnego, mówiąc z powagą, że Mouret jest tylko pokąsany przez psa, dotkniętego wścieklizną.
Wszystkie te wieści podawane były w wątpliwość przez osoby, należące do lepszego towarzystwa w Plassans. Drobni przemysłowcy i kapitaliści gromadzący się w popołudniowych godzinach w alei Sauvaire, śmieli się, siedząc rzędem na ławkach i wygrzewając plecy na majowem słońcu.
— Nigdy temu nie uwierzę, by Mouret bił swoją żonę — rzekł kupiec, handlujący migdałami. — Prędzej można przypuszczać, że ona go bije... Wszak uważaliście panowie, jaką on ma minę wystraszoną? A teraz nawet nie śmie z domu się ruszyć!
— Różnie można o tem sądzić — odezwał się były kapitan utrzymujący się z emerytury. — W moim pułku mieliśmy oficera, którego żona biła z lada powodu. Po kilka razy dziennie policzkowała go od lat dziewięciu. Otóż któregoś dnia, zamiast go spoliczkować, kopnęła go nogą, wpadł w taką złość, że o mało co nie udusił żony. Kto to wie?... A może nasz przyjaciel Mouret także nie lubi być kopanym?...
— Najmniej musi on lubić księży, zwłaszcza zamieszkujących pod tym samym co on dachem — zauważył jakiś głos, po czem wszyscy ci panowie zaczęli się śmiać nad trafnością tego spostrzeżenia Przez jakiś czas pani Rougon udawała, że nic nie wie o skandalu, którym zajmowało się całe miasto. Była uśmiechnięta, jak zwykle i pomijała zręcznie wszelkie aluzye przy niej wypowiadane. Ale pewnego dnia, po długiej wizycie, jaką jej złożył pan Delangre, przybiegła do córki z twarzą zakłopotaną, z oczami łez pełnemi.
— Droga moja Marto — zawołała, chwytając córkę w objęcia — czegóż ja się dziś dowiedziałam o tobie! Czyż to prawda?... Czy to możebne, aby twój mąż zapominał się do tego stopnia! Nie chcę wierzyć, by mógł się odważyć na podnoszenie ręki na ciebie... Prawda, że to są niegodziwe kłamstwa? Zaprzeczyłam temu jak najformalniej. Przecież go znam. Twój mąż jest człowiekiem źle wychowanym, lecz nie jest brutalnym i złośnikiem.
Marta się zaczerwieniła i stała, milcząc. Była zakłopotaną jak zwykle, gdy się jej pytano o szczegóły hałaśliwych scen nocnych.
— Próżno starsza pani pyta — zawołała Róża, — Pani nie chce o tem rzec ani słowa. Przecież jabym była oddawna do starszej pani pobiegła opowiedzieć okropności, jakie się u nas w domu dzieją, lecz nie mogłam, bo pani mi zakazała.
Pani Felicya uznała za stosowne opuścić ręce pod naciskiem spadającego na nią nieszczęścia i z bolesnem zadziwieniem szepnęła pytająco do córki:
— A więc to nie wymysł, to okrutna prawda?... On ciebie bije?... Ach, ja nieszczęśliwa!
Zaczęła płakać, mówiąc:
— Dla czegóż ja dożyłam czegoś podobnego?... I kto mi zadaje taki cios niepowetowany?... Kto?... Ten człowiek obsypany naszemi dobrodziejstwami... przecież myśmy się nim zaopiekowali po śmierci jego ojca... Prócz troskliwej opieki, daliśmy mu posadę w naszym sklepie... był naszym urzędnikiem... Co za szkoda, że mąż mój wydał cię za niego! Ale uparł się i postawił na swojem! Czy pamiętasz, Marto, że ja zawsze byłam przeciwna twojemu małżeństwu?... Utrzymywałam już wtedy, że Mouret ma oczy pełne fałszu... Słuszne miałam przeczucie, bo całe późniejsze jego postępowanie jasno dowiodło jego wielkiej niewdzięczności względem mnie i twojego ojca. Chociażby już ta okoliczność, że uzbierawszy sobie jakiś fundusik gdzie osiadł?... W Plassans — a dla czego? — aby nam dokuczać, aby nam być solą w oku. Chwała Bogu nie jesteśmy od niego zależni! Jesteśmy bogatsi od niego, ale właśnie nasz majątek doprowadza go do złości, do zawiści... To człowiek bardzo ciasnego umysłu, przez zawiść osobistą nie chciał nigdy u mnie bywać na czwartkowych zebraniach... Bał się, że pęknie z zazdrości... To potwór i sumienie nie pozwala mi pozostawiać ciebie dłużej w jarzmie, jakie znosisz z tak zadziwiającą cierpliwością! Dziecko moje kochane, masz matkę, która cię nie opuści a prawo wyzwoli cię od męża, będącego twoim katem!
— Mamo, uspokój się! Nie trzeba wszystkiemu wierzyć co ludzie mówią! — prosiła Marta z coraz większem zakłopotaniem.
— Starsza pani zobaczy, że pani zacznie zaraz bronić pana! — zawołała Róża, nie myśląca o odejściu do kuchni.
Ksiądz Faujas rozmawiał z panem Trouche w głębi ogrodu i widocznie dawał mu jakieś ważne przestrogi czy polecenia. Właśnie ukończywszy z nim konferencyę, zbliżył się do drzwi domu, gdy dostrzegła go pani Felicya i natychmiast przywołała, mówiąc:
— Księże proboszczu, ratuj mnie swoją światłą radą, bo oto jestem najnieszczęśliwszą z matek. Jedynem dzieckiem, które mam blizko siebie, jest moja córka... otóż dowiaduję się, że biedaczka we łzach tonie każdodziennie, tak jest srodze ciemiężona przez okrutnego swego męża... Księże kochany, wszak mieszkasz w tym samym domu... zechciej mnie uspokoić obietnicą, że będziesz czuwał nad moją nieszczęśliwą córką, że będziesz dawał jej rady i nie będziesz jej szczędził udzielania pociechy.
Ksiądz Faujas patrzał na panią Felicyę z pewnym podziwem dla objawów nagłej jej boleści i chciał zrozumieć tego przyczynę. Dostrzegłszy, to pani Rougon otarta łzę z powieki i rzekła po chwili, patrząc znacząco w oczy księdza:
— Dopiero co widziałam pewną osobę, której nazwiska nie chcę wymieniać... Otóż ta osoba przeraziła mnie opowiedzeniem złowrogich wieści, krążących po mieście o małżeńskiem pożyciu mojej córki... Nie chcę mówić, co sądzę o moim zięciu!... Ale jako matka, mam obowiązek stanąć w obronie mojego rodzonego dziecka! Nie mogę obojętnie zbyć wiadomości, które mnie strwożyły! Nie mogę dozwolić, by mój zięć skandalizował miasto swojem nieludzkiem obchodzeniem się z żoną. Bije żonę, zadaje się z ludźmi, o których chodzą same brzydkie pogłoski... gotów ostatecznie się skompromitować, zajmując się polityką w czasie wyborów... Przecież tak zrobił ostatnim razem! Był dowódcą całej hołoty żyjącej w norach po przedmieściach... On mnie do grobu doprowadzi! Księże proboszczu i łaskawy mój dobrodzieju, ratuj, pomagaj mi swem rozumnem zdaniem, bo dalej tak trwać nie może!
— Pan Mouret nie pozwoli, bym mu robił jakiekolwiek uwagi dotyczące jego postępowania — rzekł ksiądz Faujas po krótkim namyśle.
— A jednak nie mogę pozostawić mojej córki w ręku tego okrutnika! Nie mogę też pozwolić, by nas kompromitował, by nas gubił! Przecież jest jeszcze wymiar sprawiedliwości, trybunały nie są — dla psów, ale dla ludzi!...
Trouche stał wyprostowauy, wreszcie zaczął przestępować z nogi na nogę i, korzystając z chwilowego milczenia, zawołał na całe gardło:
— Pan Mouret dostał pomięszania zmysłów!
Słowa te padły jak grom, wszyscy drgnęli i spojrzeli po sobie. Trouche zaczął objaśniać swoje twierdzenie.
— Może nie jest on jeszcze zupełnym waryatem, ale choroba wzmaga się u niego szybko. Proszę uważać na wyraz jego oczów... zmienił się nie do poznania. Ja osobiście bardzo jestem o niego niespokojny, bo w Besançon znałem pewnego człowieka, u którego pomięszanie zmysłów objawiło się zupełnie tak samo... otóż ów człowiek miał córkę, którą niezmiernie kochał, lecz w napadzie obłędu zamordował ją w nocy... zupełnie spokojnie zamordował, nie wiedząc, co czyni.
— O ja oddawna zauważyłam, że pan ma tęgiego ćwieka w głowie — szepnęła Róża. — Tylko nie mówiłam ze względu na panią... bo by się na mnie gniewała...
— Ach, jakie to wszystko jest okropne! — zawołała pani Rougon. — Tak, rzeczywiście jest on bardzo zmieniony od jakiegoś czasu... ma nieprzytomny wyraz twarzy... Prawdę powiedziawszy, zawsze grzeszył brakiem inteligencyi... trudno było z nim się porozumieć i słyszeć trzeźwe zdanie... Ach, ty moja najdroższa biedaczko, ile musiałaś wycierpieć! Proszę, błagam cię, byś mi się z wszystkiego zwierzyła! To ci ulży... Już teraz wiem treść rzeczy... Ty mi opowiesz szczegóły! Pamiętaj także, byś mi natychmiast opowiedziała, gdy się twój mąż dopuści pierwszej niedorzeczności...bez wahania, przybiegnij wtedy do mnie... nie narażaj się bezpotrzebnie... Pamiętaj, że ja teraz chwili spokoju nie będę miała, bolejąc nad twojem nieszczęściem, nocami nie będę mogła sypiać! Proszę cię, byś się oswoiła z myślą, że waryatów zamyka się w domu zdrowia!...
Wyrzekłszy to, pożegnała się i wyszła. A gdy Trouche pozostał sam na sam z księdzem, roześmiał się hałaśliwie, ukazując resztki czarnych zębów i rzekł:
— Tom się przysłużył naszej gospodyni! Powinnaby mieć dla mnie wdzięczność dozgonną! Jak jego zamkną, będzie mogła wyprawiać swoje hece po nocach i nikt jej nie przeszkodzi wić się jak wąż i gryźć się do syta!
Ksiądz przybrał poważny wyraz twarzy, spuścił oczy ku ziemi i milczał zamyślony, jakby nie słysząc słów szwagra. Wreszcie wzruszył ramionami i poszedł w głąb ogrodu, by się zagłębić w czytaniu brewiarza.




XVIII.

Mouret, każdej niedzieli po południu wychodził na spacer po mieście, zwyczaj ten zachował z lat dawnych, gdy mając sklep, musiał w nim być obecny w dni powszednie. Pomimo, że żył obecnie przeważnie zamknięty w swej kancelaryi na górze i ludzi zdawał się unikać, w niedzielę wszakże czynił wyjątek. Było w tem coś machinalnego. Od rana zabierał się do staranniejszego ogolenia, kładł najlepiej wyprasowaną świeżą koszulę, czyścił tużurek i kapelusz a zaraz po drugiem śniadaniu, sam nie wiedział jakim sposobem i dla czego, znajdował się na ulicy i szedł wolno drobnemi krokami, czysty, świąteczny z rękoma w tył założonemi.
Dzisiaj, jako w niedzielę, wyszedł na ulicę, lecz będąc jeszcze we drzwiach swego domu, spostrzegł na chodniku Różę, rozmawiającą z wielkiem ożywieniem ze służącą państwa Rastoil. Obie kobiety, ujrzawszy go, zamilkły i patrzały nań w tak dziwny sposób, że opatrzył tylne kieszenie, by się przekonać: czy czasami nie wygląda z nich chustka zbyt widocznie, lub czy która nie odwróciła się na zewnątrz. Uszedłszy kawałek drogi, obejrzał się i zobaczył obiedwie kobiety na temże samem miejscu, tylko Róża, patrząc za nim naśladowała kiwanie się pijanego człowieka, podczas gdy jej towarzyszka śmiała się do rozpuku.
— Widocznie idę za prędko i dla tego wyśmiewają się za mnie — pomyślał.
Zwolnił kroku, kierując się w stronę targu. W miarę jak mijał sklepy, kupcy i kupcowe wybiegali przed drzwi i patrzyli na niego z ciekawością. Kiwnął głową rzeźnikowi, który, nie skłoniwszy się, stał zapatrzony w niego z miną osłupiałą. Piekarce powiedział „dzień dobry“, lecz ta cofnęła się nagle w głąb sklepu, uciekając z przerażeniem. Zieleniarka, kupiec korzenny, cukiernik pokazywali go sobie palcami, stojąc na przeciwległej stronie ulicy. Nie oglądał się, jednak czuł iż po za jego plecami wszyscy ci ludzie coś o nim mówili, wiodąc za nim oczyma... Dolatywały go szyderskie ich głosy i śmiechy.
— Czy sąsiad widział, jaką on miał minę i jak chodzi pokracznie?
— Tak. Przecież kiedy chciał przejść przez rynsztok to o mało co się nie przewrócił.
— Podobno, że oni wszyscy zapominają chodzić, gdy ich to porwie...
— Prawdziwie się przeraziłem, kiedy koło mnie przechodził... Ale dla czego jemu pozwalają wychodzić?... Powinno być wzbronione puszczanie takich ludzi na miasto.
Mouret, domyślając się, że coś niekorzystnego o nim mówiono, niepokoił się, sam nie wiedząc, czemu to przypisać. Zaczął iść prędzej, machając swobodnie rękoma. Żałował, że dziś włożył stary, już niemodny tużurek jasno orzechowego koloru. Doszedłszy do targu, zawahał się chwilę, lecz postąpił śmiało naprzód między stragany z jarzyną. Lecz tu, widok jego wywołał prawdziwy popłoch między przekupkami i kupującymi.
Rozstawiono się rzędem, zbiegano się do szeregu, by nań patrzeć. Dalej siedzące przekupki powchodziły na ławki i, ująwszy się pod boki, wlepiały w niego wzrok rozciekawiony a zarazem groźny. Kobiety popychały się i wchodziły na skrzynie lub narożne kamienie chodników, by go zobaczyć. Śpieszył się, by wydostać się z targu, nie chcąc wierzyć przypuszczeniom, by to on miał wywoływać taką ogólną ciekawość tłumu.
— Możnaby myśleć, że to nie ręce, ale skrzydła wiatraka! — zawołała jakaś kobieta, sprzedająca owoce, naśladując go rubasznie.
— Ot, zwyczajnie półgłówek, o mało co nie przewrócił mojego kosza z sałatą — dorzuciła inna.
— Łapcie go! Łapcie co tchu! — wołali młynarze, śmiejąc się przeciągle.
Rozciekawiony przystanął i w naiwności myśli zaczął się wspinać na palce, chcąc też zobaczyć kogo mają łapać i co się takiego dzieje. Myślał, że złowiono złodzieja. Wtem rozległ się wybuch ogólnego śmiechu. Zaczęto gwizdać, wyć, naśladować głosy zwierząt.
— Zostawcie go w spokoju... jakoś przyzwoicie wygląda, więc się nie rzuci chyba na nikogo...
— O, takim ludziom nie można dowierzać... niewiadomo kiedy ich chwyci...
— On tylko po nocy ma chętkę duszenia ludzi?...
— Ale oczy to ma złe, temu nikt nie zaprzeczy!
— Więc nagle tak popadł?...
— Tak, nagle... Litość bierze patrzeć... bo na każdego może spaść takie dopuszczenie... Przecież nie tak dawno niktby nie był przypuszczał, że z nim tak będzie... Był zawsze bardzo łagodny. Idę już, bo nie mogę spokojnie patrzeć na takiego nieszczęśliwego. Oto proszę... płacę za brukiew, którą już mam w koszyku...
Pomiędzy kobietami, przy jednym ze straganów, Mouret poznał Olimpię. Kupowała najpiękniejsze brzoskwinie i wkładała do ładnego woreczka od roboty, by wyglądać jak pani a nie jak ktoś mogący chodzić z koszykiem kuchennym. Musiała opowiadać coś niezmiernie zajmującego, bo otaczające ją kumoszki przeciskały się i wychylały głowy, by lepiej słyszeć i półgłosem wyrażały oburzenie, to politowanie, za pomocą wykrzykników, składając przytem ręce.
— Chwycił ją za włosy, kończyła Olimpia i byłby jej poderżnął gardło brzytwą, którą sobie przy gotował na komodzie, lecz na szczęście nadbiegliśmy w porę i powstrzymali zbrodnię... Ale cicho, bo oto nadchodzi... nie trzeba nic mówić, bo mógłby się dopuścić czego niedobrego...
— Kto... i dla czego mógłby się dopuścić czego niedobrego? — zapytał Mouret, usłyszawszy ostatnie słowa Olimpii.
Kobiety cofnęły się w tył a Olimpia starała się stanąć po za niemi. Wtedy odpowiedziała:
— To nic ciekawego, panie Mouret; lepiej pan zrobi, gdy zamiast spacerować, wróci pan do domu.
Mouret, nie dopytując się dalej, poszedł teraz małą uliczką, wiodącą ku alei Sauvaire. Przez jakiś czas dolatywały go głosy ludzi, zgromadzonych na targu, rozmawiających z niezwykłem ożywieniem, z wybuchami nagłego śmiechu i wrzawy.
— Co im się dzisiaj stało? — pytał się znów sam siebie. A może, oni ze mnie szydzili? Jednakie nie słyszałem wymawianego mojego nazwiska... Zapewne musiał się wydarzyć jakiś wypadek...
Lecz znów zdjęty niepewnością, chwycił z głowy kapelusz, wyobrażając sobie, że może ulicznicy rzucili nań wapnem, lub przypięli latawca, lub coś podobnego. Ale nie. Uspokojony szedł dalej pustą uliczką i powolnym krokiem, jak przystało człowiekowi, używającemu niedzielnej przechadzki, doszedł do alei Sauraire. Emeryci i starzy przemysłowcy siedzieli jak zwykle na uprzywilejowanych swych ławkach i grzeli plecy na słońcu.
— Patrzcie panowie, Mouret idzie ku nam! — zawołał były kapitan z miną wielce zadziwioną.
Ospałe zwykle twarze starych jegomościów przybrały wyraz rozbudzonej ciekawości. Wyciągnęli szyje i spoglądali na przychodzącego kolegę a chociaż stanął już przed nimi, nikt go nie witał, natomiast badano go wzrokiem podejrzliwie a zarazem oględnie.
— Więc wybrałeś się dziś na spacer? — zapytał go wreszcie kapitan, chcący utrzymać się przy opinii człowieka nieustraszonej odwagi.
— Tak, wyszedłem trochę na spacer — odpowiedział Mouret prawie machinalnie. Mamy dziś tak ładną pogodę.
Emeryci spojrzeli po sobie znacząco. Już było zimno i niebo przysłoniło się chmurami.
— Dziś mamy piękną pogodę? — powtórzył z drwiącem spojrzeniem były właściciel garbarni. Jak dla kogo... Pewnie dlatego ubrałeś się już po zimowemu?... Dziwny masz tużurek... zkąd doszedłeś do posiadania takiej niedzielnej odzieży?...
Teraz już nie uśmiechano się, lecz śmiano się głośno. Nagle, zrodziło się przypuszczenie w głowie Moureta i zapytał ich, obracając się bokiem:
— Proszę, zobaczcie, czy nie mam czego na plecach... może słońce?...
Zapytanie to wywołało jeszcze głośniejsze wybuchy śmiechu a kapitan, uchodzący nietylko za odważnego, lecz zarazem za niezwykle przedziwnego żartownisia, zmrużywszy oczy, zawołał:
— Słońce?... Zkądże mógłbyś mieć na plecach słońce... masz tylko księżyc!
Zebrane grono przyjaciół wynagrodziło dowcip kapitana nowemi wybuchami śmiechu.
— Księżyc? — powtórzył Mouret. — Kiedyż te smarkacze mogli mi to narysować... Proszę cię, mój drogi, strzepnij to ręką... bo miałem już nieprzyjemności z tego powodu.
Kapitan uderzył z lekka po plecach tużurka, mówiąc:
— Oto jest... już nie masz księżyca na plecach... musiało ci być bardzo z nim niewygodnie... Jesteś cierpiący?...
— Tak, od jakiegoś czasu trochę niedomagam, lecz to nic groźnego — rzekł Mouret głosem obojętnym.
Ponieważ zdawało mu się, że siedzący na ławce coś szeptali o nim, dodał:
— Wkrótce wyzdrowieję, bo żona robi, co może bym wrócił do sił, dogadza mi, rozpieszcza mnie... Przedewszystkiem potrzebuję spokojności i zupełnego wypoczynku. Właśnie z tego powodu rzadko teraz wychodzę na miasto a nawet nie przychodzę gawędzić z wami. Lecz najniezawodniej niedługo wrócę do zdrowia i zacznę się zajmować interesami.
— A wiesz, co na mieście gadają? — zapytał bez ogródek były garbarz. Oto wszyscy utrzymują, że nie ty, lecz że twoja żona jest chora!
— Moja żona chora! — zawołał z ożywieniem. — Ależ to wprost śmiesznie utrzymywać coś podobnego. Ludzie nie wiedzą, co wymyślić, byle się drugimi zajmować... a na nas zawzięli się ze szczególniejszą zaciętością, zapewne dla tego, że spokojnie siedzimy w domu i do cudzych spraw nie lubimy się wtrącać. Otóż wiedzcie, moi panowie, że moja żona jest najzupełniej zdrowa. Organizm ma silny i nawet głowa nigdy ją nie boli.
Mówił jeszcze długo, zacinając się i mrugając niespokojnie oczyma, jak człowiek, który kłamie, lecz chce przekonać o prawdzie słów wypowiadanych. Język mu się plątał, wciąż jednak zapewniał o nadzwyczajnem zdrowiu swej żony. Przyjaciele patrzyli na niego, kiwając głowami z widocznemi znakami politowania a kapitan uderzał się palcem po czole, dając do zrozumienia kolegom, co o tem sądzić należy. Były kupiec i właściciel magazynu z kapeluszami odbywał szczegółowy przegląd tualety mówiącego, wreszcie zapatrzył się uporczywie w jego obuwie. Rozwiązane sznurowadło przy lewym trzewiku Moureta wydało mu się widoczną oznaką czegoś niepokojącego. Zaczął łokciami trącać swych sąsiadów, zwracając ich uwagę na owe sznurowadło. Wkrótce wszyscy ci panowie skierowali oczy w tenże punkt i zaczęli ruszać ramionami na znak, że wobec tak oczywistych dowodów, nie ulega najmniejszej wątpliwości, iż stan biednego Moureta, jest zatrważający.
Spojrzawszy po kolegach, kapitan rzekł tonem ojcowskim:
— Mój drogi, dla czego chodzisz z rozwiązanym trzewikiem?... Zawiąż go sobie!
Mouret spojrzał na swoje nogi, lecz jakby nic nie zauważywszy w nich szczególnego, mówił dalej. Nic mu jednak nie odpowiadano, więc zamilkł, postał jeszcze chwilkę, wreszcie odszedł zwolna w dalszą wędrówkę po mieście.
— Przewróci się, zobaczycie, że się przewróci — rzekł jeden z jegomościów, siedzących na ławce.
Znów wyciągnęli szyję, patrząc za odchodzącym, potem wstali, by dłużej go widzieć i znów któryś zauważył:
— Zupełnie jest nieprzytomny... biedne człeczysko... kupy się nie trzyma wszystko co plecie; najoczywiściej zwaryował.
Przy końcu alei Sauvaire, gdy Mouret przechodził koło klubu Młodzieży, znów powitały go szydercze śmiechy osób stojących przed drzwiami. Seweryn Rastoil pokazywał go giestem innym ludziom, szepcząc im coś na ucho. Mouret to spostrzegł i doszedł do przekonania, że to z niego szydziło dziś całe miasto. Spuścił głowę i ogarnięty strachem zaczął iść szybko, trzymając się, o ile możności pobliża domów. Pragnął, by go nie widziano, by go pozostawiono w spokoju, nie mogąc dociec, dla czego tak zawzięcie był dziś prześladowany. Skręcając w jedną z ulic, posłyszał za sobą jakieś głosy i, odwróciwszy głowę, zobaczył trzech uliczników, idących tuż blizko z widoczną chęcią wypłatania mu figla. Dwóch starszych śledziło jego ruchy a najmłodszy trzymał w ręku zgniłą pomarańczę podniesioną z rynsztoka. Przeprowadzili go przez kilka ulic, szydząc zeń bezustannie. Doszedłszy do ulicy de la Banne, Mouret odwrócił się niespodziewanie i wrzasnął na malców:
— Wynoście mi się zaraz, bo wam uszy poukręcam!
Chłopcy cofnęli się z głośnemi śmiechami, wyjąc i przewracając koziołki. Mouret zaczerwienił się i, niechcąc się wdawać w karcenie malców zapanował nad sobą, czuwając nad stawianemi krokami. Chciał wyglądać na człowieka spokojnie używającego przechadzki. Z pewną trwogą myślał, że będzie zmuszony przejść przez plac podprefektury, mimo domu państwa Rougon, którzy mogą być właśnie w oknie, a więc zobaczą go przeprowadzanego przez zgraję uliczników; zdawał sobie z tego sprawę, że do trzech owych chłopców, przyłączyła się cała czereda obszarpanych dzieciaków. Ośmieleni swą liczbą, ulicznicy stawali się zaczepnymi. Na placu Mouret dostrzegł panią Felicyę, powracającą z nieszporów wraz z panią de Condamin. Zwrócił się w przeciwną stronę, chcąc uniknąć spotkania.
Zgraja uliczników wrzeszczała właśnie:
— Wiłkołak, wiłkołak! Strzeżcie się wiłkołaka!
Czuł, iż mu pot występuje na czoło, nogi zaczęły mu wypowiadać posłuszeństwo, potykał się nieledwie za każdym krokiem. Pani Rougon dostrzegła go i rzekła do swej ładnej towarzyszki:
— Niech pani patrzy na tego nieszczęśliwego! Czy to nie wstyd mieć kogoś podobnego w swojej rodzinie! Przecież nie możemy pozwolić, by tak dłużej trwało.
Mouret usłyszał te słowa umyślnie głośno wypowiedziane i przerażony zaczął biedź, jakby przed grożącem mu nieszczęściem. Tracąc głowę, nie widząc, co się dokoła niego dzieje, wpadł kłusem w ulicę Balande a czereda z kilkunastu uliczników złożona, biegła tuż za nim, wrzeszcząc przeraźliwie. Zdawało mu się, że wszystkie straganiarki z targu, emeryci z alei Sauvaire, młodzież z klubu, sklepikarze, pani Rougon i pani de Condamin, biegną za nim, śmiejąc się i urągając mu, wytykając go palcami, oddając go na łup miejskiej gawiedzi. Hałas wzmagał się, dzieci przewracały się, biegnąc; cicha zazwyczaj ulica wrzała zgiełkiem, piskiem i hałaśliwem cwałowaniem malców wyjących:
— Łapcie go, łapcie!
— Nie uciekniesz nam, stary, zdejmuj swój cudaczny tużurek!
— Dalejże, prędzej, chwytajmy go.
— Prędzej, prędzej, zabiedz mu drogę!
Przerażony, rozdrażniony tą uliczną sceną, Mouret pędził coraz szybciej, chcąc wpaść w drzwi swego domu. Wtem noga mu się osunęła i przewrócił się jak długi; nie mógł się zaraz podnieść. Ulicznicy, lękając się, by ich nie kopał, okrążyli go zdaleka, wrzeszcząc tryumfująco, a najmniejszy z nich podszedł bliżej i rzucił mu w twarz ową zgniłą pomarańczę, która rozmiażdżyła się, zalepiając mu lewe oko. Powstał z trudem z ziemi i wszedł do siebie do domu, nie ocierając twarzy. Czereda uliczników, zbiwszy się w gromadę, stanęła przed domem, wrzeszcząc w dalszym ciągu, dopiero Róża rozpędziła ich, wypadłszy z sieni z olbrzymią miotłą podniesioną w górę.
Od pamiętnej owej niedzieli wszyscy mieszkańcy w Plassans, najmocniej byli przekonanymi, że Mouret jest waryatem. Opowiadano sobie zadziwiające fakta. Mówiono między innemi, że przesiaduje całe dnia w pokoju, w którym nie sprzątano już od roku, a że tak było, wiedziano na pewno od kucharki państwa Mouret, kobiety bardzo do ich domu przywiązanej. Co mógł on robić w tym brudnym i pustym pokoju. Pod tym względem zdania były różne. Kucharka twierdziła, że udaje umarłego. Wieść ta przerażała całe miasto. Przekupki na targu utrzymywały, że na środku pokoju, stała otwarta trumna, w którą się kładł z wytrzeszczonemi oczyma, złożywszy ręce na piersi i leżał tak od rana do późnej nocy dla przyjemności.
Olimpia zaś powtarzała we wszystkich sklepikach;
— Od dawna można było przewidzieć, co teraz nastąpiło. Waryacya rozwijała się u niego stopniowo. Najpierw wpadł w smutek, do nikogo nie chciał nic mówić, krył się po najciemniejszych kątach zupełnie jak zwierzę przed ostatecznym paroksyzmem wścieklizny. Gdy go tylko zobaczyłam, przyjechawszy do Plassans, zaraz powiedziałam do męża: „Zobaczysz, że z naszym gospodarzem, wydarzy się nieszczęście“. Oczy zrobiły mu się żółte, patrzył z podełba, unikał każdego. I stało się, jak przepowiedziałam... Jesteśmy w bezustannej obawie. A jakie to on miewał zachcenia! Jaki był dokuczliwy! Gdy kupiono cukru, przeliczał kawałki, wszystko zamykał, nawet chleb ukrywał po szafach. Zwłaszcza żonie dokuczał swojem skąpstwem... biedna kobieta chodziła obdarta jak żebraczka... nie mogła nigdzie wyjść, bo nie miała trzewików... Z całej duszy współczuję tej świętej kobiecie... Ile ona wycierpiała — to niepodobna wypowiedzieć! Drażnił ją, bezustannie udawał, że nie umie zachowywać się przyzwoicie przy stole... rzucał serwetą po stole, to znów się zrywał i uciekał podczas obiadu.. Nie jadł podanego sobie jedzenia, tylko rozwłóczył je po talerzu... A przytem był kłótliwy, nieznośny, że aż strach wspomnieć! Wpadał w szalony gniew z najmniejszego powodu... naprzykład, zobaczywszy musztardniczkę nie w tem miejscu, gdzie chciał, aby zawsze stawała... Teraz mniej gada... czasami przez kilka dni milczy jak niemy... Ale za to jakie ma przerażające spojrzenie! I rzuca się na ludzi jak dziki zwierz... chwyta za gardło milczkiem... taki waryat jest najniebezpieczniejszy... Ach, jakże straszne rzeczy jestem zmuszona widzieć w tym domu! Lecz nie chcę o tem mówić...
Rozciekawione kumoszki poczynały wtedy nalegać i prosić, by wyjawiła im, chociażby część widzianych okropności a Olimpia, po długich wzdraganiach mówiła tonem tajemniczego zwierzenia:
— Nie, nie... proszę wierzyć, że nie powinnam tego mówić... Wreszcie są to nie moje sprawy... A pani Mouret, ta święta kobieta, która z pokorą chrześciańską znosi swoje pożycie męczeńskie z takim mężem, nie chce, by mówiono o tem w mieście... Chciałaby wszystko zataić... trzeba jej wolę uszanować... Lecz jak ten niegodziwiec śmie rzucać się z brzytwą na taką jak ona bogobojną kobietę!...
Olimpia, niezmiennie opowiadając zawsze o scenie nocnej napaści na Martę z brzytwą, która leżała przygotowana na komodzie, wrażenie wywierała olbrzymie, kumoszki zaciskały pięści i sposobiły się napaść na pana Moureta i zdusić go rękoma... Jeżeli ktoś się odważył wątpić w okrucieństwo tego człowieka, znanego z łagodności, przyskakiwały mu do oczu, wymagając, by wytłomaczył w takim razie krzyki, odbywające się każdej nocy w sypialni państwa Mouret. Owe tajemnicze sceny nocne przyczyniły się do mnożenia coraz to straszliwszych szczegółów o objawach obłąkania męża Marty. Trwało to przeszło przez miesiąc. W rzeczywistości zaś, pomimo opowiadań Olimpii, w domu państwa Mouret noce mijały teraz spokojnie. Marta zawsze nie lubiła, gdy ją badano w tym przedmiocie i niecierpliwiła się, gdy bliżej z nią żyjące osoby, zalecały jej ostrożność.
— Pani nie chce nas słuchać — powtarzała jej Róża — a potem będzie zapóźno, gdy nieszczęście już się stanie. On znów rozpocznie swoje hece... Tylko chwilowo się przyczaił... ale jestem pewna, że którego ranka znajdziemy panią trupem...
Pani Rougon przybiegała teraz co drugi dzień do córki. Wchodziła z twarzą zbolałą i drżącym od wzruszenia głosem pytała się Róży zaraz na wstępie:
— Cóż słychać?... Nie było jakiego nieszczęścia?
Ujrzawszy Martę, chwytała ją w objęcia i całowała z przesadzoną czułością, jakby radując się, że raz jeszcze może ją uścisnąć. Opowiadała, że nie sypia teraz po nocach, w obawie o nią, wyobrażając sobie, że lada chwila ozwie się gwałtowne szarpnięcie dzwonka, zwiastujące jej straszną nowinę. Życie jej było męczarnią, pędziła je bowiem w nieustającej trwodze o córkę. A gdy Marta ją uspakajała, mówiąc, że niczego się nie lęka i nie widzi żadnego grożącego jej niebezpieczeństwa, pani Felicya, popatrzywszy na nią z uwielbieniem, wołała:
— Jesteś aniołem, kochana moja córeczko! Należy jednak, abyś wiedziała, że czuwam nad tobą i nie dozwolę, by ci wciąż groziło niebezpieczeństwo. Gdyby nie ja, dałabyś się zamordować bez jęku, lecz masz kochającą cię matkę. Za pierwszym nowym objawem szaleństwa z jego strony, uwolnię cię od niego i odetchniesz swobodniej.
Pani Felicya nie opowiadała córce w jaki sposób zamierza to uczynić. Wiadomem wszakże było, iż składała teraz wizyty wszystkim wpływowem osobom w Plassans. Opowiedziała nieszczęścia swej córki merowi, podprefektowi, prezydentowi trybunału, lecz wymagała od nich dochowania tego w tajemnicy, aż do wiadomej im chwili. Ze łzą w oku szeptała tym panom:
— Proszę we mnie widzieć zrozpaczoną matkę, drżącą o życie swej córki a zarazem dbałą o honor nazwiska, które ona nosi. Mój mąż umarłby ze wstydu. gdyby ta cała rzecz stała się powszechnie znaną a jednak, czyż ja mogę spokojnie czekać, by mój zięć dokonał zbrodni na mej córce?... Panowie! błagam was, radźcie mi, powiedzcie, jak mam postąpić w tej nieszczęsnej sprawie!
Dygnitarze, którym się zwierzała, okazywali jej wiele życzliwego współczucia. Obiecali jej, że będą czuwać nad bezpieczeństwem pani Mouret, trzymając się na boku, dla uniknięcia niepotrzebnego rozgłosu. Pani Felicya dziękowała im, polecając Martę przedewszystkiem pieczołowitości pana Rastoil i pana Péqueur des Saulaies, jako najbliższych jej sąsiadów, mogących wystąpić z doraźną pomocą w razie nieszczęścia.
W kole bliższych znajomych państwa Rougon, Mouret uchodził za szaleńca mającego pozory zdrowego na umyśle człowieka, lecz ulegającego atakom nocną porą, około północy. Tajemnicze, zagadkowe objawy jego choroby stały się zwykłym tematem rozmów na wtorkowych zebraniach u księdza Faujas w ogrodzie państwa Mouret. Około godziny czwartej po południu, schodził on do ogrodu i, zasiadłszy w altanie w głębi drzew, oczekiwał gości. Przyjmował ich z wielką uprzejmością, mówił mało, lecz umiał innych zachęcić do wesołej, ożywionej rozmowy. Gdy go pytano o nowiny dotyczące państwa Mouret, potrząsał tylko głową, nie chcąc zdradzać cudzych tajemnic. Szanowano tę jego oględność, lecz pan Maffre, popatrzywszy razu jednego na fasadę domu i ukazując giestem jedno z okien na pierwszem piętrze, zapytał znienacka:
— Wszak to okno ich sypialni?...
Wtedy znów zaczęli sobie wszyscy opowiadać o smutnych wieściach, krążących po mieście. Mówiono przyciszonemi głosami, prawie szeptem. Ksiądz Faujas po raz pierwszy dał kilka ogólnych wyjaśnień: tak, wielkie nieszczęście zawisło nad tym domem; wprawiało go to w wielki smutek, współczuł im serdecznie.
— Lecz pan, jako lekarz domowy państwa Mouret, cóż sądzisz o tem wszystkiem? — zapytała pani de Condamin, zwróciwszy się w stronę doktora Porquier.
Doktór z lekka kołysał głową przed daniem odpowiedzi, chciał bowiem uchodzić za bardzo dyskretnego, wreszcie szepnął:
— Są to sprawy bardzo drażliwe... Pani Mouret jest słabego zdrowia... co zaś do pana Mouret — trudno to określić...
— Widziałem dziś panią Rougon — przerwał pan Péqueur des Saulaies. — Jest niezmiernie zaniepokojona.
— Pani Rougon zawsze nienawidziła swego zięcia! — zawołał stanowczym głosem pan de Condamin. — Powiem tylko państwu, że temi dniami spotkałem pana Mouret w klubie i grałem z nim w pikietę. Otóż grał z całą przytomnością umysłu i wygrał partyę. Ręczę, że nie zaszła w nim żadna zmiana. Zacny ten człowiek nigdy nie był orłem, więc nie jest nim i dzisiaj... ale nie mamy powodu uważać go za waryata.
— Ja go bynajmniej nie nazwałem waryatem — bronił się doktór Péqueur, przypuszczając, że słowa nadzorcy wód i lasów były ku niemu zwrócone. — Wszakże nie sądzę, by go można pozostawiać bez ścisłego dozoru i opieki.
Słowa te wywarły wrażenie. Pan Rastoil mimowolnie zaczął patrzeć na wysokość muru, oddzielającego jego ogród od posiadłości państwa Mouret. Wszyscy zwrócili się ku doktorowi Porquier, czekając dalszych objaśnień, który, widząc to, zabrał głos ponownie:
— Przed laty znałem pewną damę bardzo światową i uchodzącą za niezmiernie miłą w towarzyskich zebraniach. Była bardzo namiętna, wydawała proszone obiady, przyjmowała w swym salonie mnóstwo osób, należących do najwykwintniejszego towarzystwa. Otóż owa dama, gdy tylko znalazła się sama w swoim pokoju, zamykała się na klucz i po kilka godzin chodziła na czworakach, bezustannie szczekając. Przez długi czas służba była przekonana, iż pani ich ukrywała psa w swojej sypialni... Tymczasem zaś biedaczka ulegała chorobie, którą my doktorzy nazywamy przytomnym obłędem.
Ksiądz Surin, przyłożywszy do ust chusteczkę, powstrzymywał się od parsknięcia śmiechem, widząc, że równie jak jego rozśmieszyło opowiadanie doktora i obiedwie panny Rastoil. Spoglądając ku sobie, bawili się wybornie na myśl o owej pani, chodzącej na czworaku i szczekającej jak pies. Doktór Porquier zamilkł na chwilę, potem z wielką powagą wytarł nos i, spojrzawszy po obecnych, mówił dalej:
— Mógłbym przytoczyć nieskończoną ilość tego rodzaju przykładów. Mnóstwo jest ludzi, uchodzących za rozumnych, którzy, znalazłszy się bez świadków, dopuszczają się najdziwaczniejszych wybryków. Obecny tutaj pan de Bourdeu znał równie dobrze jak ja pewnego margrabiego, którego nazwiska nie chcę wymienić...
— Tak, tak, wiem o kim doktór chcesz mówić — przerwał pan de Bourdeu. — Znałem go wybornie. Bywał u mnie często na obiedzie, gdy byłem prefektem. Objawy jego obłędu były powszechnie znane.
— Cóż to takiego?... Czy nie można wiedzieć? — zapytała pani de Condamin, widząc, że doktór i były prefekt zamilkli.
— Jest to rzecz dość trudna do opowiedzenia! — zawołał pan de Bourdeu, głośno się śmiejąc. — Margrabia był człowiekiem dość ograniczonym, wszakże całemi dniami zamykał się w swojej kancelaryi, utrzymując, że jest niezmiernie zajęty pisaniem dzieła treści ekonomiczno-politycznej. Dopiero po upływie dziesięciu lat odkryto, że od rana do wieczora zajmował się wyłącznie robieniem gałek... i to gałek równej wielkości.
— A przytem z czego!... — dokończył doktór głosem tak poważnym, że nikt się nie roześmiał i panie nie potrzebowały się zarumienić.
Ksiądz Bourette, słuchając tych opowiadań, bawił się jak dziecko, wsłuchujące się w bajki pełne cudownych wydarzeń. Teraz i on zapragnął opowiedzieć coś zajmującego.
— Miałem kiedyś bardzo dziwną penitentkę — rzekł nieco zarumieniony. — Miała pasyę zabijania much. Skoro tylko dostrzegła którą, natychmiast rzucała się ku niej, by ją łapać. Wszystkie te swoje ofiary nawlekała na druty. Spowiadając się, wyznawała żal za popełnione mordy na niewinnych stworzeniach, opłakiwała ich śmierć i lękała się wiekuistego potępienia duszy... Pomimo licznych moich perswazyj, nie mogłem w niej wykorzenić tej dziwnej skłonności...
Opowiadanie księdza Bourette niezmiernie się podobało całemu towarzystwu. Nawet pan Péqueur des Saulaies i pan Rastoil raczyli się uśmiechnąć.
— Gdy się zabija muchy, to jeszcze półbiedy — zauważył doktór — lecz ludzie dotknięci przytomnym obłędem niezawsze zadawalniają się w sposób tak niewinny. Są tacy, którzy unieszczęśliwiają swoje rodziny straszliwemi nałogami, zmieniającemi się w manię nie do wykorzenienia. Piją bez upamiętania, oddają się wyuzdanej rozwiązłości obyczajów, kradną dla przyjemności kradzenia, zdolni są popełnić zbrodnię dla dogodzenia ambicyi, zazdrości lub obrażonej dumie. Wyrabia się w nich zadziwiająca przebiegłość, czuwają bowiem nadzwyczaj, by nie zdradzić się w niczem przy przeprowadzaniu raz powziętego celu, panują nad doborem swych słów, by ich nie brano za waryatów. Zrzucają dopiero maskę, znalazłszy się sam na sam z obraną przez siebie ofiarą, wtedy, popuściwszy sobie cugli, stają się katami i pastwią się z zaciekłością równoważącą się poprzedniemu skrępowaniu. Nie popełniają oni zbrodni brutalnie, lecz rozkoszują się nią, zwolna wydzierając życie...
— Czyż by pan Mouret? — zaczęła pytać pani de Condamin.
— Pan Mouret — mówił dalej doktór — był zawsze złośliwego, despotycznego usposobienia. To drobne zboczenie umysłowe spotęgowało się z wiekiem, tak iż dzisiaj zaliczam go do kategoryi ludzi cierpiących na obłąkanie manifestujące się chęcią szkodzenia innym. Tego rodzaju chorzy są bardzo niebezpieczni; zbrodnicze ich popędy mogą się stać powodem najstraszniejszych katastrof. Miałem kiedyś klientkę, która również jak on zamykała się w pustym pokoju, by układać plany najwystępniejszych czynów.
— Ależ kochany doktorze, jeżeli masz rzeczywiście takie przekonanie o panu Mouret, powinieneś zapobiedz mogącemu ztąd wyniknąć nieszczęściu! — zawołał z przejęciem pan Rastoil. Powinieneś złożyć raport władzy i to nie odkładając.
Doktór zmięszał się nieco, wreszcie rzekł z miną medyka przekładającego leczenie migreny u ładnych kobiet:
— To co powiedziałem, zwierzyłem tylko moim tu zebranym przyjaciołom. Lecz wierzcie mi państwo, że gdy zostanę wezwany do wypowiedzenia mego zdania przez rodzinę chorego, potrafię spełnić chociażby najcięższy obowiązek.
— Najczęściej zdarza się, iż osądzonymi za waryatów są nie ci, którzy na to zasługują — rzekł z szyderczym uśmiechem pan de Condanin. — Ostatecznie zdaniem doktora... nie ma zdrowego mózgu pomiędzy ludźmi... Wszystko, co dziś słyszałem w tej kwestyi, jest bardzo zajmujące, lecz niczego nie dowodzi.
Ksiądz Faujas nie brał udziału w rozmowie, chociaż przysłuchiwał się jej z wielką ciekawością. Lecz gdy nastąpiło chwilowe milczenie, zauważył, iż należy zmienić temat rozmowy, albowiem te opowiadania o chorobach umysłowych, czy innych — nie mogą być zajmującemi dla pań tutaj obecnych. Pomimo to, wszyscy tak dalece przejęli się nieszczęściem rodziny Mouret, ii rozmowa toczyła się dalej w tymże kierunku.
Mouret rzadko schodził do ogrodu. Zaledwie godzinę dziennie w nim przebywał zaraz po drugiem śniadaniu, podcza3 gdy państwo Faujas pozostawali w pokoju stołowym, przy czarnej kawie, wraz z Martą. Gdy tylko ukazał się w ogrodzie, państwo Rastoil z jednej, strony a przyjaciele podprefekta z drugiej — przyglądali mu się uważnie, śledząc każde jego poruszenie. Cokolwiekbądź wtedy uczynił, czy to spojrzał na zagony z jarzyną, czy też zatrzymał się przed jaką rośliną, komentowano natychmiast w sąsiednich ogrodach, tłomacząc wszystko na udowodnienie jego obłąkania. Jeden pan de Condamin silnie go bronił, obstając przy zdaniu, że nie widzi żadnej zmiany w usposobieniu pana Mouret. Atoli pewnego dnia ładna żonka rzekła do niego przy śniadaniu:
— Cóż ci to szkodzi, że oni wszyscy chcą uważać pana Mouret za waryata?...
— Mnie to nic a nic nie obchodzi — powiedział, patrząc na nią z pewnem zadziwieniem.
— A więc proszę cię, mój drogi, żebyś nie przeczył, gdy wszyscy mówią, że on jest waryatem. Najpierw pozwól sobie zwrócić uwagę, że jesteś wtedy wręcz przeciwnego zdania ze mną, to jest z twoją żoną, a wiesz, że taka sprzeczność poglądów stawała się już nieraz przyczyną różnych nieprzyjemności dla ciebie... Bądź więc na tyle dowcipny w Plassans, byś się wyrzekł... za dowcipnego uchodzić...
Pan de Condamin uśmiechnął się i rzekł z wyszukaną galanteryą:
— Masz racyę, tak jak zawsze. Lecz bądź przekonana, że nie zapominam naszego układu... oddałem się najzupełniej w ładne twoje rączki... kieruj więc moim losem jak uznasz za najwłaściwsze. Za chwilę pojadę konno aż do Saint-Eutrope, muszę tam obejrzeć świeże poręby. Wrócę zapewne późno... nie czekaj więc mnie z obiadem.
Wkrótce dosiadł konia i odjechał, machinalnie gryząc cygaro.
Pani de Condamin wybornie wiedziała, co sądzić o dłuższych konnych wycieczkach męża. Obecnie w Saint-Eutrope wynalazł sobie wiejską dziewczynę, przypadającą mu do gustu. Okazywała się nadzwyczaj pobłażliwą na te jego zachcianki a nawet dwukrotnie wyratowała go od bardzo nieprzyjemnych następstw. Co zaś do niego, był on spokojny o cnotę swej żony, wiedział bowiem, że jest zbyt rozsądną, by się wdać w miłosną intrygę w Plassans.
Gdy na drugi dzień po owej rozmowie z żoną pan de Condamin siadł w ogrodzie podprefekta na zwykłą popołudniową pogadankę, rzekł:
— Czy wiecie państwo, co Mouret robi po całych dniach w swojej kancelaryi?... Otóż liczy, ile jest s w biblii. Obecnie rozpoczął tę robotę po raz trzeci, bo mu się zdaje, że się pomylił przy poprzednich obliczeniach. Wobec tego widzę, żeście państwo słusznie orzekli, iż biedak zwaryował...
Począwszy od tej chwili, nikt tak gwałtownie nie napadał na Moureta jak nadzorca wód i lasów. Bawił się wymyślaniem najniemożliwszych dykteryek na ten temat, przerażając niemi całą rodzinę państwa Rastoil a zwłaszcza dobrodusznego pana Maffre. Pewnego dnia zwierzył się temu ostatniemu, że zobaczył w oknie od ulicy pana Mouret zupełnie gołego, z kobiecym czepkiem na głowie i dygającego z wielką powagą, chociaż nikogo nie było na chodniku. Innym razem twierdził, że spotkał go w lesie o trzy mile od Plassans, tańczącego na polance w stroju dzikiego człowieka. A gdy ktoś temu przeczył, gniewał się, zapewniając, iż waryat tego rodzaju co Mouret może się dopuścić rzeczy jeszcze dziwniejszych. Towarzystwo zebrane u podprefekta uśmiechało się wtedy, lecz zaraz nazajutrz służba puszczała w obieg po mieście wymyśloną anegdotkę i legenda o człowieka bijącym swoją żonę codziennie o północy przybierała potworne rozmiary.
Wtem pewnego popołudnia, panna Aurelia, starsza córka państwa Rastoil, wyznała, silnie się zarumieniwszy, iż stanąwszy przy oknie około północy, ujrzała pana Mouret, chodzącego po swoim ogrodzie z zapaloną gromnicą w ręku. Pan de Condamin przypuszczał, że panna Aurelia żartuje, naśladując jego własne opowiadania. Lecz zaprzeczyła temu i na dowód prawdziwości widzianej przez siebie sceny, powiedziała:
— Trzymał gromnicę w lewej ręce. Pochodziwszy po ogrodzie tam i napowrót, zatrzymał się, ukląkł i płakał, czołgając się na kolanach.
— Może kogo zabił i chciał zakopać trupa w ogrodzie — zawołał pan Maffre, pobladłszy z przerażenia.
Wówczas towarzyskie kółko, zbierające się u państwa Rastoil, oraz znajomi podprefekta wspólnie uradzili, że należy doczekać się północy, by sprawdzić rzecz całą. Zaraz następnego wieczoru postanowiono czatować na pana Mouret tak w jednym jak i w drugim ogrodzie. Lecz Mouret nie ukazał się. Zmarnowano w ten sposób trzy wieczory z rzędu. Towarzystwo z podprefektury postanowiło zaniechać dalszego czatowania. Pani de Condamin utrzymywała, że zbyt jest ciemno na tarasie pod rozłożystemi drzewami. Lecz właśnie czwartej nocy, czarnej jak atrament, ukazało się słabe, drżące światełko przed domem państwa Mouret. Uwiadomiony o tem pan Péqueur de Saulaies osobiście pobiegł do państwa Rastoil przez zaułek pomiędzy ogrodami i zaprosił ich, by zechcieli przyjść na jego taras, zkąd lepiej będzie można widzieć odegrać się mającą scenę.
Pan Rastoil zawahał się przez chwilę; z powodu politycznych względów, lękał się iść do pod prefekta, reprezentanta nieprzyjaznego obozu. Lecz noc była taka ciemna, przytem córki tak bardzo prosiły, zwłaszcza panna Aurelia, pragnąca dowieść prawdziwości swego opowiadania. Powziął więc decyzyę i poszedł za panem Péqueur des Saulaies, trzymając się muru i na palcach, cichaczem. Stał się tedy fakt, iż po raz pierwszy legitymiści z Plassans w osobie jednego ze swych przedstawicieli weszli po za próg przybytku zamieszkanego przez urzędnika, mianowanego przez władzę cesarską.
— Zachowujmy się spokojnie, by go nie spłoszyć — szepnął podprefekt, wprowadzając gości na taras.
Pan i panny Rastoil zastali tam doktora Porquier i panią de Condamin z mężem. Noc była tak ciemna, iż kłaniano się, nie widząc się wzajemnie. W milczeniu i z ciekawością patrzono na pana Mouret, który stał na tarasie przed swoim domem, trzymając zapaloną świecę, oprawną w duży kuchenny świecznik.
— Widzicie państwo, że trzyma w ręku gromnicę — szepnęła panna Aurelia.
Nikt nie zaprzeczył, stało się więc prawdą, że Mouret trzymał gromnicę. Spuścił się do ogrodu i, zwolna idąc, zakręcił na lewo, wreszcie zatrzymał się przed zagonami z sałatą. Gdy się pochylił, światło padło mu wprost na twarz i zauważono, że jest podobny do figury woskowej.
— Jaki on straszny, jaki żółty! — rzekła pani de Condamin. — Nie będę mogła spać z przerażenia... Doktorze, czy on jest na jawie?...
— Tak, jest na jawie... on nigdy nie był lunatykiem... Proszę zauważyć jego wzrok... jak uporczywie się wpatruje w punkt obrany... i patrzcie państwo uważnie na jego ruchy... są automatyczne... porusza się jakby za naciśnięciem sprężyny...
— Doktorze... daj pokój... później zrobisz nam naukowy wykład... a teraz zachowujmy się cicho, by nas nie słyszał — rzekł pan Péqueur des Saulaies.
Zapanowało głębokie milczenie. Mouret przykląkł pomiędzy zagonami sałaty i, pochyliwszy świecę tuż przy ziemi, szukał czegoś wzdłuż bruzd i pod liśćmi. Od czasu do czasu, coś mruczał, to znów miażdżył coś i zagrzebywał w ziemi. Już przynajmniej od półgodziny spełniał tę czynność z wielką systematycznością.
— Płacze... mówiłam państwu, że wtedy płakał zupełnie jak teraz — szeptała cichutko panna Aurelia.
— Nie mogę już dłużej wytrzymać — rzekła pani de Condamin. — Zbyt nieprzyjemnie patrzeć na takie okropności... Chodźmy... proszę... chodźmy już ztąd... ja mam dosyć...
Właśnie w tej chwili a może skutkiem posłyszanego szmeru słów, Mouret upuścił świecę na ziemię i światło zgasło. Mrucząc i gniewając się wracać musiał do domu, bo wkrótce usłyszano, jak się potykał, wchodząc na schodki wiodące na taras. Obiedwie panny Rastoil krzyknęły z przerażenia i uspokoiły się dopiero w saloniku pana Péqueur des Saulaies, albowiem tam się teraz zebrano, nie mogąc się wymówić od uprzejmych zaprosin podprefekta. Zastano salonik jasno oświetlony a na stolikach stały filiżanki z herbatą i tacki z biszkoptami.
Pani de Condamin wciąż jeszcze drżała, wciskając się w kącik wytwornej kanapki i z rozmarzonym uśmiechem i spojrzeniem mówiła, że nigdy nie doznała bardziej wstrząsającego wrażenia, nawet w owym pamiętnym dniu, gdy koniecznie się uparła widzieć ścięcie głowy na gilotynie.
— To rzecz szczególna — rzekł pan Rastoil po głębokiem zastanowieniu — lecz Mouret wyglądał na człowieka, zbierającego ślimaki na sałacie. Właśnie teraz mnóstwo jest ślimaków w ogrodach a słyszałem, że je najłatwiej zbierać i wytępiać nocą... więc może...
— Ślimaki! — przerwał brutalnie pan de Condamin. — Pan sobie wyobraża, iż Mouret wie teraz cośkolwiek o ślimakach! Nie chodziłby z gromnicą na połów ślimaków! Przypuszczam raczej zgodnie z panem Maffre, iż zbrodnia jest przyczyną tych spacerów w nocy i z gromnicą. A może kiedy zabił którą ze swoich służących?... Czyście państwo nie słyszeli o nagłem zniknięciu dziewczyny, która u nich służyła?... Warto byłoby przeprowadzić śledztwo w tym kierunku...
Podprefekt zrozumiał, iż pan nadzorca wód i lasów zbyt daleko domysły swe posuwa, więc popiwszy trochę herbaty, zaprzeczył:
— Nie, mój drogi... o tem nikt z nas nie słyszał. W ogóle nie przypuszczam, by on był zdolny do czegoś podobnego... Miewa straszne widzenia, jest waryatem... lecz na tem koniec; znajduję, że i tak cała ta sprawa jest smutna.
Rzekłszy to, powstał z krzesła i, wziąwszy do rąk tackę z ciastami, częstował panny Rastoil, prostując się i popisując ze swą kształtną figurą ładnego oficera. Postawiwszy napowrót ciastka, mówił dalej:
— Lecz co jest śmieszne, to myśl, iż tak niedawno ten nieszczęśliwy człowiek zajmował się polityką! W obecności pana Rastoil nie chcę krytykować połączenia się legitymistów z republikanami w celu zwalczenia nas, lecz wyznać należy, że pan margrabia de Lagrifoul dziwnego miał sprzymierzeńca w osobie pana Moureta.
Pan Rastoil przybrał teraz majestatyczny wyraz twarzy. Uczynił tylko lekki ruch ręką, lecz nic nie odpowiedział. Zaś pani de Condamin, już nieco weselsza, otarła usta dotknięciem serwetki i rzekła szczebiocząc:
— Pan Mouret nie przestał się zajmować polityką nawet obecnie. A może z tego powodu zwaryował?... Podobno z namiętnością zajmuje się przyszłemi wyborami... Wszak ty mi o tem mówiłeś, mój drogi?...
Tu zwróciła głowę w stronę męża, rzucając nań wymowne spojrzenie. Pan de Condamin zrozumiał i zawołał z wielką energią:
— Tak, napewno zajmuje się przyszłemi wyborami! I licho go porwie do reszty przy tej robocie. W każdym razie nie przestaje głosić, że jest panem wyborów i że dla odmiany chce, aby po margrabim, szewc był deputowanym! Utrzymuje, iż to najzupełniej od niego zależy.
— Jest w tem wiele przesady — rzekł doktór Porquier. — Mouret już nie jest tem, czem był... stracił znaczną część swoich wpływów... obecnie całe miasto wyśmiewa się z niego.
— Mylisz się, kochany doktorze! Całe stare miasto jest w jego rękach, przytem posiada on olbrzymie stosunki pomiędzy chłopstwem. Prawda, że jest waryatem, lecz wobec ludzi, z którymi ma do czynienia, nic to nie szkodzi... nawet przeciwnie. Jak na republikanina, znajduję, że właśnie obecnie jest w samą miarę... a może nawet jeszcze nadto przytomny...
Ten dowcip dość płytkiego rodzaju podobał się ogólnie. Nawet panny Rastoil zachichotały jak pensyonarki a poważny ich ojciec kiwnął zwolna głową na znak twierdzenia; wreszcie dał się wciągnąć w rozmowę, oświadczając:
— Margrabia de Lagrifoul zawiódł po części nasze nadzieje... lecz cokolwiekby uczynił, mniejszy będzie wstyd, aniżeli w chwili, gdy Plassans okryje się hańbą, wybierając na deputowanego prostego szewca!
Rzekłszy to, przeraził się własnej odwagi a zarazem nieoględności. Wszak wyraził swój polityczny pogląd w salonie bonapartysty, reprezentanta obecnej formy rządu! Powstał więc szybko z fotela i zawołał na córki:
— Moje panny, już jest niezmiernie późno, godzina w pół do drugiej! Uciekajmy... dość tej hulanki... Panie podprefekcie, składam najuprzejmiejsze podziękowania...
Pani de Condamin też powstała i zarzucając koronkowy szal na włosy i ramiona — rzekła na zakończenie posiedzenia:
— Jednakże nie można pozwolić, by kierował wyborami człowiek, który po północy klęka i modli się do zagonów z sałatą...
Owa noc stała się legendową. Pan de Condamin, korzystając z tego, iż na własne oczy widział pana Mouret, chodzącego po ogrodzie z gromnicą w ręku, opowiadał znajomym jeszcze potworniejsze niż poprzednio fantastyczne anegdotki. Kumoszki na mieście przerabiały je na swój sposób, zaręczając, że Mouret chodzi po mieście całemi nocami, zarzuciwszy całun na gołe ciało.
Goście, zbierający się w ogrodowej altanie u księdza Faujas, zajmowali się teraz przeważnie możliwością kandydatury szewca, popieranego wpływami pana Moureta. Śmieli się, mówiąc o tem, lecz zarazem badali się wzajemnie, nabierając pewności co do siły swych politycznych przekonań. Pan de Bourdeu zaczął przypuszczać, że mogłoby zajść porozumienie co do własnej jego kandydatury. Dla czego nie miałaby jej postawić podprefektura w cichej zmowie ze stronnictwem umiarkowanem? Wszak jedyny to był sposób zwyciężenia republikańskiego stronnictwa. Rojąc na ten temat pan de Bourdeu stał się sarkastycznym w wyrażaniu opinii o margrabim de Lagrifoul. Czytywał uważnie sprawozdania z posiedzeń Izby deputowanych i notował ze szczególniejszym upodobaniem każde niewłaściwe odezwanie się margrabiego. Pan Delangre, który rzadko ukazywał się na wtorkowych zebraniach, narzekając, iż urzędowe zajęcia pochłaniają mu czas i nie dozwalają na osobiste przyjemności, uśmiechał się znacząco, przysłuchując się drwinkom głoszonym przez byłego prefekta.
— Zdaje się, że nie pozostaje nic, jak odprawić żałobne nabożeństwo za margrabiego, jako deputowany przepadł on w opinii swych wyborców szepnął mer, pochyliwszy się do ucha księdza Faujas.
Siedząca tuż obok pani de Condamin, usłyszawszy te słowa, spojrzała na mera i położyła paluszek na usta z rozkosznie figlarną minką.
Ksiądz Faujas pozwalał obecnie mówić o polityce w swojej obecności. Czasami sam głos zabierał w tej kwestyi, oświadczając, że pragnie łączności pomiędzy ludźmi, stawiającymi uczciwość i religię na czele swoich zasad. Hasła te tymczasowo zjednoczyły w jedno stronnictwo wszystkich mężczyzn, bywających w altanie ogrodowej. Twierdzili, że wyznając te dwie wielkie zasady, łatwo jest porozumieć się w innych, podrzędniejszej wagi zapatrywaniach, ludzie uczciwi, oraz religijni zawsze pójdą ręka w rękę, by wspólnie pracować dla dobra ogółu, to jest dołożą usilności dla wzmocnienia i utrwalenia swoich przewodnich idei, bez których żaden naród nie może mieć zapewnionego bytu i przyszłości. Podstawą społeczeństwa jest uczciwość i religia — powtarzali jednogłośnie. Wszystkie rozmowy toczyły się około pracy nad temi podstawami. Wyjawiano wzajemnie swoje zapatrywania na prawa własności i znaczenie rodziny.
Zajęci tak ważnemi kwestyami goście mniej mówili o państwu Mouret, jednakże nazwisko to wymawiane było kilkakrotnie przy każdem nowem zebraniu. Pan de Condamin wyznał ostatniego wtorku:
— Z prawdziwym strachem pozwalam żonie na przychodzenie do tego ogrodu!... Sam nie wiem, jak to kreślić, lecz lękam się jakiej katastrofy... Mogą się wydarzyć rzeczy straszne, jeżeli dłużej pozostanie bez nadzoru... zwłaszcza z powodu zbliżających się wyborów należałoby go zamknąć tam, gdzie się zwykle zamyka waryatów.
Trouche, odbywający każdego ranka tajemne narady z księdzem Faujas, straszył go wieściami, że robotnicy ze Starego miasta zbyt gorliwie zajmują się domem państwa Mouret. Pragnęli oni przekonać się osobiście o stanie zdrowia swojego dawnego przywódcy i zasięgnąć jego rady co do zachowania się w czasie wyborów.
Ksiądz niewiele przywiązywał wagi do tych regularnie powtarzających się słów swego szwagra, pewnego wszakże razu zachował się inaczej, albowiem Trouche wypadł od niego z twarzą uszczęśliwioną i, całując żonę, zawołał:
— Pozwolił... stało się!
— Jakto... pozwolił ci działać? — spytała.
— Tak. Kiedy uznam za właściwe. Toż będziemy szczęśliwi, pozbywszy się tego szaleńca!
Olimpia leżała w łóżku a z wiadomości udzielonej jej przez męża ucieszyła się tak dalece, że zaczęła rzucać się w pościeli, śmiejąc się i wywracając koziołki jak radością uniesione dziecko.
— Więc wszystko będzie nasze! — wołała wśród wybuchów śmiechu. Przeprowadzę się do innego pokoju! Będę miała ogród na własny użytek i do własnego rozporządzenia. W kuchni rozgospodaruję się jak u siebie! Przecież w nagrodę twoich zasług brat nie odmówi mi tego wszystkiego!
Tego wieczora Trouche zjawił się dopiero około godziny dziesiątej w owej kawiarni za więzieniami, w której spotykał się z Wilhelmem Porquier i jego towarzyszami nocnych hulanek. Żartowano z niego, że przychodzi tak późno, bo pewnie odbył jaką miłosną wycieczkę, z którą z wychowanek ochronki pod wezwaniem Przenajświętszej Panny. Tego rodzaju posądzenia zwykle pochlebiały miłości własnej pana Trouche, lecz dziś zachował się względem tych żartów obojętnie, nawet poważnie. Powiedział, że nie przyszedł o zwykłej porze, albowiem był niezmiernie zajęty bardzo ważnemi interesami. Dopiero około północy, po wypiciu większej niż zwykle ilości trunków, stał się uczuciowym i wylanym wobec przyjaciół. Zaczął mówić ty do Wilhelma, zacinał się, mówiąc i wsparty plecami o ścianę, zapalał wciąż gasnącą fajkę.
— Widziałem dziś twojego ojca. Wydał mi się zacnym człowiekiem... Potrzebowałem od niego pewnego papieru... Dobrze się zachował... zrobił jak chciałem... Dał mi świadectwo... Mam je tutaj w kieszeni... tak mam je przy sobie.. Z początku wzdragał się, utrzymując, że może wydać takie świadectwo tylko na żądanie rodziny. Ale mu powiedziałem: „Ja jestem jego rodziną... bo mnie jego matka a raczej matka jego żony upoważniła..“ Musisz znać przecież tę zacną panią?... wszakże u niej bywasz. Bardzo ją szanuję Okazała mi wiele życzliwości, gdym przyszedł jej opowiedzieć, co zamierzam uczynić... Więc skoro twój ojciec o tem się dowiedział, natychmiast dał mi papier, o który przyszedłem go prosić. Możesz pomacać. Mam go w kieszeni... przy sobie... bo to rzecz ważna, bardzo ważna.
Wilhelm patrzał na mówiącego z coraz większą ciekawością, lecz nie chcąc, by Trouche to zauważył, zaczął się śmiać i wyraził swoje powątpiewanie.
— Co... myślisz, że łżę? — zaczął bełkotać zupełnie pijany Trouche. — Nie, mój kochany... mam papier w kieszeni i powiadam ci, że możesz go pomacać... A co.. czyś go się nie dotknął?...
— To jakiś stary dziennik! — zawołał Wilhelm.
Obrażony Trouche wyjął z kieszeni tużurka wielką kopertę i położył na stole, pomiędzy filiżankami i szklankami niedopitych trunków. Gdy Wilhelm sięgnął ręką ku kopercie, powstrzymał go przez chwilę, wreszcie przestał bronić owego papieru i, położywszy się w pół na stole a w pół na kanapie, zaniósł się śmiechem, jakby go łechtano. W kopercie znajdował się szczegółowy raport doktora Porquier o stanie umysłowej choroby Franciszka Mouret, właściciela kamienicy w Plassans.
— Więc go zamkniecie w domu obłąkanych? — zapytał Wilhelm, przeczytawszy świadectwo wystawione przez swego ojca.
— To nie twoja już sprawa, mój miły przyjacielu — rzekł Trouche, nieco przytomniejąc pod wrażeniem nieoględności swego postępku. — Ja widzisz, jestem człowiekiem, lubiącym oddawać przysługi ludziom, których szanuję... Teraz będzie mogła robić ze swoim waryatem, co tylko sama zechce. Rozumiesz, że nie mogę dopuścić, by ten szaleniec zamordował swoją żonę... Rzecz jasna i zrozumiała dla każdego.
Trouche tak był pijany, że nie mógł się utrzymać na nogach, więc gdy ich wyrzucono z kawiarni, z powodu późnej już godziny, Wilhelm postanowił odprowadzić go do domu. Po drodze Trouche chciał się kłaść spać na każdej spotkanej ławce. Przybywszy zaś na plac podprefektury, rozpłakał się, mówiąc:
— Przyjaciele mnie opuścili... nie poszli ze mną, bo nie jestem bogaczem... więc mną pogardzają... Ty jeden pozostałeś mi, wierny drogi mój przyjacielu... Liczę też na ciebie... i ciebie zapraszam do nas, gdy już wszystko zagarniemy... A jeżeli ten klecha będzie nam przeszkadzał, to chociaż jest moim szwagrem, wyprawię go tam, gdzie teraz osadzę naszego gospodarza... Czy wiesz... ten klecha nie jest taki straszny jak się wydaje... umiem go zażyć z mańki... Ale ty jeden jesteś mój szczery przyjaciel, wszak tak?... Gdy Mouret będzie już siedział zamknięty w norze, pomożesz nam pić wino z jego piwnicy...
Odprowadziwszy pana Trouche, Wilhelm przeszedł kilka pustych, uśpionych ulic i, stanąwszy przed domem sędziego pokoju, zlekka zagwizdał. Był to umówiony sygnał. W tejże chwili dwaj synowie pana Maffre, których ojciec własnoręcznie zamykał na klucz każego wieczoru, roztworzywszy okno na pierwszem piętrze, zaczęli się spuszczać na dół, pomagając sobie sznurami i żelazną kratą barykadującą okna na dole. Nabyli w tej gimnastyce wielkiej wprawy, albowiem codziennie spuszczali się w ten sposób na ulicę, by w towarzystwie Wilhelma hulać po nocnych szynkowniach.
Oddaliwszy się od domu sędziego pokoju i dążąc w stronę okopów, Wilhelm rzekł do swoich młodych towarzyszów:
— Wiecie, co?... Będziemy mieli więcej swobody, tak, dziś niczego się nie boję! Gdy ojciec będzie mi groził zamknięciem w jakiej odludnej wiejskiej dziurze, powstrzymam go w tych umoralniających zamiarach, bo mam teraz broń w ręku przeciwko szanownemu mojemu rodzicowi... Chcecie, założę się z wami, że skoro tylko zechcę, wstąpię na członka waszego sławnego klubu...
Młodzi panowie Maffre, nie dowierzając, by tak być mogło, założyli się, mówiąc, że chętnie zgodzą się przegrać, byle klub zyskał takiego członka jak Wilhelm. Wkrótce stanęli przed nędznym, żółtym domem o zielonych okiennicach i wszyscy trzej, wsunęli się przez uchyloną furtkę.
Następnej nocy Marta miała atak silniejszy od wszystkich poprzednich. Całe rano modliła się w kościele a następnie, celem towarzyszenia Olimpii, która ją o to prosiła, pozostała na długiej ceremonii religijnej. Resztę dnia czuła się niezwykle rozdrażniona i zmęczona a gdy nocą na odgłos przeraźliwych krzyków, zbiegli się lokatorzy do sypialni państwa Mouret, zastali Martę leżącą na ziemi z przeciętem czołem, podczas gdy jej mąż, wylękły i blady, siedział na łóżku owinięty w kołdrę i drżał na całem ciele.
— Tym razem zabił ją ten morderca! — krzyknęła Róża.
Chwyciła go w silne dłonie i wypchnęła z pokoju do kancelaryi położonej po drugiej stronie schodów, po chwili zaś wbiegła z powrotem, by rzucić mu tam materac i kołdrę. Trouche, nawpół rozebrany, poszedł, by sprowadzić doktora Porquier, który, opatrzywszy przecięte czoło Marty, powiedział, iż niewiele brakowało, by padła nieżywa pod tak silnem uderzeniem. Dwa milimetry niżej a byłaby już trupem. Wychodząc od chorej i widząc, że go wszyscy odprowadzają do sieni, oświadczył, że czas byłoby postanowić coś zapobiegającego, albowiem nie należy narażać pani Mouret na niebezpieczne obcowanie z furyatem.
Nazajutrz Marta była jeszcze chora i pozostała w łóżku. Podczas gorączki mówiła o żelaznej dłoni, zbrojnej w ognisty miecz przecinający jej czaszkę. Róża nie wpuszczała do sypialni pana Moureta pragnącego zobaczyć chorą. Podała mu śniadanie w kancelaryi na stole nieścieranym z kurzu od paru miesięcy. Nie miał apetytu i wzrokiem osłupiałym wpatrzył się w talerz przed sobą stojący. Naraz Róża wprowadziła do kancelaryi trzech panów czarno ubranych.
— Panowie jesteście lekarzami? — spytał. — Cóż jej jest... czy to co groźnego?...
— Obecnie jest jej lepiej... — odpowiedział jeden z przybyłych.
Mouret machinalnie rozłamał kawałek chleba, jakby chcąc się zabrać do jedzenia śniadania. Po chwili milczenia, rzekł:
— Szkoda, że dzieci niema w domu... pilnowaliby matkę w czasie choroby... i byłoby mniej pusto i mniej smutno. Zaczęła biedna podupadać na zdrowiu od czasu wyjazdu dzieci... Ja też jestem niezdrów, sam nie wiem, co mi jest, lecz mi niedobrze.
Chcąc opanować wzrastające wzruszenie, poniósł do ust odłamany kęsek chleba, lecz łez nie zdołał powstrzymać. Ciężkie łzy staczały mu się wzdłuż policzków. Panowie czarno ubrani spojrzeli po sobie i ten, który już raz głos zabierał — zapytał:
— Jeżeli pan chce, to pojedziemy razem i przywieziemy pańskie dzieci?
— I owszem! — zawołał Mouret, wstając. Jedźmy natychmiast.
Wyszli. Mouret zajęty myślą o dzieciach, nie widział przechylonych przez poręcz głów państwa Trouche, którzy z pałającemi oczyma śledzili każde jego stąpnienie po schodach, a gdy drzwi sieni zamknęły się na dole, Olimpia zbiegła do kuchni, gdzie zastała Różę, patrzącą przez okno na odjeżdżającego. Wsiadł z towarzyszami do powozu stojącego przed domem. Gdy konie ruszyły, Olimpia, nie mogąc ustać na miejscu z radości, znów pobiegła na górę i, chwyciwszy męża za obie ręce, zaczęła z nim wirowy, szalony taniec, zanosząc się od śmiechu, wyjąc i pokrzykując z nadmiaru szczęścia.
Marta jeszcze cały tydzień przeleżała w łóżku, pani Rougon odwiedzała ją codziennie, okazując córce skarby pieszczotliwej czułości. Państwo Faujas i państwo Trouche czuwali bezustannie przy chorej, zmieniając się kolejno. Nawet pani de Condamin przyszła ją parokrotnie odwiedzić. Nikt jej nie wspominał o mężu, a gdy sama zapytała się o niego, Róża rzekła: że pan musiał wyjechać do Marsylii za pilnemi interesami. Wszakże zszedłszy po raz pierwszy po chorobie do pokoju stołowego, Marta zaniepokoiła się i z pewną trwogą znów zapytała się o męża.
— Niech droga pani wypocznie... proszę się przestać niepokoić... — mówiła pani Faujas. — Przecież jesteś pani otoczona przyjaciółmi... byliśmy zmuszeni przedsięwziąść środki, zapewniające pani spokojne życie. Zrobiło się to rozważnie za wspólną naradą i tylko dla dobra pani.
— Dla czego pani się o niego kłopocze? — zawołała Róża. — Nie trzeba być taką dobrą, on tego niewart! Czy to pani już zapomniała, że on rozciął pani głowę kijem? Od czasu jak go nieama, mamy wszyscy spokój i to nietylko, my domowi, lecz całe miasto. Każdy się bał, że on gotów podpalić dom, albo wylecieć na ulicę z nożem w ręku. Ja się przyznam, że od jakiegoś czasu chowałam wszystkie noże, tak żeby nie mógł ich odszukać, służąca państwa Rastoil robiła tak samo za moją radą... A pani Rougon o ileż będzie teraz spokojniejsza... toż przykro było na nią patrzeć tak się wymizerowała biedaczka, martwiąc się i płacząc bezustannie... Nie ma człowieka, któryby nie przyznał, że należało go zamknąć, żeby ludziom nie szkodził... Wszyscy państwo, którzy panią odwiedzali w czasie choroby, mówili, że dobrze się stało, iż został z domu usunięty, bo nietylko myśmy byli w ciągłym strachu, ale całe Plassans drżało by nie wyrządził jakiego nieszczęścia...
Marta, słuchając tej paplaniny, bladła i coraz szerzej otwierając oczy, wpatrywała się w twarz mówiącej. Upuściła łyżkę trzymaną w ręku i zapatrzyła się teraz w ogród przez otwarte okno pokoju. Coraz widoczniejsze przerażenie odbijało się na bladej jej twarzy, jakby ukazywały się jej straszne widziadła po nad drzwiami i zielenią ogrodową. Wreszcie zakryła twarz drżącemi rękoma, wołając z przerażeniem:
— On jest w Tulettes, w Tulettes, w domu obłąkanych!
Przechyliła się w tył i drgając na poręczy krzesła, sztywniała już w ataku nerwowym, gdy ksiądz Faujas, który właśnie dokończył jeść zupę i złożył łyżkę na talerzu, pochylił się nad nią, ścisnął ją mocno za ręce i szepnął najłagodniejszym swoim głosem:
— Bądź pani mężną wobec doświadczeń, jakie Bóg na ciebie zsyła. Ześle ci on i pocieszenie, jeżeli nie będziesz się buntować przeciwko jego woli. Posiądziesz z jego łaski szczęście, na jakie sobie zasłużysz.
Silny uścisk dłoni księdza uspokoił Martę a słowa te wyrzeczone z tkliwością uzdrowiły ją natychmiast. Wyprostowała się i, jakby naraz wskrzeszona, spojrzała na księdza pałającemi oczami. Blada jej twarz pokryła się gorejącym rumieńcem. Po chwili rozpłakała się, mówiąc do niego:
— Ach, ja tak bardzo spragniona jestem szczęscia! Ojcze, przyrzeknij mi, że będę szczęśliwą!...




XIX.

Wybory miały mieć miejsce w październiku. W połowie września biskup, odbywszy dłuższą naradę z księdzem Faujas, wyjechał do Paryża. Mówiono, że do nagłego wyjazdu przyczyniła się depesza z Wersalu, zawiadamiająca go o niebezpiecznej chorobie jego siostry. Po pięciu dniach nieobecności wrócił do Plassans i, zasiadłszy teraz w wygodnym fotelu, odpoczywał, słuchając głosu księdza Surin, który mu czytał greckie, liryczne poezye. Owinąwszy się w fałdzistą, fioletową szubę, pomimo iż dzień był pogodny i ciepły, biskup rozkoszował się powrotem do ulubionego swego pokoju i z uśmiechem wsłuchiwał się w piękno wierszy Anakreonta, czytanych dźwięcznym, prawie kobiecym głosem swego ulubionego, przybocznego sekretarza.
— Ślicznie, ślicznie czytasz, moje dziecko szepnął — widać, że do ciebie przemawia muzykalność pięknej greckiej mowy.
Tu z nagłym odcieniem niepokoju, spojrzał na zegar i zapytał:
— Czy ksiądz Faujas już był dzisiaj rano? Ach, moje dziecko, jak dobrze, iż się ta podróż wreszcie skończyła! Jeszcze mam szum w głowie, z powodu tego nieznośnego turkotu wagonów... w Paryżu, deszcz padał bezustannie... A miałem tyle wizyt do złożenia, że zdaje mi się, iż tylko błoto widziałam w Paryżu.
Ksiądz Sarin, widząc że biskup ma ochotę rozmawiać, złożył książkę i, położywszy ją na poblizkiej konsoli, spytał ze swobodą pieszczonego dziecka:
— Czy Wasza wielebność jest zadowolniona z rezultatów swej podróży?...
— Dowiedziałem się o wszystkiem, czego chciałem się dowiedzieć — odrzekł biskup ze zwykłym sobie wyszukanym i słodko przenikliwym uśmiechem. — Żałuję, że ciebie z sobą nie wziąłem. Byłbyś niemało rzeczy widział i niemało się nauczył, co dla ciebie jako młodzieniaszka, mającego być z czasem biskupem, byłoby bardzo pożyteczne. Tak, żałuję, żem cię nie powiózł do Paryża, bo przy twoich zdolnościach i koligacyach, jesteś przeznaczony do zajmowania wielkiego stanowiska.
— Wielebny Ojcze, zechciej mi powiedzieć coś o pobycie swoim w Paryżu! — prosił młody sekretarz tonem błagalnym.
Biskup wstrząsnął zlekka głową i rzekł:
— Nie mogę, tych rzeczy się nie opowiada... Lecz powiem ci tylko, że trzeba, abyś się starał podobać księdzu Faujas... on może ci być zczasem bardzo potrzebny. Wiem o nim niemało i na podstawie tego co wiem, daję ci tę radę.
Ksiądz Surin z pieszczotliwym uśmiechem, złożywszy ręce jak do modlitwy, prosił o bliższe objaśnienia. Biskup, nie chcąc mu robić przykrości, dodał:
— Miał on ciężkie chwile do przebycia w Besacçon... a przybywszy ztamtąd do Paryża, był w wielkiej biedzie i mieszkał w nędznej oberży... Chcąc popróbować szczęścia, poszedł gdzie trzeba i zaofiarował swoje usługi... Trafił w dobrą chwilę, gdy szukano księży dobrze usposobionych dla teraźniejszej formy rządu. W pierwszej chwili ksiądz Faujas przeraził nieco ministra swoją szorstkością w obejściu, oraz dziurami swej starej sutany. Pomimo to, minister przysłał go nam do Plassans... Względem mnie, muszę wyznać, że minister zachował się bardzo życzliwie i był bardzo uprzejmy...
Biskup wypowiadał zdania powoli, jakby dobierając wyrazów, nie chcąc zbyt wiele zdradzać tajemnic, lecz uniesiony przywiązaniem dla księdza Surin, przestał się hamować i dokończył z żywością:
— Tak, wierzaj mi, że dobrze zrobisz, starając się podobać księdzu Faujas. Teraz będzie on potrzebował jak największej ilości ludzi pożytecznych. Pamiętaj, że jest to człowiek, który potrafi ocenić życzliwość a stać się może strasznym względem niechętnych. Nie chciałbym wszakże, abyś z nim wchodził w stosunki przyjacielskie. Jest to osobiste moje przeczucie...
— Dla czego... czyż on źle skończy? — zapytał rozciekawiony ksiądz Surin.
— O, nie zaraz... Obecnie zaczyna on dopiero swój pochód tryumfalny. Lecz widzisz, moje dziecko, ja mam pewne doświadczenie, otóż mnie się niepodoba wyraz jego twarzy. Mam przekonanie, że ten człowiek skończy swój żywot tragicznie. Ale moje dziecko pamiętajże, iż ci to mówię w zaufaniu... nie wspominaj o tem nikomu. Ja chciałbym trzymać się zdaleka od wszystkich intryg i najwyżej cenię mój osobisty spokój.
Ksiądz Surin znów wziął książkę do ręki i chciał rozpocząć przerwane czytanie, gdy oznajmiono przybycie księdza Faujas. Biskup powstał na powitanie i, ściskając go za obiedwie ręce, rzekł do swego sekretarza:
— Moje dziecko, zostaw nas samych.
Gdy ksiądz Sarin wyszedł z pokoju, biskup zaczął opowiadać wrażenia z podróży. Siostrę swą zastał znacznie zdrowszą. Widział mnóstwo dawnych znajomych i przyjaciół.
— A cóż minister? — spytał ksiądz Faujas, patrząc bystro w oczy biskupa.
— Byłem i u niego — odpowiedział nieco zarumieniony. — Mówił mi wiele dobrego o tobie, kochany proboszczu.
— Przypuszczam zatem, że masz teraz do mnie zaufanie, Wielebny ojcze?
— Najzupełniejsze zaufanie, kochany proboszczu. Wreszcie nie znam się na polityce i oddaję ci tę sprawę, byś ją prowadził, jak zechcesz.
Rozmowa trwała parę godzin. Ksiądz Faujas. wymógł na biskupie przyrzeczenie, że puści się w objazd dyecezjalny, wziąwszy go za pomocnika i doradcę. Ksiądz Faujas zamierzał porozumieć się poprzednio z całem wyższem duchowieństwem dyecezyi, by wszyscy wiejscy proboszcze zostali na czas właściwy zawiadomieni. Organizacya była pod tym względem dobra a prócz tego z góry można było wiedzieć o absolutnem posłuszeństwie całego duchowieństwa. Daleko trudniej było pozyskać mieszkańców Plassans, zwłaszcza w dzielnicy św. Marka. Szlachta żyła tam w swoich pałacykach w głębi ogrodów i nie łączyła się z nikim po za obrębem swego kółka. Dotychczas ksiądz Faujas nie znał nikogo z rojalistów, prócz żądnych zdobycia korzystnych pozycyj, takich panów Rastoil, Maffre lub de Bourdeu. Biskup obiecał mu, że zbada usposobienie niektórych ze szlachty, chociaż nigdy się nie starał o liczne stosunki światowe. Wreszcie przypuściwszy nawet, że mieszkańcy dzielnicy św. Marka nie dadzą się pozyskać, nie przedstawia to żadnego niebezpieczeństwa, zważywszy na niewielką ich liczbę. Trzeba się będzie postarać, by od nich oderwać bogatsze mieszczaństwo, które z różnych względów przywykło głosować wraz z nimi.
— A teraz, kiedy wszystko już ułożone — rzekł, wstając biskup — chciałbym wiedzieć nazwisko kandydata, dla którego podejmujemy całą tę pracę.
Ksiądz Faujas uśmiechnął się i rzekł łagodnie:
— Nie żądaj tego odemnie, Wielebny ojcze. Przedwczesne wyjawienie nazwiska jest zawsze rzeczą niebezpieczną. Byłoby to rzuceniem ofiary na pastwę. W kilka dni rozszarpanoby naszego kandydata zbyt wiele o nim gadając. Wysuniemy go naprzód dopiero w ostatniej chwili. Tymczasem któż może mieć nadzieję zostania deputowanym? Powtórne powierzenie mandatu margrabiemu de Lagrifoul jest nieprawdopodobne. Pan de Bourdeu chociaż marzy o tem, jest wprost niemożebnym. Niechaj więc ci dwaj ubiegają się o pozyskanie głosów, szkodząc sobie wzajemnie, my zaś przybędziemy później, gdy wyborcy szukać będą zbawcy... Tymczasem zechciej, Wielebny ojcze, mówić, że należy wybrać na deputowanego kogoś z ludzi stojących po za polityką. Człowieka nienależącego do żadnego obozu, lecz ceniącego spokój, jedność, miłującego swój departament, znającego potrzeby miasta i prowincyi. Daj do zrozumienia, Wielebny ojcze, że masz takiego człowieka, lecz na tem poprzestań...
Teraz biskup uśmiechnął się z roli, jaką przyjmował, a gdy proboszcz zaczął się z nim żegnać, zatrzymał go pytaniem:
— Cóż słychać o księdzu Fenil?...Czy nie lękasz się, mój drogi, by nie zaczął ci bruździć?
Ksiądz Faujas ruszył ramionami.
— Nie boję się. Nic o nim teraz nie słychać. Przyczaił się i siedzi cicho w swoim kącie.
— Właśnie to mnie zaczyna niepokoić. Znam go, więc się lękam, czy nam nie szkodzi pokryjomu. Nie uwierzysz, ile jest w nim zawiści! Bardzo być może, iż, cię uznał za silniejszego na drodze politycznej i pogodził się z tem faktem, lecz z pewnością zechce się mścić jako człowiek. On cię śledzi i nie spuszcza z oka. Jestem o tem najzupełniej przekonany.
— Mniejsza o to! — zawołał ksiądz Faujas, pokazując zdrowe i białe zęby. — Przecież żywcem mnie nie połknie...
Ostatnie to zdanie usłyszał ksiądz Surin. który, zastukawszy, wsunął głowę do pokoju. A gdy proboszcz, pożegnawszy się z biskupem, odszedł sekretarz szepnął wesoło:
— Najlepiej byłoby, żeby się wzajemnie zjedli, tak jak w twej bajce dwa lisy, z których tylko pozostały ogony.
W miarę zbliżania się wyborów, Plassans zwykle obojętne wobec spraw dotyczących polityki, zaczęło się ożywiać. Zdawało się, że jakieś utajone siły tchnęły rodzaj gorączki na spokojne miasto. Margrabia de Lagrifoul zjechał ze wsi i zamieszkał u krewnych, posiadających jeden z najpiękniejszych pałacyków w dzielnicy św. Marka. Spacerował po głównych ulicach i alejach, chcąc, by go wyborcy widzieli, bywał w kościele św. Saturnina, kłaniał się osobom wpływowym, nie wychodząc wszakże z roli pana, chcącego się trzymać zdaleka od pospólstwa. Grzeczności świadczone miastu przez margrabiego nie zyskiwały mu wszakże zwolenników; dziwił się, przypominając sobie, że to wystarczało w poprzedniej przedwyborczej epoce. Niewiadomo z jakiego źródła, lecz krążyły po mieście nieprzychylne dla niego wieści. Mówiono, że jest człowiekiem ograniczonym, niezaradnym. Zapewniano, że każdy inny deputowany, byłby się postarał i wykonał połączenie Plassans z główną linią kolei żelaznej, biegnącą z Paryża wprost do Nicei. Wreszcie wyliczano fakta, iż wyborcy niełatwo są wpuszczanymi do gabinetu pana margrabiego, przybywszy z Plassans do Paryża, jeśli chcą u niego znaleźć poparcie w przeprowadzeniu jakiej sprawy; a przecież jako wysadzony przez nich na deputowanego powinienby się poczuwać do obowiązku ułatwiania im interesów w stolicy. Tak więc na pewno szanse margrabiego słabły, lecz nie wymieniono jeszcze nazwiska nowego kandydata, mającego go zastąpić. Prawda, że wspominano niekiedy nazwisko pana de Bourdeu, lecz każdy wątpił, by dawny prefekt króla Ludwika mógł zebrać dostateczną ilość głosów. Powstawał zamęt, nie wiedziano na kogo głosować, wynikła nawet niezgoda pomiędzy legitymistami i republikanami, łączącymi się dla wybrania kandydata, będącego w opozycyi z rządem. Kłopotano się, wahano i jedno tylko było wyraźne życzenie a mianowicie: by wybory odbyły się i minęły.
— Nie ma większości! Głosy się rozstrzeliły! Kogóż wynaleźć dla zgrupowania większości? powtarzali głębocy politycy miasta.
Wtem rozeszła się pogłoska, że republikanie chcą mieć własnego kandydata i na takiego obrali sobie kapelusznika, pana Maurin, bardzo lubionego wśród robotników. Trouche, spędzający wieczory a często i noce w różnych kawiarniach, znajdował, że kapelusznik nie miał dość skrajnych opinij, na jego miejsce proponował cieślę z Tulettes, który cierpiał już prześladowanie jako gorący republikanin. Lecz cieśla stanowczo odmówił postawienia swej kandydatury. Od jakiegoś czasu Trouche mienił się być krańcowym republikaninem. Zaręczał, że samby pragnął być kandydatem skrajnego stronnictwa, lecz na nieszczęście miał klechę w rodzie, rodzonego szwagra, brata swej żony. Czuł się nieszczęśliwym, z powodu braku środków materyalnych, bo to go zmuszało żyć w pewnej zależności i styczności z kastą ludzi trzymających się kościoła. Robił więc wysiłki dla podtrzymania ducha u ludzi tych samych co on zapatrywań i w tym celu objaśniał ich o konieczności zerwania z legitymistami i z ich margrabią de Lagrifoul, człowiekiem nieposiadającym żadnej wartości. Był to najpewniejszy sposób uczynienia republikanów nieszkodliwymi; w połączeniu z legitymistami bowiem stacowili oni większość, sami zaś musieli przepaść, bo liczba ich była niewielka.
Pewnego wieczoru, Trouche zaczął miotać przekleństwa na bandę z podprefektury, oraz na bandę tego legitymisty Rastoil; wszak to oni, zmówiwszy się potajemnie, pozbawili demokratów naczelnego ich przywódcy, tego niepospolitego człowieka, jakim był Mouret, który obecnie znikł za staraniem tamtych. Grono ludzi, przed którymi Trouche to wypowiedział, spojrzało na niego z pewnem niedowierzaniem. Wszak całe miasto było przekonane, iż ksiądz Faujas chciał pozbyć się męża, którego obecność była mu zawadą. Lecz Trouche, uderzywszy pięścią w stół, zapewnił raz jeszcze o prawdzie tego, co mówił. Jakto, więc dla tego, że jest szwagrem tego księdza, koledzy mu niedowierzają?... Od tej pory codziennie powtarzał swoje twierdzenie, nastając przedewszystkiem na poniżającą rolę, jaką odegrał w tej sprawie pan Péqueur de Saulaies: Wytworzyło się nowe rozdwojenie, Mouret bowiem, wyrósłszy teraz na ofiarę pierwotnej polityki podprefekta, zyskał licznych zwolenników, chcących za nim głosować. Popularność pana Moureta wzrastała, mówiono bowiem na przedmieściach: potężna to musiała być głowa, kiedy rząd się jej uląkł i dla własnej pewności osadził w domu obłąkanych.
— Może nadejdzie chwila — wrzeszczał Trouche w gronie zaufanych w kawiarniach, że będę mógł się wyzwolić i otrząsnąć z tej całej zakrystyjnej kliki Wtedy opowiem wam niemało ciekawych rzeczy. Zwłaszcza o ich ochronce pod wezwaniem Przenajświętszej Panny. Dziś powiem wam to tylko, że panie, zajmujące się tą pobożną fundacyą mają tam swoje pokoje służące na ułatwianie im miłosnych schadzek!
Ksiądz Faujas rozwinął teraz całą swoją działalność. Wszędzie go było pełno. Nałożył na twarz uprzejmy uśmiech a oczom dał wyraz łagodny. Spuszczał powieki, gdy czuł zniecierpliwienie i gniew ogarniający go, z powodu drobiazgowości walki, którą prowadził, zmuszonym będąc traktować z ludźmi zosobna i wysilać się na spokojne wysłuchiwanie każdego. Gdy wracał do nagich ścian pokoju, oddychał swobodniej, tutaj bowiem nie hamował ponurego płomienia swych oczów, zaciskał pięści i naprężał muskuły, pragnąć wziąść się za bary z jakim siłaczem, by dać ujście bezpożytecznie rozsadzającej go energii.
W tych trudnych chwilach pani Rougon była dla niego dobrym, opiekuńczym duchem. Widywał ją teraz często, ale zawsze pokryjomu. Dostrzegłszy bunt na jego twarzy, pani Felicya hamowała go i władała nim dowolnie. Usadziwszy go przed sobą na nizkiem, wytwornem krzesełku, powtarzała nakazująco, że powinien wszystkim się podobać, bo głupio byłoby, z powodu jakiegoś uniesienia, popsuć dobrze idącą robotę. Później gdy podbój Plassans będzie dokonany, wolno mu będzie chwycić miasto za gardło i dławić, jeżeli w tem znajdować będzie przyjemność i zadowolnienie swej atletycznej siły. Przecież i ona nie jest czule usposobiona dla tego miasta, w którem przez lat blizko czterdzieści cierpiała niedostatek. Mściła się, za to obecnie dając poczuć swą władzę, którą pozyskała od czasu zamachu stanu, od chwili gdy jej syn jest wszechpotężnym ministrem w Paryżu.
— Lecz mszczę się z uśmiechem na ustach — mówiła. — Mnieby przystało nosić sutanę, a ty, mój kochany proboszczu, więcej na żandarma wyglądasz, aniżeli na księdza.
Ksiądz Faujas dłużej obecnie przesiadywał w lokalu klubu młodzieży. Przysłuchiwał się rozmowom członków klubu, rozprawiającym o polityce, a zapytany o zdanie twierdził, że uczciwość jest najważniejszym przymiotem deputowanego. Popularność proboszcza wzmagała się pomiędzy młodzieżą. Uszczęśliwił ich któregoś wieczora, grając z nimi w bilard. Okazało, się, że gra wyśmienicie. Czasami, od najżyczliwszych przyjmował papierosa, skoro go o to bardzo proszono. Podbiwszy w ten sposób serca młodzieży, wiedział, iż nikt kroku nie zrobi, nie naradziwszy się z nim poprzednio. Ostatecznie ujął ich sobie, wstawiając się za przyjęciem na członka klubu Wilhelma Porquier, który znów zrobił o to podanie.
— Widziałem go, był u mnie — mówił ksiądz — i po wysłuchaniu szczegółowej i długiej spowiedzi Wilhelma, dałem mu rozgrzeszenie. Każdy grzech może zyskać przebaczenie... A cóż on tak zdrożnego uczynił?... Trochę za głośno chodził nocami po Plassans, narobił trochę długów w Paryżu... nie są to czyny chwalebne, lecz nie widzę potrzeby stronienia od człowieka, mającego na sumieniu tylko tego rodzaju młodzieńcze wybryki...
Zostawszy członkiem klubu młodzieży, Wilhelm ozwał się do młodych panów Maffre:
— Moi drodzy, przypominam, żeście przegrali zakład, stawiajcie zatem dwie butelki szampana. Mówiłem wam, że teraz zrobię ze starymi, co tylko zechcę. Jak tylko zaczną się na mnie srożyć, przypomnę im coś, i natychmiast poczną się do mnie uśmiechać i patrzeć przez szpary na to, co nazywają mojemi wybrykami.
— Jednakże nie tchną znów do ciebie czułością — zauważył jeden z dwóch braci Maffre. — Patrzą z ukosa i z niedowierzaniem.
— Mniejsza o to, byle dali mi spokój! Lecz postaram się nie przypominać im zbyt często tego, co wiem, a wtedy zakwitnie pomiędzy nami nawet i czułość.
Wkrótce potem, Wilhelm rzeczywiście pozyskał łaski księdza Faujas, który o nim mówił, że jest dobrym, a nawet posłusznym chłopcem, byle tylko nad nim nie ciążyła dłoń szorstka i twarda. Wilhelm stał się ulubieńcem kolegów w klubie. Bez niego nie było zabawy, on jeden umiał wynajdywać coraz to inne gry, nauczał jak przyrządzać poncz z kirszem, gorszył swemi opowiadaniami młodzieniaszków świeżo wyszłych z gimnazyum. Podczas gdy ponad głowami członków kluba jęczały organy w górnym kościele, Wilhelm zgromadzał ich dokoła siebie i, pijąc niezliczone kufle piwa, opowiadał anegdotki i własne wspomnienia, pobudzając wszystkich do śmiechu. Charakter zebrań młodzieży zmienił się zupełnie. Szeptano po kątach, układano plany nocnych hulanek. Lecz ksiądz Faujas nie dostrzegał niczego, a Wilhelm utrzymywał, że „jest to łeb, w którym przewracają się potężne myśli”.
— On będzie biskupem, gdy tylko tego zechce — mówił Wilhelm. — Temi czasy odmówił zostania proboszczem jednej z najbogatszych parafij Paryża. Pokochał Plassans i nie chce się ztąd ruszyć... gdybym miał więcej wpływu w mieście, poradziłbym, aby go obrano na deputowanego. Ten przynajmniej nie zrobiłby nam wstydu... i umiałby dbać o dobro ogółu.. Ale znam go... na pewnoby tego nie zechciał... i nie pozwoliłby stawiać swego nazwiska na liście kandydatów... Dla czegóż jednak nie mamy go wybadać pod tym względem?... Doprawdy nie możnaby znaleźć lepszego kandydata...
Najpoważniejszym z członków klubu młodzieży był Lucyan Delangre. Okazywał wielkie uszanowanie księdzu Faujas i zyskiwał mu przychylność grupy najzdolniejszych i najpracowitszych pomiędzy młodzieżą w Plassans. Widocznie ksiądz Faujas lubił z nim rozmawiać, bo często można było spotkać ich razem, kiedy jednak ktoś obcy zbliżał się ku nim, natychmiast milkli.
Ksiądz Faujas prawie codziennie odwiedzał ochronkę pod wezwaniem Przenajświętszej Panny. W czasie rekreacyi, odbywającej się zwykle na podwórzu a wysadzonem drzewami, ukazywał się na werendzie, uśmiechając się do dziewczątek. Przybiegały do niego, a on je obdzielał przyniesionemi dla nich medalikami, obrazkami świętych lub poświęcanemi koronkami. Każda z nich uważała za łaskę, jeżeli do niej przemówił, lub ją po twarzy pogłaskał. Zalecał im, aby były grzeczne i rozsądne. Przyrzekały mu wszystkie, lecz starsze śmiały się przebiegle, udając skromne minki. Zakonice, dozorujące w ochronce, skarżyły się przed nim na niesforność tych rozpuszczonych, hardych dziewczyn, które kłóciły się i biły pomiędzy sobą, uprawiając przytem gorsze jeszcze nałogi. Proboszcz zachowywał się z wielką pobłażliwości, tłomacząc zakonicom, że trudno jest wymagać powagi i rozsądku od dzieci, a gdy czasami zgodził się na wyłajanie której z najniesforniejszych dziewczątek, prowadził ją do kaplicy i po łagodnem upomnieniu wypuszczał ztamtąd poddaną, skruszoną. Zdarzało się, że skutkiem jakiegoś ważniejszego przewinienia, kazał wołać rodziców. Po rozmowie z nim odchodzili ujęci, rozczuleni jego nadzwyczajną dobrocią i prostotą. Dzięki wychowankom ochronki, ksiądz Faujas pozyskał całą roboczą ludność Plassans. Wieczorem, wracając do rodziców, dziewczęta opowiadały z uwielbieniem o dobroci księdza proboszcza. Niejednokrotnie wyzywały się na rękę i potajemnie, prawie nocą, biegły we dwie w oddalony punkt miasta, najczęściej pod okopy i staczały z sobą walki, chcąc dowieść, która goręcej kocha proboszcza. Zwycięztwo rozstrzygało kwestyę.
Trouche, patrząc z za firanki swego biura na proboszcza, uśmiechającego się do dziewczątek, mówił sam do siebie:
— Dalibóg mądry, bo za pomocą tych ulicznic kupuje dla siebie kilka tysięcy głosów podczas wyborów!..
Kiedyś, podczas rozmowy z księdzem Faujas, Trouche ofiarował się pozyskać dla niego wszystkie te „niewinne serduszka“. Lecz ksiądz, który niejednokrotnie dostrzegł jakim połyskującem okiem patrzył jego szwagier na dziewczątka z ochronki, wzbronił mu surowo starań w tym względzie, nie pozwalając mu nigdy pokazywać się na podwórzu. Trouche zadawalniał się więc rzucaniem cukierków „niewinnym serduszkom“, gdy bawiły się na podwórzu, tak jak się rzuca garść ziarna zgłodniałemu ptactwu. Strzegł się, by zakonice tego nie dostrzegły, zwłaszcza gdy rzucał paczki słodyczy z przeznaczeniem dla jasnowłosej, trzynastoletniej córki rymarza, która pomimo lat dziecinnych, wyglądała na dorosłą i bujnie rozwiniętą dziewczynę.
Wracając z ochronki do siebie, ksiądz Faujas składał krótkie wizyty znajomym damom. Pani Rastoil i pani Delangre przyjmowały go uradowane, wsłuchiwały się w wyrzeczone przez niego słowa, by je następnie przez cały tydzień powtarzać, bywającym u nich przyjaciółkom.
Najgorliwszą z wielbicielek proboszcza była pani de Condamin. Przyjmowała go najponętniejszym ze swoich uśmiechów i nie zapominała ani na chwilę jak potężną może być władza uroczej, ładnej kobiety. Szeptała z nim o rzeczach tajemniczych, zamieniała spojrzenia i uśmiechy, świadczące, że istnieje pomiędzy nimi szczere przymierze, o którem nie chcą, aby wiedziano. Gdy tylko stanęła przed nią postać proboszcza, rzucała spojrzenie na męża, który, wiedząc, co ono miało znaczyć, wychodził natychmiast i, wsiadłszy na konia, przypominał sobie swoje obowiązki nadzorcy lasów i wód, żegnał ich słowami: „niechaj rząd obraduje” i ze spokojem męża, znającego usposobienie żony, pozostawiał ich sam na sam.
Bywając sam często i zawierając przymierze z panią de Condamin, zastosował się ksiądz Faujas w tem do wyraźnego żądania pani Rougon, która mu taką objawiła wolę, mówiąc:
— Ją wszyscy tutaj lubią, lecz nie mogą jej zapomnieć przeszłości. Ona zaś tego tylko pragnie. Jest to kobieta niezwykle inteligentna, stanowcza, lecz ukrywająca te zalety pod maską trzpiotowatej zawsze wesołej kokietki. Możesz z nią być zupełnie szczery. Dopomoże ci ona niemało, pracując bowiem dla ciebie, będzie zarazem pracowała dla siebie samej, upatrując z pewną słusznością swój tryumf w twoim tryumfie. Będzie to dla niej wyborna sposobność ostatecznego narzucenia się kółkom towarzyskim w naszem cnotliwem Plassans. Pamiętaj, kochany proboszczu, że przez nią będziesz mógł szafować urzędami, oraz legią honorową. Zachowała bowiem w Paryżu pewien blizki stosunek, pozwalający jej mieć tyle czerwonych wstążeczek, ile tylko zapragnie...
Pani Rougon, jakkolwiek wszystkiem kierowała w Plassans, starała się z wielką ostrożnością nigdy nie wysunąć a cienia. Inni, podsunięci przez nią działali, ona zaś zadawalniała się śledzeniem ich ruchów. Teraz więc, z jej namowy, pani de Condamin stała się najczynniejszą agentką księdza Faujas. Zdobywała dla niego swoich przyjaciół, oraz przyjaciół tychże przyjaciół. Prawie ciągle była teraz po za domem, wiedząc, iż wielu pozyska uśmiechem, łaskawem lub uprzejmem skinieniem głowy, uściskiem ręki, paru słowami zręcznie i w porę wyrzeczonemi. Postanowiła ująć zwłaszcza kobiety. Ksiądz Faujas wiedział, jak potężnemi sojusznikami są kobiety, zwłaszcza w prowincyonalnem mieście jak Plassans, lecz lękał się ciasnoty ich pojęć, nie śmiał się ku nim zbliżyć, czując się z góry już ich towarzystwem zmęczony. Pani de Condamin postanowiła go wyręczyć. W tym celu rzekła z uśmiechem do pani Paloque, wciąż szerzącej najohydniejsze obmowy na dom państwa Mouret — Dla czego tak rzadko panią widujemy?... Dla czego droga pani stroni tak od swoich przyjaciół? Mogę jednak zdradzić ich przed panią... sposobią oni dla państwa miłą niespodziankę...
— Miłą niespodziankę... nie wierzę! — zawołała kwaśnym głosem pani Paloque. — Ale nie damy sobie dokuczać dłużej... postanowiliśmy siedzieć u siebie i nikogo nie widywać... tak będzie najbezpieczniej...
Pani de Condamin uśmiechnęła się i, słodko patrząc na potwornie brzydką twarz pani sędziny, spytała:
— Cóżby pani na to powiedziała, gdyby pan Paloque otrzymał order legii honorowej?...
Żona pana sędziego oniemiała ze wzruszenia a szpetna jej twarz zsiniała, co było u niej oznaką zarumienienia się. Po chwili, opanowawszy się nieco, zaczęła, jąkając:
— Pani żartuje z nas... jest to dalszy ciąg kpin, jakiemi ludzie zwykli nam dokuczać... Wolę panią uprzedzić, że jeżeli są to żarty, będziesz pani miała we mnie nieprzejednaną nieprzyjaciółkę.
— Albo dozgonną przyjaciółkę? — szepnęła piękna Oktawia.
Wobec niedowierzania pani Paloque, ładna pani de Condamin zaczęła ją zapewniać o prawdzie powiedzianej nowiny. Należało tylko nieco poczekać, albowiem nominacya pana Paloque ogłoszoną zostanie w dzienniku urzędowym dopiero po wyborach, rząd nie chce, by ludzie mu niechętni mogli rzucać podejrzenia, i ż przekupuje głosy i wpływy magistratury. Wtrąciła również, że pan Paloque zawdzięczać będzie swój order księdzu Faujas, który, oceniając jego zasługi, wymógł to odznaczenie a raczej przyśpieszył je, mówiąc o tem z podprefektem.
— Jak widzę, nie ja, lecz mój mąż miał racyę — zawołała rozpromieniona pani Paloque. — Od jakiegoś czasu coraz natarczywiej nalegał, abym przeprosiła naszego proboszcza. Lecz jestem uparta i wołałabym dać się porąbać na sztuki, aniżeli ukorzyć się przed kimkolwiek. Ale teraz, kiedy proboszcz pierwsze czyni kroki ku pogodzeniu się z nami, to co innego... Przecież drogiej pani wiadomo, że jesteśmy ludzie spokojni, pragnący żyć w zgodzie z każdym... Jutro wybierzemy się do podprefektury.
Rzeczywiście państwo Paloque zjawili się w ogrodzie podprefekta zaraz nazajutrz. Bardzo byli pokorni a sędzina, chcąc pozyskać łaski przyjaciół, dających order jej mężowi — zaczęła obmawiać księdza Fenil. Z niezrównaną bezczelnością przyznała się, że będąc raz z wizytą u wielkiego wikaryusza, słyszała na własne uszy, jak powiedział: „muszę oczyścić Plassans z całej kliki księdza Faujas“.
— Jeżeli ksiądz proboszcz, a nasz wielki dobrodziej, życzy sobie — rzekła mu szeptem — to mogę ma dostarczyć notatkę podyktowaną przez wielkiego wikaryusza. W tej notatce jest właśnie mowa o panu. Są to jakieś wstrętne plotki, które chciał wydrukować w dzienniku, wychodzącym w Plassans.
— Jakim sposobem ta notatka dostała się w ręce pani? — zapytał proboszcz.
— Mam ją... to rzecz najważniejsza — odpowiedziała, bynajmniej niezmieszana.
Lecz po chwili uznała za stosowne dodać:
— Znalazłam ją... Przypominam sobie teraz, że na owej notatce są poprawki, zrobione własnoręcznie przez księdza Fenil. Lecz oddam ją pomimo to... i zawierzę swój honor szanownemu proboszczowi... Bo tacy spokojni ludzie, jak my, nie lubią być mieszanymi do intryg.
Minęły już trzy dni a pani Paloque nie przynosiła notatki, udając że ma skrupuły. Dopiero gdy pani de Condamin upewniła ją, że wkrótce mąż jej dostanie wyższą posadę w sądownictwie, wydała rzeczony papier. Ksiądz Faujas nie chciał go mieć u siebie i zaniósł go zaraz pani Rougon, by mogła go spożytkować w razie potrzeby, naprzykład, gdyby wielki wikaryusz chciał się mieszać do kierowania wyborami.
Pani de Condamin zwierzyła się panu Maffre, że cesarz od jakiegoś czasu szuka okazyi, by go mianować kawalerem legii honorowej. Prócz tego obiecała doktorowi Porquier, że wynajdzie jaki możliwy urząd dla jego marnotrawnego syna. Uprzejmość pani de Condamin nie miała teraz granic, szczególniej uroczą bywała podczas wtorkowych zebrań w altanie ogrodowej państwa Mouret. Jakkolwiek: lato już się kończyło, ubierała się w lekkie, jasne suknie i narażając się na przeziębienie, ukazywała toczone, kształtne ramiona, wiedząc, że się często wiele zawdzięcza podobnym drobnostkom. Chodziło jej teraz o zwalczenie ostatnich skrupułów państwa Rastoil, oraz ich przyjaciół. Dzięki jej zabiegom, cała przedwyborcza kampania zdecydowaną została w altanie, pod okiem proboszcza.
Któregoś wtorku, gdy obadwa towarzystwa zasiadły w altanie, rzekł ksiądz Faujas, zwracając się do podprefekta:
— Dzień walnej bitwy już jest blizki... musisz pan mieć sporo zajęcia?...
Pani de Condamin rzuciła bystre spojrzenie na podprefekta, który, skłoniwszy się ze swobodą światowca, zaczął mówić jednym tchem, jakby wydawał nauczoną lekcyę:
— Postanowiłem nie wtrącać się do tegorocznych wyborów. Na szczęście bowiem udało mi się przekonać ministra, że rząd powinien pozostawić miastu wybór deputowanego. Otóż Plassans wybierze kogo zechce... bo nie będzie kandydata oficyalnego...
Pan de Bourdeu pobladł z radości. Powieki nieco przymknął a ręce drżały mu ze wzruszenia.
— Nie będzie oficyalnego kandydata! — powtórzył pan Rastoil, silnie wzburzony tą nowiną.
— Nie, nie będzie — potwierdził pan Péqueur des Saulaies. — Miasto posiada niemało ludzi zacnych i rozumnych, pomiędzy którymi poszuka sobie przedstawiciela do Izby.
Domawiając tych słów, podprefekt zwrócił się w stronę pana de Bourdeu, który, nie mogąc dłużej usiedzieć, wstał i drżącym od wzruszenia głosem wyrzekł z przekonaniem:
— Zapewne. Najniezawodniej.
Ksiądz Surin zaproponował młodszej części towarzystwa grę „w gorejącą ścierkę”. W tym celu ukrył swą chustkę zwiniętą w węzełek a panny Rastoil, synowie pana Maffre, Seweryn oraz kilku innych młodych ludzi, poszukiwało jej z zapałem. Gdy się zbliżyli ku altanie, w której zasiadało poważne grono osób, rozmawiających o polityce, ksiądz Surin począł wołać dźwięcznym swoim głosem:
— Gore! gore! Panna Aniela pierwsza dostrzegła ową „ścierkę“ wyglądającą z rozchylonej kieszeni tużurka doktora Porquier, gdzie ją zręcznie, niepostrzeżenie wsunął ksiądz Surin. Powstał śmiech ogólny, wszyscy zauważyli, iż ten wybór doktorskiej kieszeni był bardzo dowcipny.
Pan Rastoil, korzystając z przerwy w ogólnej rozmowie, odprowadził nieco na stronę księdza Faujas, by mu powiedzieć:
— Bourdeu ma szanse być wybranym. Lecz prawdziwie jestem zakłopotany, bo nasze stronnictwo nie da mu swoich głosów. Jest on zanadto skompromitowany jako orleanista.
Wtem nadbiegła pani de Condamin i, przerywając rozmowę tych panów, rzekła z miną rozbawionej młodej kobietki:
— Panie Rastoil, ma pan nieocenionego syna! Wie pan co on zrobił?... Otóż ten trzpiot schował „ścierkę“ pod kapelusz księdza Bourrette!
A zniżywszy głos, dodała:
— Przy tej sposobności składam panu moje serdeczne powinszowania. Bo otrzymałam właśnie list z Paryża, w którym mi donoszą, że widziano nazwisko pańskiego syna na liście świeżo mianowanych prawników. Okazuje się, że będzie zastępcą prokuratora przy trybunale w Faverolles.
Prezydent trybunału miasta Plassans skłonił się nizko, zaczerwieniwszy się z radości. Albowiem od czasu, gdy się przyczynił do wyboru margr. de Lagrifoul na deputowanego, popadł w niełaskę u rządu. Nie mógł otrzymać żadnej posady dla syna i tej to fatalności przypisywał brak starających się o córki. Nie skarżył się nigdy głośno, lecz uśmiech zwątpienia osiadł na jego ustach. Otóż teraz postać rzeczy nagle się zmieniła. Ta ładna pani zwiastowała mu pogodniejszą przyszłość. Skłonił się jej powtórnie, a chcąc ukryć zbytek swej radości, mówił dalej do księdza Faujas:
— Tak, Bourdeu jest teraz człowiekiem niebezpiecznym. Lecz proszę zauważyć, że on jako nietutejszy, nie może znać dokładnie potrzeb naszego miasta. Lepiej już byłoby oddać powtórnie mandat margrabiemu de Lagrifoul.
Jeżeli pan de Bourdeu zechce stawić swoją kandydaturę, to republikanie zbiorą dość poważną liczbę głosów dla swojej partyi, co będzie bardzo smutnym objawem — rzekł proboszcz.
Pani de Condamin uśmiechała się, zaręczając, że nie rozumie jak można znajdować przyjemność w rozmowie o polityce i chwyciwszy w rękę fałdy swej wytwornej sukni, uciekła śpiesznie, jakby spłoszona powagą tych panów. Oni zaś spacerowali czas jakiś, szepcząc z sobą pocichu, a na zakończenie rozmowy pan Rastoil powiedział:
— Pan masz najzupełniejszą racyę. To będzie najstosowniejszy kandydat... nie należy do żadnego stronnictwa, więc wszystkie głosy zbierze około swego nazwiska. Równie jak pan nie jestem zwolennikiem cesarstwa. Lecz doprawdy raz już należałoby zakończyć ten nieszczęsny żart, wysyłania do Izby ludzi z poleceniem brużdżenia i sprzeciwiania się rządowi. Plassans ucierpiało niemało na tego rodzaju polityce. Nasze miasto potrzebuje na deputowanego — człowieka, znającego się na interesach, a przytem szczerze miłującego swój departament, dbałego o dobro swoich wyborców i umiejącego ich bronić w razie potrzeby...
— Gore, gore! — wołała cieniutkiem głosikiem panna Aurelia.
Rozbawiona młodzież wpadła do altany, szukając i przepatrując kąty.
— Na pewno jest koło wody! — znów ozwał się głos jednej z panien.
Lecz młodszy syn pana Maffre, uniósłszy doniczkę stojącą na ziemi, znalazł pod nią chustkę księdza Surin.
— Aurelia mogła była schować chustkę do ust, bo ma dość szerokie — rzekła do męża pani Paloque.
Sędzia spojrzał na żonę wzrokiem piorunującym, nie chciał bowiem, by obmawiała ludzi od chwili, gdy z ich łaski będzie kawalerem legii honorowej i zląkłszy się że pan de Condamin usłyszał złośliwą uwagę o pannie Aurelii, rzekł z przejęciem:
— Jakież to śliczne grono młodzieży!
Prawie równocześnie nadzorca wód i lasów szepnął do pana de Bourdeu:
— Na pewno będziesz pan wybrany! Lecz gdy pan pojedziesz do Paryża w roli deputowanego, radzę zachowanie wielkiej ostrożności. Wiem z pewnego źródła, że rząd postanowił postąpić z całą surowością względem opozycyi... usunąć jej nie może, lecz ma środki ku temu, by ją obezwładnić...
Pan de Bourdeu spojrzał z niepokojem na mówiącego, chcąc zarazem odgadnąć, czy nie żartuje. Pan Péqueur des Saulaies musiał coś usłyszeć, albowiem gładził wąsy z dziwnem zajęciem. Rozmowa stała się teraz ogólną, lecz pan de Bourdeu zauważył, że oczy obecnych często były ku niemu zwrócone i każdy zdawał się składać powinszowania jemu, jako tryumfatorowi przyszłych wyborów. W tem mniemaniu przeżył rozkosznie parę godzin, czując przedsmak przyszłej popularności.
Ksiądz Bourrette, który dotychczas spokojnie siedział oparty o poręcz krzesła, rzekł, rozglądając się po winie, oplatającem altanę:
— Zadziwiająca rzecz, o ile winogrona prędzej dojrzewają na słońcu aniżeli w cieniu!
Skutkiem tego spostrzeżenia, zaczął objaśniać doktór Porquier:
— Właściciele winnic w północnych departametach obrywają liście, rosnące w pobliżu zawiązków na winogrona. W wielu razach, tylko dzięki temu, winogrona dojrzewają.
Zaczęto obszerniej poruszać ten temat rozmowy, gdy Seweryn, ukrywszy z kolei chustkę, zaczął wołać:
— Gore, gore! Lecz zawiesił ją w tak widocznem miejscu około ogrodowej furtki, że ksiądz Surin spostrzegł ją natychmiast. Teraz on ją musiał ukryć i uczynił to tak zręcznie, że młodzież szukała jej przeszło pół godziny po całym ogrodzie, nie mogąc znaleźć, pomimo wszelkich usiłowań. Wobec tego ksiądz Surin ukazał ją leżącą wśród kwietnika w widocznem bardzo miejscu, lecz tak umiejętnie zwiniętą, że zupełnie wyglądała jak biały, zwyczajny kamień. Zanim poruszono ją z miejsca, wszyscy przyszli podziwiać zręczny pomysł ładnego, wesołego sekretarza biskupa.
Wiadomość, że rząd nie ma zamiaru postawienia oficyalnego kandydata w czasie wyborów, obiegła zaraz miasto, wywołując wielkie wrażenie. Polityczne grupy, na jakie się dzielili wyborcy, liczyły na oficyalnego kandydata, który, gromadząc pewną ilość głosów z każdego stronnictwa, mógł spowodować zmiany, osłabiając jednych a dając zwycięztwo drugim. Lecz obecnie, każdy z trzech kandydatów mógł prawie na pewno obliczyć swoje głosy, padały one mniej więcej równo na margrabiego de Lagrifoul, pana de Bourdeu i kapelusznika, popieranego przez republikanów. A zatem będzie trzeba głosować raz wtóry i niewiadomo kto odniesie ostateczne zwycięztwo. Prawda, że zaczynano mówić o czwartym kandydacie, lecz niewiadomo kto puszczał te pogłoski, jak również nieznano nazwiska tej nowej osobistości. Coraz głośniej poczęto wszakże utrzymywać, iż jest to człowiek dobrej woli, przez wszystkich znany i ceniony, a zatem prawdopodobnie na niego padnie wybór, który pomyślnie zakończy te uciążliwe kłopoty, coraz dokuczliwiej czuć się dające mieszkańcom Plassans. Wyborcy, pozostawieni sobie i nie lękający się nacisku ze strony rządu, zamierzali w skrytości ducha głosować za tym nieznanym kandydatem, mającym wszystkich zadowolić.
— Rząd chce nas ukarać, nie stawiając swego kandydata — mówili biegli politycy miejscowi. — Lecz pokażemy, iż umiemy sami wynaleźć odpowiedniego dla nas człowieka! Wykażemy tym sposobem, że nasze miasto nie potrzebuje niańki i dość posiada rozumu, by się rządzić ku największemu dobru ogółu.
Zaczęto robić przypuszczenia, kim mógł być ów czwarty, tajemnicą otoczony kandydat? W przeciągu tygodnia ze dwadzieścia nazwisk wysunięto naprzód, lecz nikt nie wierzył, by którekolwiek było właściwe. Gorączkowy niepokój wzrastał, miasto tylko o tem obecnie mówiło. Pani Rougon zniecierpliwiona tem położeniem i niewtajemniczona w szczegóły planu, zawezwała księdza Faujas i poczęła przed nim wyrzekać na podprefekta. Już raz źle poprowadził wybory, czyż znów po raz drugi skompromituje rząd swoją niedołężną ospałością?... Dla czego nie przygotował oficyalnej kandydatury?
— Niech się pani uspokoi — rzekł proboszcz z uśmiechem. — Pan Péquer des Saulaies zachowuje się bardzo przykładnie, bo jest mi posłuszny, najzupełniej posłuszny. Ręczyć pani mogę, że odniesiemy zwycięztwo, wszystko jest obmyślone, gotowe.
— Jakto gotowe... więc macie swojego kandydata?...
Opowiedział jej teraz wszystko. Pochwaliła go, znajdując, że nie można było lepiej obstawić pozycji. Lecz nazwisko kandydata bardzo ją zadziwiło.
— Więc to jego naprzód wysuwacie? — rzekła. — Wyznaję, że się tego niespodziewałam, a tem mniej nie spodziewają się tego inni.
— Właśnie tego pragnąłem — rzekł ksiądz z uśmiechem zadowolenia. — Nazwisko wypowiedziane zostanie dopiero w ostatniej chwili, a w ten sposób zaskoczeni wyborcy, rzucą się nać jak na ponętną nowość.
Ksiądz Faujas, chcąc załagodzić okazany brak zaufania, rzekł tonem człowieka, znającego swoją siłę, lecz pragnącego nie zrażać tych, którzy mu okazali życzliwość w ciężkich do przeżycia chwilach:
— Ja bardzo wiele pani zawdzięczam... pani mnie powstrzymałaś od popełnienia niejednego błędu. Miałem przed sobą cel wyraźnie wytknięty i do niego wprost dążąc, byłbym mógł wszystko zgubić, zaplątawszy się w sieci drobnych intryg, które snuto na mojej drodze... Lecz teraz, dzięki Bogu, wszystkie te marne zabiegi są już przebyte... mogę postępować śmiało i niczego się nie obawiać... Co do wyboru, jaki uczyniłem, jest on dobry. Niech pani będzie o to najzupełniej spokojna. Od czasu mego przyjazdu do Plassans upatrywałem człowieka i tego jednego tylko znalazłem. Jest on zręczny, łatwy, umiejący się stosować, a zarazem inteligentny i czynny. Wszak dotychczas z nikim się nie kłócił, nikomu się nie naraził. Przyzna pani, że jest to dowodem jego wyższości. Rodzaj jego ambicyi nie jest małostkowy, co jest wielką zasługą w moich oczach. Wiem, że pani go nie lubi i jest to jedyny wzgląd dla czego nie zwierzyłem się dotąd przed panią. Lecz nie lubiąc go, pani nie chce oceniać go sprawiedliwie i w tem nie ma pani słuszności. Raz gdy włoży nogę w strzemię pojedzie on daleko, a na starość zostanie senatorem. Ostatecznie zdecydowałem się na niego, gdym się dowiedział, w jaki sposób zrobił majątek. Trzykrotnie złapał swoją żonę na gorącym uczynku i trzy razy jej przebaczył, za każdym razem zgarnąwszy po sto tysięcy franków. Jeżeli jego pobłażliwość sięga tak daleko, będzie on bardzo pożytecznym w wielu okolicznościach w Paryżu... Tak, powtarzam pani, jest to jedyny inteligentny człowiek w Plassans. Po za nim pozostaje tylko gromada głupców!
— Więc według twego zdania, kochany proboszczu, składasz pożyteczny podarek rządowi? — zapytała, śmiejąc się pani Felicya.
Ksiądz Faujas przekonał ją o tem jak najzupełniej. Zaraz nazajutrz nazwisko pana Delangre zaczęło obiegać po całem mieście. Mówiono, że nie chciał się zdecydować na postawienie swej kandydatury, lecz zgodził się wreszcie, uproszony przez przyjaciół. Opierał się przez skromność, zapewniając, że nigdy nie zajmował się polityką, wymieniając przytem nazwiska margrabiego de Lagrifoul i pana de Bourdeu, jako ludzi godniejszych tego zaszczytu, przytem obeznanych ze sprawami publicznemi i doświadczonych. A gdy przyjaciele przysięgali mu, że Plassans potrzebuje właśnie takiego jak on człowieka, nienależącego do żadnego stronnictwa politycznego, uległ błaganiom, zastrzegając się, iż nie odstąpi od własnych swoich przekonań. Nie chce, by go wysłano do Izby z misyą popierania, lub obalania rządu, przyjmie mandat poświęcając się dla dobra miasta i jego interesów strzedz będzie wyłącznie. W Izbie głosować będzie zawsze za wolnością porządku i za porządkiem wolności. Wreszcie oświadczył, że chce pozostać merem w Plassans, nie zrzekając się tego urzędu jako deputowany, wyraźnie zaznaczy tem samem swoją rolę czysto administracyjną i będzie wyrazem łączności dobra departamentu, z dobrem ogólnem całego państwa.
To wyznanie wiary pana Delangre podobało się niezmiernie i ogólnie. Głębocy politycy miasta Plassans mówili tegoż wieczoru:
— Zawsze byliśmy zdania, że Delangre jest najodpowiedniejszym kandydatem... Właśnie takiego człowieka nam potrzeba. Co też powiedzą w podprefekturze, gdy nazwisko mera wyjdzie zwycięzkie z urny?... Przekonamy podprefekturę, że umiemy się obejść bez rad oficyalnych i że umiemy wybierać ludzi. Przytem postawimy się należycie, jako ludzie wolni od wszelkich wpływów i nieumiejący się korzyć pod żadnym rządem. Gdyby tak postępowano w innych miejscowościach, kraj zakwitłby dobrobytem i wolnością...
Z zadziwiającą zgodnością wszyscy wychwalali pana Delangre. Nazwisko jego zajaśniało w chwili zwątpienia i zniechęcenia, gdy niewiedziano co począć, za kim głosować. Stał się on upragnionym mesjaszem, niosącym radość i spokój, był zbawcą wczoraj nieznanym a dzisiaj objawionym i wielbionym ze czcią należną.
We wszystkich trzech dzielnicach Plassaus powtarzano nazwisko pana Delangre od rana do nocy. Szeptano je w zakrystyach i konfesyonałach. Głosiło je echo z pod kościelnych sklepień, rozbrzmiewało z kazalnic, wymawiano je z nabożeństwem i w pobożnem skupieniu ducha. Stało się ono rodzajem sakramentu, którym obdzielano się wzajemnie. Księża nieśli je w fałdach kościelnych swych ubrań. Ksiądz Bourrette dodawał mu dobroduszności okrągłego swego brzucha, ksiądz Surin uroku swego młodzieńczego uśmiechu, a biskup słodyczy swego pasterskiego błogosławieństwa. Panie unosiły się nad szlachetnością charakteru pana Delangre, nad wyrazem jego inteligentnej twarzy. Pani Rastoil poczęła się rumienić i spuszczać oczy, gdy mówiono o panu Delangre jako o tryumfatorze i ulubieńcu dnia, a pani Paloque zdołała być mniej brzydką mocą egzaltacyi, w którą wpadała, głosząc jego cnoty. Pani de Condamin byłaby wyzwała na pojedynek chociażby na wachlarze, gdyby ktokolwiek śmiał zachować się chłodno względem przyszłego deputowanego a ściskała czule ręce tych, którzy ją zapewniali co do swoich głosów rzuconych do urny w dniu wyborów. W klubie młodzieży przyjęto z najżywszym zapałem wieść o tej kandydaturze. Seweryn porównywał pana Delangre z historycznymi bohaterami a Wilhelm i młodzi panowie Maffre, wyrabiali mu popularność w nocnych kawiarniach i w domach rozpusty. Nawet dziewczynki z ochronki pod wezwaniem Przenajświętszej Panny, tylko o nim mówiły, włócząc się i zaprawiając do gier rozmaitych z terminatorami fabryk, z którymi miewały wieczorne schadzki w pustych zaułkach pod okopami.
W dniu naznaczonym na wybory, jeszcze przed obliczeniem głosów, tryumf pana Delangre stał się tak oczywistym, że margrabia de Lagrifoul i pan de Bourdeu wycofali się z listy kandydatów, wyrzekając na zdradę, przeniewierstwo, szacherki. Pozostał więc na liście pan Delangre i kapelusznik Maurin. Ten ostatni miał za sobą półtora tysiąca głosów republikańskich, podczas gdy mer pociągnął ku sobie resztę, to jest prowincyę, bonapartystów, klerykalne mieszczaństwo, tchórzliwych drobnych przemysłowców ze starego miasta, a nawet część szlachty z dzielnicy św. Marka. Po obliczeniu kartek wyborczych okazało się, że został deputowanym z woli trzydziestu trzech tysięcy wyborców.
Był to rezultat nadspodziewany. Gdy się ta wieść rozniosła wieczorem po mieście, zapanowało ogólne zdumienie. Mieszkańcy Plassans nie domyślali się, że ich łączy taka jedność przekonań. Duma napełniła im serca, zdawało się im, że wkroczyli w bohaterski peryod historyi swego miasta.
Kampania przedwyborcza poprowadzoną została z mistrzowską zręcznością. Nikt nie poczuł potężnej prawicy, która, objąwszy miasto w skryte władanie, uzyskała bez nacisku to, czego zapragnęła. Nie przypuszczano, by Plassans mogło wystawić tak liczną armię wyborców, jednozgodnie myślących, było w tem coś przerażającego, nigdy niebywałą nadzwyczajnością. Wielcy politycy miasta spoglądali na siebie z wzajemnym podziwem, jak ludzie zaskoczeni niespodziewanem zwycięztwem.
Późnym wieczorem tego pamiętnego dnia, towarzystwo, bywające u państwa Rastoil, zebrało się w jednym z małych salonów w podprefekturze, po zapewnieniu pana Péqueur des Saulaies, iż okna wychodzą nie na ulicę lecz na ogrody. Przybyli wszyscy i, pijąc herbatę, bawiąc się ożywioną rozmową, stwierdzali ostateczną łączność i jedność szczęśliwego miasta. Owe dwa towarzyskie kółka, tak wrogo niegdyś usposobione względem siebie, zlały się dziś w jedno, dzięki polityce, która ich tak niedawno dzieliła na nieprzyjacielskie obozy.
— Nigdy się nie zajmowałem stawianiem systematycznej opozycyi jakiemubądź rządowi — rzekł z zwykłą sobie powagą pan Rastoil, kłaniając się równocześnie przed panem Péqueur des Saulaies, który go częstował podawanemi przez siebie paryzkiemi biszkopcikami. A wziąwszy kilka ciastek dodał:
— Magistratura, w ogóle prawnicy nie powinni się mieszać do politycznych utarczek. Chętnie przyznaję, że zaczynam podziwiać rządy naszego cesarza... dokonał on już rzeczy wielkiej doniosłości a dokona jeszcze większych, jeżeli zawsze kierować się będzie zasadami sprawiedliwości i rzeczywistej wolności.
Podprefekt ukłonił się, jakby te pochwały były osobiście do niego skierowane. Wszak był przedstawicielem rządu w Plassans i sam dostarczył panu Rastoil, nie dalej jak wczoraj numeru gazety oficyalnej, gdzie była wydrukowana nominacya Seweryna na posadę pomocnika i zastępcę prokuratora przy trybunale w Faverolles.
Zaczęto teraz mówić o projektowanem małżeństwie Lucyana Delangre ze starszą z panien Rastoil. Pan de Condamin rzekł nieco zniżonym głosem do pani Paloque:
— Tak, małżeństwo to zostało stanowczo zdecydowane, chociaż Lucyan byłby wolał ożenić się z młodszą. Lecz wytłumaczono mu, że nie wypada by młodsza siostra wychodziła za mąż, gdy starsza jeszcze nikogo nie znalazła.
— Czy na pewno?... więc żeni się z Anielą, chociaż prawdopodobnie jest ona... przecież podobieństwo ich twarzy wyraźnie o tem świadczy — szeptała syczącym głosem pani Delangre.
Nadzorca wód i lasów położył palec na ustach, zalecając milczenie, lecz ona, na to nie zważając, czyniła dalsze uwagi:
— Wreszcie któż wiedzieć może, która z panien Rastoil jest mu tak blizka?... Prawdopodobnie nikt tego nie wie... Małżeństwo to zacieśni węzły, łączące te dwie rodziny... Cieszę się ich szczęściem... teraz jestem dla nich wszystkich dobrze usposobiona... mój mąż będzie mianowany kawalerem legii honorowej.
Pan Delangre przybył do podprefektury o bardzo późnej godzinie. Powitano go prawdziwą owacyą, zręcznie przygotowaną przez panią de Condamin, która z niewyczerpaną hojnością darzyła każdego, nietylko uroczym uśmiechem i spojrzeniem, lecz pomyślną, niespodziewaną wiadomością. Doktór Porquier był uszczęśliwiony, albowiem szepnęła mu, że Wilhelm zostanie naczelnikiem biura pocztowego. Ksiądz Bourette błogo się uśmiechał, słysząc, że w przyszłym roku zostanie mianowany wielkim wikaryuszem. Panu Maffre obiecała legię honorową a księdzu Surin ręczyła, że przed czterdziestym rokiem zostanie biskupem.
— Biedny, zapomniany mój przyjaciel Bourdeu! — westchnął głęboko pan Rastoil, trapiony trochę sumieniem.
— O niechaj się pan nad nim nie lituje! — zawołała wesoło pani de Condamin. — Mam dla niego gotowe pocieszenie. Byłby nudził się w Izbie.. jemu potrzeba czegoś innego, czegoś upragnionego... Otóż powiedz mu pan odemnie, że wkrótce będzie znów prefektem...
Uszczęśliwieni, uradowani goście podprefekta, otoczyli kołem piękną Oktawię, która z wdziękiem, i czarująeym uśmiechem starała się zadowolić każdego. Wszyscy byli zachwyceni tą ładną i dobrą kobietą, która jak wszechwładna monarchini obsypywała ich łaskami i dobrodziejstwami.
Wziąwszy na stronę pana Delangre dała mu praktyczne wskazówki, jakie powinien zająć stanowisko w Izbie deputowanych, ofiarując mu zarazem polecające listy do wpływowych osób w Paryżu. Mer, przejęty wdzięcznością, dziękował jej szczerze uradowany.
Około godziny jedenastej pan de Condamin zaproponował urządzenie iluminacyi, lecz żona powstrzymała go, mówiąc, że nie należy zwracać uwagi miasta i że trzeba zadowolić się cichym tryumfem z odniesionego pad niem zwycięztwa. Iluminacya wyglądałaby na zbyt wyraźne kpiny. Wyrzekłszy to, odbiegła w stronę księdza Faujas i odprowadziwszy go ku oknu, spytała:
A ksiądz Fenil?.. Teraz dopiero przypomniałam sobie o jego istnieniu... Cóż on mówi o tem wszystkiem?...
— Ksiądz Fenil jest inteligentnym człowiekiem — odrzekł proboszcz z nieco szyderczym uśmiechem. — Wytłomaczono mu, że w danej chwili nie powinien zajmować się polityką.
Wśród ogólnej wesołości w salonie podprefekta, ksiądz Faujas zachował zwykłą powagę i surowe oblicze. On, sprawca i kierownik całej kampanii, zadawalał się wewnętrznem ukontentowaniem! Nie rozpraszał swego zadowolenia zewnętrznemi oznakami. Radość tych wszystkich ludzi o drobnych ambicyach napełniała go pogardą a trzpiotowata paplanina pani de Condamin nużyła i nudziła. Stał, wsparłszy się o marmurowy blat komina i myślał z oczami zapatrzonemi gdzieś daleko. Czuł się teraz władcą i zdobywcą, nie silił się więc dłużej na uciążliwe zastosowywanie się do upodobań tych ludzi. Trzymał ich w swojej dłoni i mógł kazać im drżeć, gdy ku temu wolę poczuje. Wysoka, czarna jego postać zapełniała salon bijącą cd niej siłą. Zwolna, niepostrzeżenie, krzesła i fotele kierowały się ku niemu i otoczyły go wreszcie kołem, nad którem panował. Mężczyźni pragnęli słyszeć słowo zadowolenia z ust jego. Kobiety były w niego wpatrzone i żebrały łaski jego wzroku, jak na niewolnice przystało. Lecz on, rzuciwszy suche słowo pożegnania, wyszedł z salonu, opuszczając ich wszystkich z niehamującą się brutalnością, która stanowiła rzeczywistą podstawę jego charakteru.
Wrócił do domu przez ogrody, a zobaczywszy światło w pokoju stołowym państwa Mouret, wstąpił tam i ujrzał Martę, siedzącą z głową opartą o ścianę i zapatrzoną w płomień dymiącej się lampy. Z drugiego piętra dolatywały odgłosy hulanki. Trouche śpiewał jakąś wyuzdaną pieśń, której się nauczył podczas swych nocnych wycieczek a Olimpia i goście wtórowali mu szczękiem noży, uderzając niemi o szklanki i butelki.




XX.

Ksiądz Faujas położył rękę na ramieniu Marty i spytał:
— Co pani tutaj robi?... Dla czego pani jeszcze nie śpi. Przecież zakazałem tych wieczornych na mnie wyczekiwań.
Drgnęła, jakby nagle ze snu zbudzona i zaczęła nieśmiało na swoje usprawiedliwianie:
— Myślałam, ojcze, że wrócisz wcześnie... I czekając, zasnęłam... Róża musi mieć przygotowaną herbatę.
Proboszcz przywołał służącą i wyłajał ją, że nie przymusiła pani do wczesnego pójścia na spoczynek. Mówił ostro, rozkazująco, nie dozwalając na jakakolwiek odpowiedź.
— Różo, podaj herbatę księdzu proboszczowi — rzekła Marta.
— Nie potrzebuję waszej herbaty! — zawołał gniewnie. Proszę iść spać. Do czego to podobne takie siedzenie po nocy! Nie trzeba mnie wyprowadzać z cierpliwości! Różo, poświeć mi na schodach.
Róża przeprowadziła go przez sień i, stanąwszy przy schodach, rzekła:
— Księże proboszczu, dobrodzieju, proszę się na mnie nie gniewać. Ale cóż ja na to poradzę, kiedy pani mnie nie słucha. Teraz, doprawdy nie wiem, co się jej stało, lecz godziny na miejscu nie może wysiedzieć. Ciągle chodzi, rusza się, męczy, chociaż nic niby nie robi, chodzi zasapana jakby nie wiem, ile się napracowała. A czasami wytrzymać z nią nie mogę... stoi mi wciąż nad karkiem i drepcze tuż przy mnie, tylko mi przeszkadza przy robocie... Ale gdy się dobrze w ten sposób zmorduje, to jeszcze gorzej... pada jak nieżywa, byle na jakie krzesło i nic ją wtedy z miejsca nie ruszy. Patrzy przed siebie jak osowiała... wyprawia miny twarzą, możnaby myśleć, że się boi czegoś strasznego i że to widzi... A co do dzisiaj to przysięgam na zbawienie duszy, żem ją prosiła przynajmniej dziesięć razy, aby poszła na górę i położyła się do łóżka... Mówiłam jej, że ksiądz dobrodziej wróci i znów będzie się na nią gniewał. Ale nic nie pomogły moje prośby i straszenia... siedziała jak skamieniała... i nawet nie wiem, czy wie, że do niej mówiłam.
Ksiądz słuchał i wsparty o poręcz schodów, szedł na górę powoli, nic nie odpowiadając. Stanąwszy na drugiem piętrze, już wyciągnął rękę, by uderzyć w drzwi państwa Trouche i przywieźć ich do spokojniejszego zachowywania się podczas nocy, gdy nagle śpiewy ucichły, może domyślono się jego nadejścia. Słysząc hałas odsuwanych krzesełek i pożegnalne życzenia, spiesznie wszedł do swego pokoju, chcąc uniknąć spotkania. Ledwie zdążył zamknąć drzwi za sobą, gdy pan Trouche wyprowadził na schody dwóch kawiarnianych swych przyjaciół i głośno dowodził, że ich odprowadzi do sieni, bo jest człowiekiem znającym się na towarzyskich formach. Zeszedł wraz z nimi. na dół a Olimpia, przechyliwszy się przez poręcz, wołała do Róży.
— Można zaryglować drzwi od ulicy... On na pewno dziś nie wróci.
Róża, której często opowiadała o szpetocie obyczajów swego męża, potrząsnęła pięścią za odchodzącymi i, ryglując drzwi, mruczała do siebie:
— Doprawdy, że niewarto być mężatką... Mężczyźni są wprost wstrętni... albo biją żony, albo się łajdaczą na wszystkie sposoby!.. Milsze mi moje panieństwo..
Gdy wróciła do pokoju stołowego, znalazła Martę siedzącą na tem samem krzesełku, w tejże samej pozie i zapatrzoną w płomień dymiącej się lampy. Chwyciła ją w pół i zmusiła do pójścia na górę. Marta stała się lękliwą. Z przerażeniem opowiadała, że widzi każdej nocy wielką jasność na ścianach swego pokoju i równocześnie słyszy gwałtowne stukanie w wezgłowie swego łóżka. Róża sypiała teraz w małym pokoiku w sąsiedztwie sypialni i przybiegała uspakajać swoją panią po kilka razy podczas każdej nocy. Dziś Marta zaczęła jęczyć pierw, nim Róża zasnęła. Zastała ją siedzącą na łóżku wśród porozrzucanej pościeli, oczy miała wylękłe a rękoma zatykała sobie usta, powstrzymując krzyk, wydzierający się jej z gardła. Zaczęła ją uspakajać, mówiąc jak do dziecka, że nie powinna się bać, bo nie ma strachów a gdy to nie pomagało, zaglądała pod łóżko i meble, odsłaniała firanki, przysięgając, te nie ma nikogo. Po tego rodzaju wylęknieniach, Marta wpadała w stan katalepsyi, leżała jak martwa z rozwartemi źrenicami.
— To wspomnienia o panu tak ją dręczą — mówiła do siebie Róża, wracając do swego pokoiku.
Właśnie nazajutrz przypadła wizyta doktora Porquier, który dwa razy tygodniowo przychodził się dowiadywać o zdrowie pani Mouret. Porozmawiał z nią i przyjaźnie, biorąc ją za rękę, rzekł z optymizmem doktora, przywykłego leczyć młode, ładne i bynajmniej nie chore kobiety:
— To nic, to nic... Jeszcze trochę mamy kaszlu... ale na to niewarto zwracać zbytecznej uwagi... jest to zaniedbany katar... i wyleczymy się z tego flaszeczką ulepku...
Zaczęła mu mówić o niezmiernie dolegliwych bólach w plecach i w piersiach. Wpatrywała się w jego twarz, chcąc na niej wyczytać to, czego nie mówił. Wreszcie wybuchnęła płaczem, krzyknąwszy:
— Ja się boję, boję się, że zwaryuję!
Uspokoił ją, uśmiechając się. Widok doktora Porquier napełniał Martę rodzajem obawy. Drażnił ją ten człowiek, taki zawsze słodki i grzeczny. Zdarzało się, że prosiła Różę, by go nie wpuszczała do domu, zaręczała, że jest zupełnie zdrowa, więc nie potrzebuje tych regularnie powtarzających się wizyt doktora. Róża nie słuchała jej nigdy, i pomimo otrzymanego rozkazu, wprowadzała doktora jak upragnionego gościa. Musiał on dostrzedz tę niechęć pani Mouret, albowiem unikał z nią rozmowy o chorobie i jakichkolwiek bólach, starając się rozerwać obojętnemi kwestyami.
Wyszedłszy z mieszkania, spotkał w sieni księdza Faujas, który miał zamiar iść do kościoła św. Saturnina. Zaczął z nim mówić o zdrowiu Marty, którem był widocznie zaniepokojony:
— Wiedza lekarska jest ograniczona i częstokroć pozostaje bezsilną wobec choroby... Wtedy ufać należy w Opatrzność, której wszechpotęga jest nieograniczona, równie jak niewyczerpaną jest jej dobroć... Biedna pani Mouret jest w stanie smutnym zdrowia.. Jeszcze nie zwątpiłem o niej stanowczo, lecz jestem zatrwożony.. W każdym razie płuca ma zdrowsze, aniżeli możnaby przypuszczać... i klimat w Plassans jest wyjątkowo dobry dla osób, cierpiących na piersiowe choroby.
Rozpoczął długą, teoretyczną rozprawę o zdrowotności miejscowego klimatu dla suchotników. Wyznał, iż ma opracowaną broszurę w tym przedmiocie. Nie chce jej drukować, bo nie ma zamiaru podawać się za naukową powagę, lecz pragnąłby ją przeczytać bliższym znajomym.
Zakończył słowami:
— A dla czego twierdzę, że klimat Plassans i najbliższej okolicy jest zbawienny dla suchotników? Rzecz prosta. Mamy temperaturę, nie ulegajęcą gwałtownym zmianom, łagodną, aromatyczne kwiaty przez cały rok kwitnące napełniają powietrze pożądanemi składnikami a woda spływająca z naszych gór, jest zdrowszą, niż w innych częściach Francji.
Ksiądz Faujas słuchał go w milczeniu, z twarzą pochmurną i jak zwykle chłodną. A gdy doktór skończył swoje wywody, odpowiedział zwolna, głosem stanowczym:
— Pan jesteś w najzupełniejszym błędzie. Pani Mouret potrzebuje zmiany klimatu. Dlaczego jej pan nie wyprawiasz do Nicei na całą zimę?...
— Do Nicei? — powtórzył zdziwiony doktór.
Przez chwilę milcząc, popatrzył na księdza a potem rzekł głosem człowieka, pragnącego wszystkich zadowolić:
— Słuszna uwaga. Jej byłoby bardzo dobrze w Nicei. W stanie nerwowego rozdrażnienia, w jakim się ona znajduje, bezwarunkowo najlepiej podziała zmiana otoczenia, to jest podróż. Za pierwszą wizytą, którą jej złożę, będę ją namawiał na ten wyjazd. Wyborną miałeś myśl, kochany księże proboszczu.
Ukłonił się i wszedł do pałacyku państwa de Condamin, został bowiem tam wezwany, z powodu migreny, dokuczającej pięknej Oktawii.
W parę dni potem, podczas obiadu Marta zaczęła narzekać na doktora Porquier. Przysięgała, że nie chce się u niego leczyć i że nigdy go już nie przyjmie.
— On mnie rozdrażnia swoim widokiem — mówiła. — Tylko z jego powodu jestem niedomagająca. Dziś rozgniewałam się na niego ostatecznie, bo przyszła mu zadziwiająca myśl, wyprawienia mnie do Nicei!...
— Znajduję, że ma najzupełniejszą słuszność — rzekł ksiądz Faujas, składając swoją serwetę.
Spojrzała na niego, zbladła i szepnęła, nachylając się ku niemu:
— Ojcze, więc i ty chcesz mnie wyprawić z Plassans?... Ależ ja umrę z tęsknoty za tymi, których kocham!
Proboszcz wstał, lecz nadawszy swej twarzy wyraz łagodny, odpowiedział:
— Dla zadowolenia tych, których pani kocha, należy szanować zdrowie. Dla czego pani ciągle się buntujesz?...
— Tym razem zbuntuję się naprawdę! — zawołała z siłą. — Nie wyjadę ztąd. Nie chcę!
Proboszcz silił się, by zapanować nad sobą. Policzki poczerwieniały mu z gniewu i zaciskał założone przed chwilą ręce, jakby się powstrzymując od wybicia tej kobiety, stawiającej opór jego woli. Ona wsparła się plecami o ścianę i patrzyła na niego z rozpaczą w oczach. Smutek i żal opanowały ją stopniowo. Zwyciężona siłą jego wzroku, złożyła ręce jak do modlitwy i rzekła błagalnie:
— Ojcze, miej litość nademną... pozwól mi pozostać w Plassans, w zamian obiecuję być ci we wszystkiem posłuszną... biernie posłuszną...
Rozpłakała się, a proboszcz, wzruszywszy ramionami, wyszedł spiesznie z pokoju, z miną męża uciekającego z domu, gdy żona mu grozi sceną małżeńską, połączoną ze łzami. Pani Faujas była temu obecną, siedząc jeszcze przy stole i kończąc spokojnie deser. Po odejściu syna nie ruszyła się z miejsca i jadła dalej, pozwalając Marcie płakać, ile zechce. Przypomniawszy sobie, że nie skosztowała jeszcze konfitur, wzięła słoik i nakładając je na talerz, rzekła obojętnie:
— Jesteś nierozsądna, moja kochana. Zobaczysz, że się doczekasz chwili, gdy Owid znienawidzi cię. Nie umiesz z nim postępować. Dla czego nie chcesz podróżować, kiedy on ci to radzi?... Przecież widzisz, że ma ochotę, abyś pojechała do Nicei, więc jedź. O dom nie potrzebujesz się niepokoić, my tutaj zostaniemy, więc wszystko znajdziesz na miejscu, gdy przyjedziesz z powrotem.
Marta szlochała coraz głośniej, zapewne nie słysząc słów pani Faujas, która, dojadłszy konfitur, dodała:
— Owid ma dość kłopotów bez ciebie... więc źle postępujesz, nie słuchając go i, sprzeciwiając się jego woli. On ogromnie wiele pracuje... czasami siedzi i pisze do czwartej godziny z rana. Otóż ty kaszlesz często w nocy... to mu przeszkadza... Czasami rzuca rozpoczętą robotę i najniezawodniej więcej wtedy cierpi, aniżeli ty przez swój kaszel. Teraz kiedy wiesz całą prawdę, przypuszczam, że nie będziesz się opierała wyjeżdżać... Jedź jak najprędzej i wracaj bez kaszlu.
Marta podniosła twarz obrzękłą i zaczerwienioną od łez i zawołała rozpaczliwie:
— Wszystko, nawet niebo jest kłamstwem!
Przez kilka dni następnych nie było mowy o podróży do Nicei. A gdy czyniono o tem wzmiankę, pani Mouret wpadała w rozpacz i mówiła z niezwykłą stanowczością, że nie myśli o wyjeździe z Plassans. Nawet ksiądz Faujas zrozumiał, że nie należy teraz nalegać na ów wyjazd. Ta kobieta zaczynała niecierpliwić go coraz dokuczliwiej a państwo Trouche mówili, śmiejąc się złośliwie, że ją pierwszą należało osadzić w domu obłąkanych w Tulettes.
Od czasu, gdy Mouret został wywieziony, Marta pogrążyła się jeszcze w ćwiczeniach surowszych, religijnych. Nie wspominała nigdy o mężu a pamięć o nim chciała zatracić w modłach, doprowadzających całe jej jestestwo do zupełnej otrętwiałości. Wszakże zaraz po wyjściu z kościoła św. Saturnina ogarniał ją niepokój i bezbrzeżne pragnienie zapomnienia.
— Czy wiesz, że z naszą gospodynią coś krucho — powtarzała Olimpia za każdym powrotem męża. Byłam z nią w kościele, padła jak nieżywa i musiałam ją zbierać jak śmiecie z podłogi... A żebyś wiedział, co ona teraz wygaduje na Owida! Złości się na niego jak wściekła. Powiada, że on jest bez serca, że ją oszukał, obiecując różne pocieszenia, których nie dotrzymał. Wymyśla Pana Bogu, złorzeczy niebu, powiadam ci, że warto posłuchać! Tylko dewotka może takie bluźnierstwa wygadywać na religię. Możnaby myśleć, że Pan Bóg okradł ją z całego mienia, że jej nie wypłacił obiecanych pieniędzy... Wiesz co?... mnie się zdaje, że ona musi mieć wyrzuty sumienia, z powoda swego męża.
Trouche bawił się wybornie, słuchając tego rodzaju opowiadań żony.
— Tem lepiej, że ma wyrzuty sumienia — mówił. Jeżeli Mouret siedzi teraz pod kluczem z waryatami, to tylko z jej łaski. Na miejscu mojego szwagierka postępowałbym inaczej... dałbym jej pocieszenia, których pragnie, bo to jedyny sposób, by się stała potulną jak baranek. Ale on postępuje z nią jak ostatni głupiec. Może się to ile dla niego skończyć, zobaczysz... A gdy będzie z nim źle, ani myślę go ratować... nie zasługuje, byśmy o niego dbali. Toż będę się śmiał, jak sobie kark skręci!... Bo ona na wszystko jest gotowa... powiadam ci, że może z nim być źle... Ale sam sobie winien. Jak się jest barczystym chłopem jak on, niedoprowadza się kobiety do takiego stanu rozdrażnienia...
— Masz racyę, że niewarto się kłopotać o mojego braciszka, chociażby miał karku nadstawić — szepnęła Olimpia. — Zbyt widocznie nami pogardza.
Trouche, zbliżywszy się ku żonie, rzekł do niej z wylaniem najskrytszych myśli:
— Czy ty zdajesz sobie sprawę, że gdyby ich dyabli wzięli, to my stalibyśmy się jeszcze o wiele szczęśliwszymi?... Wtedy dom, wszystko, możnaby zagarnąć. Wcale ładnie możnaby się obłowić. I życzę im z całego serca, by tak a nie inaczej zakończyli swoje interesa.
Państwo Trouche coraz więcej stawali się wymagającymi i coraz więcej zajmowali miejsca. Od chwili wywiezienia pana Moureta, Olimpia przesiadywała najczęściej na dole. Zaczęła najpierw narzekać, że kominy dymią w jej mieszkaniu a następnie wmówiła w Martę, że najzdrowszym ze wszystkich pokojów jest salon, niewiadomo dla czego stojący pustką. Róża otrzymała rozkaz rozpalania ognia w wielkim salonowym kominie i odtąd Marta z Olimpią, całemi dniami siedziały przed nim zajęte rozmową i wpatrywaniem się w olbrzymie szczapy drzewa, palące się jasnym płomieniem. W ten sposób zaczęło się więc urzeczywistniać najgorętsze marzenie Olimpii. Zawsze pragnęła żyć w bezczynności, ładnie ubrana i w pół leżąca na kanapie wśród mieszkania zbytkownie urządzonego. Za jej namową, Marta kazała zmienić obicie w salonie, kupiła nowe umeblowanie i dywan na całą posadzkę. Zdawało się teraz Olimpii, że jest panią w całem znaczeniu tego wyrazu. Dla tego też schodziła na dół do salonu w pantoflach i szlafroku, wydając rozkazy, mówiąc głośniej niż poprzednio. Wyszedłszy zaś ca miasto opowiadała kumoszkom:
— Ta biedna pani Mouret jest niezupełnie zdrowa, więc mnie ubłagała, bym się zajęła prowadzeniem domu. Muszę ją wyręczać nawet w interesach... Jest to dla mnie uciążliwe, lecz nie należy się usuwać, gdy jest okazya spełnienia dobrego uczynku.
Rzeczywiście Olimpia pozyskała całkowite zaufanie Marty, która ciągle będąc zmęczoną, jej powierzyła klucze od szaf i piwnicy, oraz pieniądze na załatwianie sprawunków. Przez jakiś czas Olimpia namyślała się, czy warto się postarać o wspólne stołowanie. Ale mąż jej odradził, mówiąc, że nie byliby dość swobodni, by jeść i pić, jak się im podoba. Musiałby dla przyzwoitości dolewać sobie wody do wina podczas obiadu, nie mogąc przytem zapraszać przyjaciół na czarną kawę z koniakiem. Przyznając mężowi słuszność, Olimpia postanowiła powtarzać to sobie, przynosząc na górę porcye deseru. Napełniała zarazem kieszenie cukrem, czem mogła, nawet niedopalonemi świecami. Uszyła sobie kilka olbrzymich płóciennych kieszeni, które przywiązywała pod spódnicą a wieczorem wyładowywała je przynajmniej przez kwadrans, kładąc zapasy do kufra zasuwanego następnie pod łóżko.
— Lepiej uciułać sobie zawczasu — mówiła — bo gdybyśmy się pogniewali z naszą gospodynią, to wszystkoby się urwało... a tak będziemy mieli zapasy na kawałek czasu. Muszę zacząć przynosić słoiki z konfiturami i solone mięso.
— Nie rozumiem, dla czego się z tem kryjesz zauważył Trouche. — Jesteś teraz panią i możesz wszystkiem rozporządzać. Na twojem miejscu kazałbym Róży przynosić to na górę, bo po cóż masz się męczyć, dźwigając po schodach...
W czynionych zdobyczach idąc coraz dalej, Trouche przywłaszczył sobie ogród. Zazdrościł on niejednokrotnie, patrząc na pana Mouret oczyszczającego drzewa, polewającego ogród i wysypującego żwirem ogrodowe ulice i ścieżki. Marzył wtedy, by stać się kiedyś właścicielem kawałka gruntu, na którym mógłby sadzić, kopać i polewać. Gdy Mouret został usunięty, Trouche natychmiast zaczął zajmować się ogrodem, projektując zaprowadzenie w nim zmian wielkich. Skasował zagony z jarzynami. Mówił, że ma duszę czule kochającą kwiaty. Kopanie wszakże zmęczyło go zaraz pierwszego dnia, więc zawezwano ogrodnika, który z jego rozkazu pourządzał klomby, wyrzucając sałaty i jarzyny. Na wiosnę miały tu rosnąć piwonie, róże, lilie, powoje, gwoździki i geranie. Zauważył, iż bukszpan rosnący wzdłuż ulic jest zbyt ciemny, począł więc myśleć o wyrwaniu go, zwierzywszy swój zamiar żonie.
— Ja też nie lubię tego bukszpanu — powiedziała Olimpia. — Przypomina mi cmentarz. Mnieby się podobało, gdybyś na miejsce bukszpanu wsadził żelazne malowane baryerki, albo pałączki naśladujące gałęzie... Powiem jej o tem a ty każ wyrwać to wstrętne zielsko.
Bukszpan został wyrwany a w tydzień później, malowane, żelazne pałączki połyskiwały wzdłuż ulic ogrodowych. Trouche kazał wyrzucić część drzew owocowych, utrzymując, że zasłaniają widok. Altana została odmalowana na kolor jasnozielony a po jednej stronie basenu stanęły drobna skały przyozdobione muszlami. Kaskada w ogrodzie państwo Rastoil wzbudzała w nim zazdrość. Upatrzył więc stosowne miejsce i obiecywał sobie z wiosną przystąpić do wykonania tej roboty „jeżeli interesy iść będą równie dobrze jak teraz“.
— Wyobrażam sobie, jak sąsiedzi muszą się dziwić zmianami w ogrodzie — mówił Trouche do żony. — Muszą sobie mówić, że przynajmniej teraz ogród zaczyna być ogrodem, gdy się dostał pod opiekę człowieka mającego gust wyrobiony. Zobaczysz, jak pięknie będzie latem... będziemy mieli zapach kwiatów i ładny widok...
Marta zezwalała bez oporu na wszelkie zmiany, jakie jej proponowano, wkrótce zaś przestano się jej pytać. Państwo Trouche napotykali tylko opozycyę ze strony matki. Pani Faujas bowiem broniła przed nimi domu i ogrodu jak swojej własności. Gdy Olimpia zawładnęła salonem, stoczyły się liczne utarczki pomiędzy matką i córką. Już pani Faujas była blizką zwycięztwa, gdy syn popsuł jej szyk:
— Ta łotrzyca Olimpia obgaduje nas, jak może przed naszą gospodynią, skarżyła się pani Faujas. Ona chciałaby nas wyrugować i wszystko zająć na własny użytek... Leży teraz, jak krowa na dole... wstrętna próżniaczka... zachciało się jej salonu... czy to widziane rzeczy!...
Ksiądz Faujas długo nie odpowiadał na skargi swej matki, udawał, że ich nie słyszy, lub zbywał ją niecierpliwym ruchem ramion. Ale któregoś dnia rozgniewał się i krzyknął:
— Moja matko, proszę mi dać spokój z opowiadaniami o Olimpii i jej mężu. Niech sobie karki skręcą, jeżeli się im podoba, ale niech ja o tem nie wiem!
— Owidzie, dziecko moje, oni karków sobie nie skręcą, lecz dom cały łupią i nic dla nas nie zostawią... Oni są łapczywi jak wilki... a tylko ciebie jednego się boją... Powstrzymaj ich, bo wszystko zrabują...
Popatrzył na matkę z chłodnym uśmiechem i rzekł z pewnem politowaniem:
— Matko, przez wzgląd na miłość, jaką masz dla mnie, przebaczam ci. Ale wiedz, że domu tego nie posiadam... nie jest on mój a ja cudzych rzeczy nie pragnę. Inną ja część zdobędę na mój udział... a ty, matko, ujrzawszy, co posiądę, dumną będziesz i rozraduje się serce twoje... Wiedz i nie zapominaj, matko, że Trouche był mi pomocny, więc nie patrzmy na to, co czyni.
Pani Faujas musiała się zastosować do woli syna, lecz uczyniła to niechętnie, mrucząc z oburzenia, gdy Olimpia patrzała na nią z miną zadowolnioną i szyderczą. Będąc drobiazgowo chciwą i zapobiegliwą na sposób chłopski, srodze bolała nad brakiem gospodarczego zmysłu syna. Pragnęła ona dom cały oczyścić i sama z Owidem zamieszkać, czuła zaś że niełatwo pozbędzie się Olimpii która też same względem niej snuła zamiary. Zdawało się jej, że obcy jacyś ludzie marnują jej dobro, pożerają jej ciało i piją krew, by posiąść po niej wszystko z krzywdą ukochanego jej dziecka. Postanowiła bronić co można przed wilczemi zębami swej córki i zięcia. Zaczęła więc kraść jak Olimpia. Uszyła sobie jeszcze większe kieszenie, przygotowała jeszcze większy kufer i zaczęła go napełniać różnorodnym łupem, zapasami żywności, bielizną, drobiazgami.
Pewnego wieczoru, ksiądz Faujas, zaniepokojony hałaśliwem posunięciem kufra, wszedł do pokoju matki, pytając:
— Cóż to takiego?...
A ujrzawszy zmięszanie na jej twarzy, powtórzył:
— Matko, co ty ukrywasz przedemną?
Zaczęła coś mówić, plącząc się w odpowiedziach. Domyślił się i uniósł straszliwie.
— O hańbo, hańbo! Matka moja kradnie!...
Zawładnąwszy już sobą, krzyczał, przystępując ku niej:
— Cóż byłoby, gdyby cię schwytało na złodziejstwie?... Byłabyś przyczyną mojej zguby! Czy słyszysz mnie, matko?... Byłabyś mnie i siebie zgubiła na zawsze!
— Brałam to dla ciebie, moje dziecko — jęknęła, nie mając odwagi powstać z ziemi.
— Matka moja jest złodziejką! Czyż myślisz, matko, że ja także kradnę?... Że ja przybyłem i osiadłem w tym domu z zamiarem rabunku?... Boże mój, jakież ta kobieta może mieć o mnie pojęcie?... Wobec tak różnych poglądów jak nasze, musimy się z sobą rozstać... słyszysz, matko, musimy przestać mieszkać z sobą.
Postanowienie to padło jak grom na starą kobietę. Siedziała dotychczas na ziemi przed kufrem, pochyliła się teraz z bólu, znów podniosła głowę i, straszliwie blada, nie mogąc tchu znaleźć, wyciągnęła ku niemu ręce z błagalną prośbą. A gdy mogła już mówić, zaczęła jękliwie:
— Dla ciebie brałam... dla ciebie jednego, przysięgam, że tylko dla ciebie, moje dziecko... Oni wszystko rabują, ona wszystko do siebie znosi w kieszeniach... Dia ciebie nie zostawiłaby nic... nawet szmatki na owinięcie palca... Ale nie tknę już niczego... tak, nie tknę... bo nie chcę ci robić na przekór... lecz pozwolisz mi zostać przy sobie?... Prawda, że pozwolisz?...
Nie chciał jej nic przyrzekać, nakazując tylko, by wszystkie skradzione rzeczy odniosła na miejsce. Przez tydzień następny pilnował, by stopniowo znosiła na dół przedmioty napełniające kufer. Patrzał, gdy napełniała kieszenie i czekał, by znów wróciła po drugi ładunek. Dla zachowania tajemnicy i niezwrócenia uwagi, pozwalał jej tylko na dwukrotne odstawienie nakradzionych przedmiotów. Miało to miejsce wieczorem, gdy Marta i Róża były już w sypialni. To oddawanie zdobyczy stało się męką dla pani Faujas. Bolała nad każdym przedmiotem, lecz powstrzymywała łzy, któremi nabrzmiewały jej powieki. Ręce jej drżały silniej, aniżeli w chwili gdy opróżniała szafy na dole. Ostatecznym dla niej ciosem było spostrzeżenie, iż Olimpia wszystko odkryła i spuszczała się na dół, by zabierać oddawane przez matkę rzeczy, w miarę jak je kładła na miejsce. A więc bielizna, zapasy, niedopalone świece, z jednej złodziejskiej kieszeni natychmiast przechodziły do drugiej... Serce pani Faujas wezbrało goryczą i pod wrażeniem nowego tego nieszczęścia — zawołała zbuntowana:
— Nie będę odnosiła tych rzeczy! Twoja siostra je kradnie, w miarę jak je odnoszę! Ach, łajdaczka! Lepiej już było oddać jej cały kufer od razu na pastwę! Musiała się obłowić! Pewnie nie jeden naciułała tłomok! Owidzie, błagam cię, pozwól, niech mi zostanie to co mam jeszcze w kufrze! Przecież gospodyni tem nie ukrzywdzę, skoro i tak niczego nie odzyska!
— Moja siostra może być czem się jej podoba — odpowiedział spokojnie. — Ale chcę, aby moja matka była uczciwą, kobietą.
Zmuszona do oddania wszystkiego, pani Faujas wrzała nienawiścią względem córki, zięcia, Marty, względem całego domu i ogrodu. Mawiała teraz, że wkrótce nadejdzie dzień, w którym bronić będzie zmuszona swojego Owida, przeciwko wszystkiemu i wszystkim.
Państwo Trouche rządzili teraz domem zupełnie samowładnie. Chodzili swobodnie po mieszkaniu pani Mouret, zaglądali w najjaśniejsze kąty, roztwierali szafy i szuflady. W całym domu tylko mieszkanie proboszcza pozostało przez nich nietknięte. Jego jednego bali się i słuchali. Pomimo to coraz częściej zapraszali gości, pili z nimi i jedli, śpiewając i hałasując do drugiej godziny w nocy. Wilhelm Porquier bywał u nich często, przyprowadzając z sobą bandy młodych ludzi.
Olimpia, pomimo że miała skończonych lat trzydzieści siedem, robiła słodkie oczy do młodzieniaszków świeżo wyszłych ze szkoły, oni zaś ściskali ją po kątach, wywołując z jej strony śmiechy i wykrzykniki wcale niedwuznacznej natury. Życie, jakie teraz wiodła, wydawało się jej rajem na ziemi. Trouche żartował z niej, mówiąc, że dobrze poszukawszy, znalazłby studenta ukrytego w jej spódnicach.
— Czy ja tobie przeszkadzam bawić się, jak ci się podoba? — pytała spokojnie.
Rzeczywiście tak było a pan Trouche, korzystając z tej swobody, o mało co nie nadwyrężył szczęśliwości, w jakiej opływał wraz z żoną. Zdarzyło się bowiem, że jedna z zakonnic schwytała go, gdy ściskał ową trzynastoletnią jasnowłosą córkę rymarza, na którą oddawna rzucał pożądliwe spojrzenia. Gdy zakonnica zaczęła badać dziewczynkę, ta wyznała, że pan Trouche... nietylko jej przynosi cukierki. Zważywszy na blizkie pokrewieństwo winowajcy z proboszczem, zakonnica nie zwierzyła się przed nikim, lecz opowiedziała wszystko temu ostatniemu. Podziękował jej i pochwalił za dochowanie tajemnicy, utrzymując, że rozgłaszanie podobnych występków szkodę przynosi religii. Sprawa została stłumiona i panie opiekujące się ochronką pod wezwaniem Przenajświętszej Panny, pozostały w dalszym ciągu z dobrą opinią o sekretarzu, blizkim krewnym proboszcza z kościoła św. Saturnina. Ale ten miał skutkiem owych „cukierków“ burzliwą rozmowę ze swoim szwagrem. Wszczął ją umyślnie w obecności Olimpii, by dać jej broń w ręce, broń mogącą powstrzymać pana Trouche od nowych miłosnych wybryków z wychowankami ochronki. Od tej chwili, gdy ją mąż niecierpliwił w jakikolwiek sposób, Olimpia cedziła przez zęby:
— Mój kochany, może pójdziesz zanieść cukierków tym małym podlotkom...
Pomimo dobrobytu, w jaki państwo Trouche opływali dzięki spiżarni i szafom pani Mouret, dokuczały im długi. Trouche przepijał w kawiarniach swoją pensyę, Olimpia wydawała na stroje wszystkie pieniądze, które wyłudzała od Marty, opowiadając jej najniemożliwsze historye. Z zasady zaś kupowali wszystko na kredyt. Kłopotał ich niezapłacony rachunek w cukierni, albowiem właściciel, człowiek brutalny, nie chciał dłużej czekać i groził, że wszystko opowie księdzu Faujas. Państwo Trouche żyli teraz w bezustannej obawie, bali się wybuchów gniewu cukiernika a więcej jeszcze wykonania jego groźby. Stało się wszakże lepiej, aniżeli przypuszczali. Ksiądz Faujas zapłacił ów rachunek wynoszący blizko sto franków i żadnej im za to nie uczynił wymówki. Nie lubił on wdawać się w drobiazgowe zatargi; pogrążony w myślach, żył w tym domu nielitościwie rabowanym, nic nie widząc, niczego nie chcąc się domyślać, pomimo że lada dzień mury mogły runąć i sufit mógł się zawalić. Upojony ambicyą, zmierzał do swego celu, nie zważając na ludzi i rzeczy spotykane na drodze, sam żył z surowością żołnierską wśród nagich ścian swego pokoju; nie dogadzał sobie w niczem i gniewał się, gdy inni dogadzać mu pragnęli. Teraz, gdy zawładnęli już miastem i mógł dać folgę swej naturze, przestał dbać o zewnętrzny swój wygląd. Chodził w sutanie zużytej, codziennie przez matkę cerowanej, podobnej do owego łachmana, w którym przybył do Plassans; kapelusz nosił zrudziały od słońca i deszczu a pończochy były zapylone i pełne plam od przyschniętego błota. Gdy ktoś z bliższego otoczenia zrobił mu nieśmiałą uwagę, że czas byłoby zmienić łataną sutanę, odpowiadał:
— Jeszcze się trzyma... jeszcze może służyć.
Zdawał się pysznić zaniedbaniem swego ubioru, lecz nie była to z jego strony czcza przechwałka lecz radość, iż może zadowolnić rzeczywiste swe upodobania. Pewien siebie i zdobytej powagi nad miastem, stał się szorstkim w obejściu, zaniedbanym w ruchach i odzieniu a mimo to tryumfujący, wielbiony, samowładnie ludźmi temi rządzący.
Rażąca woń potu i brudu unosiła się dokoła niego. Wytworna pani de Condamin, przybrawszy macierzyńską minkę, chciała mu dać nauczkę, mówiąc:
— Czy pan wiesz, że wszystkie te panie są zgorszone i gotowe zacząć nienawidzieć pana? Zarzucają one swojemu kochanemu proboszczowi zbyt wyraźne zaniedbanie się w stroju... Dawniej, zdawało się, że pan stąpasz wśród obłoku kościelnych kadzideł mile odurzających nas wszystkie...
Twarz jego przybrała wyraz zdziwienia. Zdawało mu się, że w niczem się nie zmienił. A ładna Oktawia dalej perorowała z łagodnym, przyjacielskim uśmiechem:
— Drogi proboszczu, pozwól, bym ci wszystko powiedziała, co mi leży na sercu... Otóż źle robisz, zaniedbując swój wygląd. Golisz się zbyt rzadko i niestarannie, włosów nigdy chyba nie czeszesz, bo wyglądają wprost wstrętnie... To niedobrze... tak nie można... to wywołuje bardzo niemiłe wrażenie. Niedalej jak wczoraj, pani Rastoil i pani Delangre mówiły, żeś się zmienił nie do poznania. Zastanów się nad tem, drogi proboszczu, bo dla tak drobnych i błahych rzeczy, niewarto narażać rozpoczynającego się twego powodzenia...
Zaczął się śmiać szyderczo i wyzywająco jak człowiek, który wszystko już posiadł i niczego od służalczego tłumu nie żąda. Wreszcie raczył odpowiedzieć:
— Pozostanę, jakim jestem, o niczyje względy troszczyć się nie potrzebuję...
I rzeczywiście troszczyć się nie potrzebował, bo Plassans ulegało mu we wszystkiem, chociaż przestał się myć i czesać. Despotyczna jego wola ugięła wszystkie karki, drżano przed surową jego twarzą o orłem spojrzeniu, chylono się przed siłą jego potężnej prawicy, wygrażającej przy lada oporze. Miasto struchlało, widząc jakiego nadało sobie pana. Korny strach kobiet umacniał jeszcze władzę tego księdza w podartej i spalenizną piekła trącącej sutanie. Względem penitentek stał się okrutnym, lecz żadna nie poważyła się opuścić jego konfesyonału, drżały, idąc ku niemu, lecz gorączkowo pragnęły drżeć przed nim i rozkoszowały się tchórzostwem swojem.
Nawet pani de Condamin wyznała przed jedną ze swych blizkich znajomych:
— Jak ja mogłam od niego żądać, by się mył i skrapiał perfumami! Przywykłam już do teraźniejszej jego postaci i znajduję, że jest potężniej oddziaływającym. To mężczyzna!...
Samowładnie panował ksiądz Faujas zwłaszcza w pałacu biskupim. Zaraz po odbytych wyborach zajął się usunięciem biskupa od władzy i czynności, skazując go na rolę figuranta. Biskup żył w ciszy swego gabinetu, otoczony ulubionemi swemi książkami a ksiądz Faujas rządził za niego sprawami dyecezyi, pokazując prałata rzadko i tylko osobom, które uznał za stosowne dostąpienia podobnego zaszczytu. Duchowieństwo drżało przed swym nowym a tak niepospolitym władcą. Srebrnowłosi, zgrzybiali od starości księża chylili czoła z chrześciańską pokorą i uznaniem dla absolutnego jego panowania. Biskup widział rzeczy jasno, lecz milczał. Zdarzało się, że zamknąwszy się na klucz w swoim gabinecie, płakał, narzekając przed młodym swym sekretarzem. Jakże żałował rządów księdza Fenil! Bywał on chwilami przykry, lecz umiał to nagradzać zdwojoną uprzejmością, podczas gdy obecnie biskup czuł nieustający twardy ucisk, który bezlitośnie gniótł go i szarpał. Wypowiedziawszy swoje żale, biskup uśmiechał się, poddawał losowi i, w egoizmie szukając pocieszenia, mawiał:
— Zabierzmy się do roboty, moje kochane dziecko... Nie powinienem narzekać, bo widzę obecnie życie, o jakiem zawsze marzyłem... mam książki i zupełną, niczem nieprzerwaną spokojność i ciszę.
Czasami wzdychał, mówiąc do księdza Sarin:
— Może czułbym się szczęśliwy, gdyby nie obawa, że on nas z sobą rozłączy... Lękam się, że mi ciebie zabierze... Zauważyłem, że wczoraj źle na ciebie patrzał... jakoś podejrzliwie. Moje dziecko, proszę cię, nie sprzeciwiaj mu się nigdy w niczem. Bądź zawsze jego zdania, bądź po jego stronie, gdy mnie co zarzuca. Pamiętaj, że ja mam tylko ciebie!
W dwa miesiące po wyborach, jeden z wielkich wikaryuszów opuścił urząd i osiedlił się w Rzymie. Ksiądz Faujas sobie ofiarował tę posadę, chociaż ksiądz Bourrette oddawna miał przyobiecaną nominacyę na wielkiego wikaryusza. Nawet nie dał mu probostwa, które opuszczał. Na swoje miejsce przy kościele św. Saturnina powołał młodego księdza, którym dowolnie kierował.
Spotkawszy księdza Bourrette, rzekł do niego chłodno:
— Biskup nie chciał słyszeć o twojej nominacyi. Jesteś w niełasce.
Ksiądz Bourrette strwożył się i coś jąkając zaczął zapewniać, iż pójdzie przeprosić biskupa, a przynajmniej dowiedzieć się o przyczynie niełaski.
— Teraz nie można widzieć biskupa. Jest cierpiący.
Po chwili zaś dodał nieco łagodniej:
— Spuść się na mnie, kolego. Pomówię z biskupem i postaram się gniew jego złagodzić.
Pan Delangre, mer Plassans a zarazem świeżo obrany deputowany, od pierwszej chwili głosował w Izbie razem z większością. Podbój Plassans na rzecz cesarstwa był więc oficyalnie stwierdzony.
Ksiądz Faujas, chcąc by całe miasto wiedziało o zmianie przekonań pana Rastoil i jego przyjaciół, kazał pozabijać drzwi od ogrodów wychodzących na zaułek Chevillotes. Tym sposobem wszyscy musieli wchodzić do podprefektury frontowemi drzwiami ze strony placu. Wymagał, by tam bywano, sam zaś ukazywał się tam rzadko i na krótko. Zebrani goście zachowywali wobec niego schylone pokornie karki. Przejmował ich tak nieograniczonym strachem, że nawet pomiędzy sobą nie śmieli robić żadnych o nim uwag. Gdy go nie było, chwalili go i wielbili w dalszym ciągu.
— Jest to człowiek niepospolitych zasług i rozumu! — mówił pan Péqueur des Saulaies, wzdychający do obiecanej mu zczasem prefektury.
— Jest to człowiek wyższy po nad innych — powtarzał często doktór Porquier.
Potakiwali głowami, jeden tylko pan de Coudamin dawał znaki zniecierpliwienia, drażnił go bowiem ten chór nieszczerych pochlebstw; chcąc wprawić tych panów w zakłopotanie, zaryzykował się powiedzieć:
— W każdym razie nie odznacza się uprzejmością!...
Słowa te zmroziły całe towarzystwo. Spojrzano po sobie podejrzliwie, jakby chcąc przeniknąć się wzajemnie i zbadać, kto tutaj jest szpiegiem tego groźnego księdza, którego teraz tytułowano wielkim wikaryuszem.
— Nasz zacny wielki wikaryusz ma złote serce — wyrzekł pan Rastoil. — Tylko tak jak wszyscy wielcy ludzie, jest nieco chłodny w obejściu.
— To zupełnie jak ja! — zauważył pan de Bourdeu, który po dłuższej rozmowie, jaką miał temi czasy z księdzem Faujas, stał się gorliwym jego wielbicielem a zarazem pogodnie patrzeć zaczął w własną przyszłość.
Widząc, iż okrzyk ten płynący ze szczerego serca nieco zadziwił zebrane towarzystwo, rzucił pytanie:
— Czy państwo wiecie, że w Paryżu jest mowa o biskupstwie dla naszego wielkiego wikaryusza?...
Radość opromieniła wszystkie twarze a pan Maffre domagał się usilnie, aby ksiądz Faujas był biskupem w Plassans, na miejsce teraźniejszego biskupa, który, ciągle będąc chorym, nie może spełniać czynności swego urzędowiana. Ksiądz Bourrette ozwał się z nieporównaną naiwnością:
— Każdyby na tem zyskał. Teraźniejszy nasz biskup stał się bardzo drażliwy skutkiem ciągłego niedomagania. Wiem naprzykład, że nasz dobry, nieoceniony ksiądz Faujas zadaje sobie bardzo wiele trudu, by zwalczyć uprzedzenia naszego biskupa, jakie powziął do różnych osób...
— Wiem, o czem mówisz, kochany księże — zawołał pan Paloque, zerkając na czerwoną wstążeczkę legii honorowej, już od kilku dni zdobiącą mu tużurek. — Ksiądz Faujas jest najszczerszym twoim przyjacielem. Moja żona słyszała, jak utyskiwał, że dotychczas nie przemógł oporu biskupa, by ci dać urząd odpowiedni twoim wysokim zdolnościom.
Ksiądz Surin brał udział w chórze opiewającym pochwały księdzu Faujas. Spokojny, że zczasem mitra go nie minie, bawił się tryumfem wielkiego wikaryusza, a pamiętając na przepowiednię biskupa, „że on źle skończy“, przypatrywał się kolosowi, chcąc dopatrzeć się skazy, mającej być przyczyną jego upadku.
Wszyscy ci panowie byli zadowolnieni, syci, prócz pana de Bourdeu i pana Péqueur des Saulaies, którzy oczekiwali dopiero zapowiedzianych łask rządu. Skutkiem tego, ci dwaj byli najżarliwszymi wielbicielami księdza Faujas. Tamci, już niczego spodziewać się niemogący, byliby się chętnie zbuntowali, lecz brakowało im odwagi. Zaczęła ich nużyć rola obdarzonych i wciąż za dary dziękować zmuszonych, żelazna wola tego nagle wyrosłego władcy, gorzką była ich sercom i pragnęli, by im jaki zbawca przywrócił swobodę. Dla tego, w dniu gdy pani Paloque spytała o księdza Fenil, wszystkie oczy się spuściły ku ziemi, tak iż pani sędzina zmuszoną była zapytać powtórnie:
— Cóż się dzieje z księdzem Fenil?... Od wieków nie widziałam go i od wieków nic o nim nie słyszałam?
Nikt nie odpowiadał, spojrzano na pana de Condamin, jako na jedynego człowieka, mogącego się zaryzykować na grunt tak niebezpieczny. Zrozumiawszy czego od niego żądają, rzekł spokojnie:
— O ile wiem, ksiądz Fenil siedzi u siebie na wsi i rozkoszuje się swoją posiadłością.
A pani de Condamin dodała z ironicznym uśmiechem:
— Dobrze robi, że siedzi u siebie na wsi. Jego rola w Plassans już się skończyła i to skończyła na zawsze!
A więc tylko Martą nie mógł zawładnąć. Ona jedna stawiała opór jego woli, jakkolwiek silił się jako ksiądz i jako mężczyzna, ugiąć ją, złamać i stłumić w niej płomień miłości, jaką ją natchnął. Obojętna na jego wysiłki, niedostrzegająca jego oporu, żyła uniesiona swą żądzą, spragniona uspokajającej ekstazy, niebytu z nadmiaru rozkoszy. Nie mogąc doścignąć tego jasnego szczęścia, uchodzącego przed nią coraz dalej i dalej, cierpiała katusze w niemocy ciała swojego. W tym kościele św. Saturnina, w którym prysło i ulotniło się w niwecz tyle ułudnych jej marzeń i widzeń, trzęsła się teraz z chłodu i z bólu. Fale tonów kościelnej muzyki spływały ku niej z wysokiego chóru, lecz przestały podniecać jej zmysły, pochylała nizko głowę jak dawniej, lec pozostawała obojętną. Dymy wonnych kadzideł nie kołysały jej do snów odurzających, jakie tu dawniej roiła. Kaplice gorzały drobnemi płomykami pozapalanych gromnic, święte monstracye i kielichy połyskiwały promiennie, złotogłowie ornatów piękne było tąż samą co dawniej pięknością, lecz dla oczu jej łzami zaszłych i szklistych wszystko było blade, nikłe, przyćmione. Konała z rozpaczy, czując się skazaną na wieczyste katusze piekła, ona, co raju tak gorąco była spragniona, wyciągała ku niemu drżące żądzą dłonie i przyzywała kochanka, odwracającego od niej oblicze swoje. Z głębi pałającego serca modliła się ku niemu, wołając raz po raz:
— Boże, ach Boże! Dlaczego nie chcesz wejść do przybytku Twego!
Zrywała się nagle, odrywając się od zimnej posadzki kościelnej, na której ciało swe umartwiała i uchodziła z tej świątyni tak zawsze nią gardzącej. Doznawała wtedy wrażenia obrazy. Burzył się w niej gniew kobiety, której miłość odrzuconą została. Lub też naodwrót, potępiała własną swoją niemoc rozbudzenia szału, który rzuciłby ją na łono Boga, wyżej niż modlitwa uczynić to może. Rozpamiętywała katusze i składała krew swą w ofierze. A gdy stanęła przed progiem swego domu, ogarniała ją nadzieja. Wszak ksiądz Faujas może jej dopomódz, może ją nauczyć potrzebnej modlitwy, ofiarować ją Bogu i otworzyć przed nią wrota, dzielące jej płomienne żądze od błogosławionego źródła, w którem skąpać się pragnęła. On ją nauczył pierwszych słów modlitwy, on ją nauczył radować się szczęściem, jakiego przedtem nie znała, niechajże dokona rozpoczętego dzieła i dopowie jej, by rozradować mogła stęsknione jestestwo swoje. Stawała wtedy przed nim i mówiła mu, czego śmie żądać od niego. Lecz ksiądz wpadał w srogie gniewy, unosił się i karał ją surowemi słowy, lżył ją i odmawiał posłuchania, nakazując jej pokorę, pokutę, skruchę i spokój, znieczulenie i trupią martwotę. Słuchała słów, które wypowiadał, lecz wrzał w niej bunt ciała, na którego życie tak srogo nastawano. Milczała jeszcze, lecz dusza jej pełną była goryczy i bluźnierstw przeciwko mówiącemu. Jego oskarżała o podstępną zdradę, o podsycanie płomienia, którym gorzała, konając z męczarni.
Marta zwierzyła się matce, opowiadając jej znaczną część swych zmartwień. Pani Rougon postanowiła rozmówić się z księdzem tak jak niegdyś czynić to była zwykła ze swoim zięciem. Z troskliwością matki dbałej o szczęśliwe małżeńskie pożycie swoich dzieci, rzekła do księdza Faujas:
— Dla czego wy nie żyjecie z sobą w zgodzie? Marta bezustannie się skarży, a pan również nie masz miny człowieka szczęśliwego... Przestańcie się dąsać na siebie... Wiem, że kobiety są wymagające, lecz przyznaj, mój drogi wikaryuszu, że mógłbyś jej dać więcej, niż dajesz... Zmartwiona jestem z waszego powodu... moglibyście z sobą żyć w jaknajlepszej zgodzie... Proszę, bądź dla niej względniejszy...
Pani Rougon łajała go także za coraz większe zaniedbywanie się w stroju, za opuszczenie się w podtrzymywaniu stosunków towarzyskich. Czuła dobrze, iż przedwcześnie korzysta on z odniesionego zwycięztwa. Mówiła mu to wyraźnie. Znów następnie powracała do bronienia praw swojej córki, tej biedaczki tak zmęczonej nieszczęściami, które przebyła. Jest ona rozdrażniona i zdenerwowana, więc należałoby nie sprzeciwiać się jej w niczem, a ponieważ posiada charakter łatwy w pożyciu, miły i serdeczny, więc łagodnością opanuje ją i pokieruje jak zechce. Któregoś dnia, znudzony wiecznie powtarzającem się poleceniem, by łagodnym był dla Marty, przerwał jej, wybuchając brutalnie:
— Nie, rad tych nie usłucham. Córka pani jest waryatką, mam jej dosyć, wyżej głowy i nie chcę się nią zajmować... Doprawdy, że chętnie zapłaciłbym komu, ktoby się podjął uwolnić mnie od jej prześladowań!...
Pani Rougon popatrzała na niego spokojnie i po chwili milczenia rzekła z wyniosłością:
— Szkoda, że pan nie masz choć odrobinę więcej taktu... bo to rzecz ważna, a właśnie lękam się; że to pana zgubi... Lecz jeżeli dążysz pan dobrowolnie ku zgubie swej, mnie nic do tego, nie będę przeszkadzać... Gdyś pan przybył do Plassans, pomagałam panu we wszystkiem, nie dla pięknych oczu pańskich, lecz skutkiem polecenia, jakie otrzymałam od przyjaciół z Paryża. Pokierowałam pańskiemi krokami, a teraz możesz pan obejść się bez mojej pomocy. Pragnę wszakże, abyś pan pamiętał, że, przekraczając próg mojego domu, wkracza się w moje królestwo i nie pozwalam, by mi ubliżano brakiem taktu. Nie chcę, abyś pan śmiał udawać pierwszorzędną figurę w mojej obecności... Niech sobie inni drżą przed twoją sutaną, to poniekąd jest nawet potrzebne dla takich panów Péquer des Saulaies, Rastoil i im podobnych. Lecz ja i mój mąż nie drżymy przed nikim! Mąż mój dokonał podboju Plassans znacznie wcześniej od pana... chcemy zachować naszą własność i nikomu nie ustąpimy! Proszę o tem pamiętać...
Od tej chwili nastąpiło ochłodzenie dobrych stosunków pomiędzy panią Rougon i księdzem Faujas. A gdy Marta znów przyszła skarżyć się przed matką, ta rzekła:
— Przestań myśleć o swoim księdzu. Jest to człowiek bez serca i nieumiejący ocenić twojego przywiązania. Na twojem miejscu zerwałabym z nim od dawna! Jak ty się nim nie brzydzisz, moja droga, brudny jest, nieczesany, wprost wstrętny.
Nie rozumiem, jak możesz mieć apetyt, jedząc z nim przy jednym stole...
Pani Rougon, obraziwszy się na księdza Faujas, postanowiła się zemścić. W tym celu podsunęła swojemu mężowi zręczny plan, zasadzający się na usunięciu z Plassans wielkiego wikaryusza i zajęciu politycznego stanowiska jakie zdobył. Teraz gdy ujarzmione przez niego miasto oświadczyło się tak stanowczo za cesarstwem, będzie można duch ten podtrzymać i pan Rougon najzupełniej temu podoła. A zatem ksiądz Faujas jest zbytecznym, a pozostające po nim dziedzictwo dobrem. Zielony salon stać się może potężniejszym niż poprzednio! Trzeba tylko uzbroić się w cierpliwość i wyczekać właściwą chwilę do przeprowadzenia tych zamiarów.
Usłyszawszy od matki, że ksiądz Faujas szydzi z jej miłości, Marta poszła do kościoła św. Saturnina, z postanowieniem odwołania się raz jeszcze do bożego zmiłowania. Przez dwie godziny modliła się w pustym kościele, mdlała z gorączkowego podniecenia, łaknęła ekstazy, męczyła się, szukając uspokojenia. Padała krzyżem na kamienną posadzkę, to znów wzburzona zaciskała zęby i pałając gniewem powstawała z ziemi; napięcie jej nerwów doprowadzało ją do szaleństwa: lecz znów opadała w bezdenną próżnię daremnie, szukając nasycenia swej żądzy.
Gdy wyszła z kościoła, niebo wydało się jej ciemne i groźne. Stąpała, nie czując ziemi pod stopami, a ulice były dla niej pustkowiem. Rzuciła kapelusz i okrycie na stół w jadalnym pokoju i jednym tchem wbiegła na górę, do pokoju księdza Faujas. Siedział przed małym stolikiem i dumał, pióro leżało obok papierów, na których pisał, musiało samo wypaść mu z ręki. Gdy ujrzał Martę bladą, z oczami połyskującemi gorączkową energią, szarpnął się gniewnie i rzekł surowo:
— Czego pani sobie życzy?... Dla czego pani tutaj przychodzi?... Proszę zejść na dół... przyjdę niedługo, a mogę iść nawet zaraz, jeżeli to coś ważnego.
Mówił, nie odstępując od drzwi, chcąc niewpuszczać jej w głąb pokoju, lecz usunęła go na bok i przeszła mimo niego, nie rzekłszy słowa. Uniesiony gniewem, chciał rzucić się i bić tę kobietę, lecz zdołał się opanować. Zostawił drzwi otwarte na schody i znów zapytał:
— Czego pani sobie życzy?... Jestem bardzo zajęty, nie mam czasu...
Zawróciła się, zamknęła drzwi i, zbliżywszy się ku niemu, rzekła:
— Musimy z sobą pomówić.
Usiadła i zaczęła się rozglądać po tym pokoju, w którym nigdy nie była. Spojrzała na ubogą komodę, na wązkie żelazne łóżko, a zimny dreszcz przebiegł jej ciało, gdy zatrzymała oczy na wielkim krzyżu z rozpiętym Chrystusem; czarne ramiona tego krzyża wywierały na nią przerażające wrażenie, odbijając się sucho, ostro od gołej, zimnej ściany. Z sufitu opadało jakieś mrożące powietrze. Komin był pusty, bez szczypty popiołu.
— Pani się tutaj przeziębi — rzekł nieco łagodniejszym głosem. — Chodźmy na dół, tam będzie wygodniej rozmawiać.
— Nie, ja chcę tutaj pozostać.
Złożyła ręce i z pokorą penitentki poczęła tonem spowiedzi:
— Ojcze, ja tobie wiele zawdzięczam! Przed twojem pojawieniem się przedemną byłam ciałem bez duszy! Tobie zawdzięczam zbawienie moje! Dzięki tobie poznałam jedyne rozkosze życia mojego! Ojcze, ja ciebie za zbawcę swojego uważam! Od lat pięciu ja tylko dla ciebie i tobą żyję!...
Głos jej stawał się coraz tkliwszy, coraz namiętniejszy. Osunęła się na kolana przed nim, lecz powstrzymał ją, leżąc więc prawie na ziemi jęknęła:
— Ojcze, ja cierpię dzisiaj, ratuj mnie, bo ty jeden to możesz! Wysłuchaj mnie i nie odwracaj się odemnie! Nie opuszczaj mnie i daj mi ukojenie! Bóg mnie odpycha i modły moje odrzuca... Czuję, że przestał mieszkać w mojem sercu... Lecz ty, ojcze, ulituj się nad męczarnią moją i radź, co powinnam uczynić... Radź mi i prowadź mnie dalej ku bozkiej szczęśliwości, której pierwsze promienie ożywiły martwe serce moje! Prowadź mnie ku Bogu i rozkoszy rozproszenia się w nim i zaniknięcia w jego chwale, a jeśli nie możesz, to mnie wyratuj, dając leki zapomnienia!... Lecz nie odwracaj się odemnie! Radź mi i prowadź ku obiecanej szczęśliwości!...
— Trzeba się modlić, tylko modlitwa może dać zbawienie — rzekł ksiądz poważnie.
— Modliłam się, modliłam się całemi godzinami, ukrywszy twarz w dłonie i rozpamiętując każde słowo miłości, tarzając się w prochu przy każdem westchnieniu, lecz to nie przyniosło mi ulgi, nie dało pocieszenia, Bóg nie chce zstąpić do zbolałego serca mojego!
— Za mało się modliłaś. Trzeba modłami przebłagać Boga, a wtedy zmiłuje się nad tobą i ogarnie cię łaską dającą zbawienie.
Spojrzała na niego z bezgraniczną rozpaczą.
— Więc tylko od modlitwy czekać mam ukojenia? Ty, ojcze, nic innego nie możesz dla mnie uczynić?
— Nie, nic — rzekł z brutalną szorstkością.
Wzniosła w górę ręce, załamała je i chciała się rzucić na niego w napadzie szalonego gniewu. Lecz pohamowała się i z dziką rozpaczą milczała przez chwilę, a potem wybuchła wyrzutami:
— Niema nieba, albo jest ono zamknięte, nieprzystępne dla nas śmiertelnych! Objawiłeś mi jego istnienie i doprowadziłeś przed jego bramy, lecz one są zawarte i nie otworzą się przedemną... Dlaczego stanąłeś na mojej drodze?... Dlaczego mówiłeś mi o niebie?... Żyłam spokojnie i nigdy się o niebo nietroszczyłam przed twojem przybyciem. Było mi dobrze w moim kącie, nie miałam żadnych pragnień, nie wiedziałam, czem jest ciekawość poznania. Pocóż mnie zbudziłeś z mojego uśpienia?... Pocóż mówiłeś do mnie słowami, które wyryły mi się w sercu?... Pod czarem obcowania z tobą wstąpiłam w powtórną młodość mego życia... Jakże byłam szczęśliwą w pierwszych czasach naszej znajomości! Ogarnęło mnie jakieś ciepło nieznane i rozchodzące się po zdrętwiałych członkach całego ciała mojego... Serce uderzało mi żywo, czułam wyraźnie jego bicie. Byłam pełna słodyczy i rozbudzonych nadziei! Czasami śmiałam się z młodocianych moich porywów, ja, co powinnam była zapomnieć o młodości. Miałam czterdzieści lat skończonych a marzyłam, jakby wiosna we mnie zakwitła. Lecz tłumiłam szydercze porywy i oddawałam się szczęściu, tak dalece błogo mi z niem było. Spostrzegłam, że wchodzę na drogę wiodącą do źródła rzeczywistych rozkoszy, lecz nikt tej drogi nie przebył samotnie. Otóż chcę całkowitej obiecanej mi szczęśliwości! Wszak ona istnieje?... Wszak ona istnieć musi? Tęsknię i pragnę! Z pożądliwości goreję i konam, domagam się tych obiecanych rozkoszy! Pilno mi ich dostąpić, bo dni moje są krótkie! Zdrowie mam coraz słabsze, a nie chcę umrzeć oszukana. Wszak jest szczęśliwość?... Powiedz mi, że jest i że jej dostąpić z tobą mogę!
Ksiądz Faujas stał z założonemi rękoma i czekał, by skończyła, nie znajdując już wątku do płomiennych swych wyznań. Milczał, obojętnie patrząc w przestrzeń, Marta wpadała w coraz gwałtowniejszy stan egzaltacyi.
— Więc niema nic, nic! Pocóż więc wierzyłam twoim słowom! Czyż nie pamiętasz, żeś obiecywał mi rajskie rozkosze, gdyśmy siadywali na tarasie i wpatrywali się w gwiazdy widniejące na niebie! Uwierzyłam i zapragnęłam spełnienia się twoich obietnic. Zaprzedałam się i stałam się powolnem narzędziem twojej woli. Nauczyłeś mnie modłów i powtarzałam je za tobą. O jakże namiętnie modliłam się wtedy! Lecz dziś wszystko przepadło, poznaję ułudę, w którą popadłam! Więc zrywam z obłudą twoich obietnic. Chcę wrócić do dawnego mojego życia. Wyrzucę wszystkich po za próg swego domu i siądę napowrót do cerowania bielizny... Lubiłam naprawiać bieliznę domową, to zajęcie mnie nie nużyło... Chcę znów siadać na tarasie i mieć moją Dyzię tuż koło siebie... jak ona wdzięcznie się śmiała niebożątko, jak lubiła stroić swoją lalkę... biedactwo... z mego powodu z domu usunięte...
Zaniosła się płaczem i, łkając, mówiła:
— Chcę powrotu moich dzieci! To była straż moja! A gdy rozpędziłam ich, tracąc głowę dla bałamutnych modłów w kościele, zaczęło się nieszczęście moje. Dlaczego oderwałeś odemnie wszystkie dzieci moje?... Jedno po drugiem ustępowało ci miejsca, aż wreszcie znalazłam się samotna wśród obcych przybyszów. Dlaczego odwróciłeś mi serce w swoją tylko stronę?... Dla ciebie przestałam dom mój miłować. Opuszczałam wszystko, byle biedz do kościoła, który zbliżał mnie do ciebie. A gdy wieczorem wracałam rozmodlona, wszyscy oni zawadą mi byli. Zniechęciłeś mnie do wszystkiego, co tobą nie było... Lecz widzę błąd mój wielki... pragnę odzyskać tych, których utraciłam, pojadę po nich, przywiozę i wraz z domem na nowo otulę. Oni wrócą mi spokój! Oni wrócą — i wszystko co dawne z niemi powróci... O gdybym mogła zasnąć a zbudziwszy się odnaleźć dawne życie moje!...
Egzaltacya jej wzrastała. Chcąc zakończyć tę scenę, ksiądz pochylił się ku niej i chciał ująć ją za obydwie dłonie, albowiem w ten sposób już niejednokrotnie uspakajała się natychmiastowo.
— Niech się pani nie męczy przykremi wspomnieniami...
Lecz odskoczyła od niego, chowając ręce.
— Nie dotykaj mnie! Nie chcę... gdy czuję twój uścisk, tracę wolę i staję się posłuszną jak małe dziecko. Ciepło twoich dłoni przenika mnie i staje się twoją... A ja chcę wypowiedzieć ci wszystko... gdybym tego nie zrobiła dzisiaj, musiałabym wzmódz się, by wypowiedzieć jutro... Bo dłużej żyć tak nie mogę... uścisk twoich dłoni uspokaja mnie tylko chwilowo...
Twarz jej spochmurniała. Mówiła, dysząc:
— Jestem przeklęta, cierpię jak potępiona! Nigdy nic nie powraca! Już ja nigdy swego domu miłować nie będę! Wszystko stracone! A gdyby dzieci do mnie wróciły i zapytały o ojca?... Cóż im odpowiem, nieszczęsna?... Wyrzuty sumienia dławią mnie i są katuszą bezustannie szarpiącą... Może doznam ukojenia, gdy wyspowiadam grzechy i zbrodnie moje w całej szczerości?...
Padła na kolana i, bijąc się w piersi, wołać poczęła ze skruchą:
— Grzeszną jestem! Może skutkiem moich zbrodni oblicze Boga odwróciło się odemnie.
Ksiądz chwycił ją z klęczek i posadził na krześle, krzyknąwszy rozkazująco:
— Milcz. Nie mogę spowiadać cię tutaj. Przyjdź jutro do kościoła, będę czekał.
— Ojcze, nie chciej męczyć mnie dłużej — błagała — miej litość nademną! Jutro... to zbyt daleko... Jutro... może mi sił nie stanie...
— Nie chcę twej spowiedzi! — krzyczał ksiądz coraz gwałtowniejszym unosząc się gniewem. — Rozkazuję ci milczeć, nie będę słuchał, nie chcę nic wiedzieć o tobie!...
Odstąpił w tył kilka kroków i, wyciągnąwszy naprzód ręce, chciał powstrzymać słowa, cisnące się na usta Marty. Przez chwilę patrzeli na siebie wrogo, jak wspólnicy popełnionej zbrodni. Po dłuższem, straszliwem milczeniu, rzekł do niej głosem stłumionym:
— W kościele jestem spowiednikiem. Tutaj usłyszałbym twoje wyznanie jako człowiek, a ten potępiłby cię jeszcze surowiej...
— Ach, tutaj jesteś tylko człowiekiem?... Wolę to.
Wstała i, zbliżywszy się ku niemo, mówiła gorączkowo:
— Więc się nie spowiadam, lecz jak przed człowiekiem przyznaję się do winy. Słuchaj. Wypędziwszy dzieci, pozwoliłam, by uwieziono ich ojca. On nigdy mi nie dokuczał... on nigdy mnie nie uderzył. Biłam się i raniłam ciało w napadach szaleństwa. Chcąc ugasić płomień krew moją palący, kaleczyłam ciało, by tę krew z siebie wysączyć. Kładłam się na gołej podłodze, by chłodem jej orzeźwić gorejące moje członki. A gdy atak szaleństwa mijał i widziałam się nagą wśród ludzi zbiegających się do naszej sypialni, ogarniał mnie wstyd tak wielki, że zapierał mi głos w gardle, nie śmiałam się przyznać, wolałam, by winiono tego, który już tyle z mojego powodu cierpiał. Ach, przeklętą być trzeba, by dopuszczać się podobnej obłudy! Lecz te ataki szaleństwa taką były męczarnią. Piekło całe czułam wtedy w sobie! On się nademną litował, lecz ze strachu tracił przytomność i dzwonił zębami, przejęty zgrozą. Bał się do mnie przystąpić. Resztę nocy spędzał na krześle, nie śmiąc oddychać...
Ksiądz Faujas, pragnąc by co prędzej skończyła mówić, rzekł:
— Poco pani wspomina rzeczy tak przykre? To męczyć panią musi. Bóg jest miłosierny i wynagrodzi poniesione cierpienia...
Marta, nie zważając na tę przerwę, mówiła z wzrastającą energią:
— On z mojej winy, tylko z mojej jest teraz w Tulettes w domu obłąkanych!.. Dlaczego wyście się wszyscy zmówili i osądzili go za waryata? Dlaczego wmawialiście to we mnie?... Ach, jakie to okropne, i okrutne! Wyście wiedzieli, że ja obawiam się szaleństwa... władnego, mojego szaleństwa. Będąc młodą dziewczyną już się tego obawiałam. Zdawało mi się czasami, że mi ktoś otwiera czaszkę i mózg mój wypija. Czułam jakby bryłę lodu na skroniach. Straszne to uczucie powtarzało się i później. Zimno mroziło mi krew w żyłach... drżałam, myśląc wciąż, że zwaryuję... Tymczasem powiedzieliście, że to on zwaryował. Uwieźli go z domu, a ja pozostałam... Pozwoliłam i na to. Traciłam głowę. Lecz od tej chwili wyrzuty sumienia nie przestają mnie dręczyć. Gdy tylko przymknę oczy, widzę natychmiast postać jego. Prześladuje mnie to widzenie. Gdy siedzę godzinami zapatrzona i nieruchoma, jego wtedy widzę. Ta męka powtarza się coraz częściej... Znam dom, w którym on jęczy zamknięty. Widzę go tam bezustannie. Wuj Macquart pokazał mi ów wstrętny budynek. Szary jest jak więzienie. Okna ma zakratowane... czarne...
Tchu jej zabrakło. Dusiła się. A gdy poniosła do ust chusteczkę, odjęła ją pełną krwi. Ksiądz znów stał, skrzyżowawszy mocno ręce na piersiach i czekał obojętnie na koniec ataku. Krztusząc się, znów zaczęła mówić:
— Wiesz teraz całą prawdę... Jestem nikczemna... lecz grzech ten popełniłam dla ciebie. Zapomnę, będę szczęśliwą, nie wspomnę o tem nigdy, jeżeli zwrócisz się ku mnie, jeżeli zechcesz dotrzymać danej mi obietnicy szczęścia, radości, jeżeli boski raj uniesienia dzielić ze mną zechcesz! Powróć mi życie, daj mi życie, dając mi siebie! Obiecałeś mi szczęśliwość, dotrzymaj!
— Kłamiesz! — rzekł ksiądz zwolna i dobitnie. — O niczem nie wiem i nie chcę wiedzieć. Nie wiedziałem, żeś popełniła tę zbrodnię.
Złożyła znów ręce i patrzała na niego wzrokiem przerażonym. Po chwili wpadła w nowe uniesienie i, tracąc wątek myśli, rzekła z czułością.
— Owidzie! Kocham ciebie, czyż ty nie wiesz, jak niezmiernie cię kocham! Kocham od chwili, gdy cię ujrzałam po raz pierwszy! Nie wyznawałam ci tego, bo widziałam, że moja miłość cię drażni. Czułam, że odgadujesz, co się z sercem mojem stało. Miałam nadzieję, że nadejdzie wreszcie dzień mój i że żyć będziemy szczęśliwi, połączeni w boskiem uczuciu miłości... Więc opróżniłam dom, by wypełnił się miłością naszą. Wszak proch przed tobą zmiatałam, pełzając na kolanach przed tobą! Czyż nie ulitujesz się nademną?... Po cóż mi dozwoliłeś rozstać się ze wszystkiem, co stanowiło życie moje, jeżeli nie chciałeś mi zastąpić wszystkiego?... Pozwoliłeś, bym usunęła przeszkódy i mogła być wyłącznie twoją. Przypomnij sobie! Ulituj się i przypomnij sobie, ile ja zwalczyłam już dla ciebie! A teraz, gdy chorą jestem, samotną i opuszczoną, z sercem zbolałem, z głową nieprzytomną od ogromu miłości mojej, czyż mnie odtrącisz od siebie?... Nie umawialiśmy się nigdy głośno — to prawda. Lecz miłość moja przemawiała do ciebie a twoje milczenie dozwalało mi żyć nadzieją... Owidzie, zapominam, że jesteś księdzem! Owidzie, mówię do ciebie jak do upragnionego kochanka! Wszak powiedziałeś mi przed chwilą, że księdzem jesteś w kościele a tutaj jesteś tylko człowiekiem. Ja do człowieka się zwracam. Ty, jako mężczyzna, musisz mnie wysłuchać! Ja ciebie kocham! Owidzie, ja konam z miłości dla ciebie!
Płakała. Ksiądz Faujas wyprostował się, zmierzył ją pogardliwie oczyma, zawrzała w nim nienawiść, jaką czuł zawsze względem kobiet i rzekł, smagając ją swoim wstrętem:
— Nikczemna gadzino, żyjąca tylko ciałem! Myślałem, że potrafisz w sobie stłumić nieczyste twoje chuci... że nie będziesz śmiała wypowiedzieć ich słowami... Bezwstydnico, rozkoszująca się w kale... Pokuso wszeteczna, chcąca niweczyć siłę myśli człowieczej! Pokuso pełna nizkości uczuć i pragnąca upadku wszystkiego co wyższe! Plugawe stworzenie, chcące zwalczać śluby naszej czystości. Kościoły powinny być przed wami zamknięte, bo wszystkie śmieciem i hańba trącicie! Wy nieczyste, wy na zawsze przeklęte!
— Kocham cię! — szeptała Marta. Kocham cię, Owidzie! Kocham... ulituj się nademną!
— Milcz. Zbyt pobłażliwy byłem dla twej ułomności! Milcz i nie kalaj mnie wypowiadaniem twych żądz nikczemnych! Precz odemnie, pokuso szatańska! Odejdź ztąd, bym bić cię nie zaczął dla wypędzenia dyabła, który cię opętał!
Osunęła się wzdłuż ściany, o którą była oparta i drżała z przerażenia, widząc zaciskające się jego pięści, któremi jej groził. Dyszała ciężko, włosy w nieładzie opadły jej na ramiona a siwy kosmyk starganych pukli spuścił się aż na oczy. Odgarnęła machinalnie włosy i rozglądać się poczęła po pustym pokoju, chcąc dojrzeć jakikolwiek ratunek. Oczy jej padły na czarny wielki krzyż, widniejący na ścianie. Wyciągnęła ku niemu ręce z błagalną prośbą.
— Nie wzywaj pomocy tego krzyża! — krzyknął z uniesieniem. — Chrystus żył w czystości i to mu dało siłę umrzeć bez szemrania!
Drzwi się otworzyły i do pokoju weszła pani Faujas, niosąc wielki kosz z zakupionemi na mieście sprawunkami. Widząc gniew swego syna, postawiła czemprędzej kosz na ziemi i, podbiegłszy do księdza, zaczęła pieszczotliwie głaskać jego rękę, mówiąc:
— Owidzie, drogie moje dziecko, uspokój się!
A zwróciwszy się w stronę Marty, krzyknęła, piorunując ją wzrokiem:
— Proszę go zostawić w spokoju! Dla czego nas nachodzisz w naszem mieszkaniu?... Idź precz! Widzisz, że on ciebie nie chce... odejdź co prędzej... czy słyszysz?... Jeszcze gotów się rozchorować z twojego powodu! Precz ztąd! Wynoś się na dół!
Lecz pomimo nalegań powtarzanych przez rozgniewaną panią Faujas, Marta nie poruszała się z miejsca. Podeszła więc ku niej, uniosła ją, postawiła na nogi i zaczęła pchać ku drzwiom, mrucząc, że Marta skorzystała z jej nieobecności, by dokuczać Owidowi, nakazywała jej strzedz się czegoś podobnego na przyszłość, jeżeli nie chce zapoznać się z jej pięścią. Dość i tak wyprawiała skandali, rozchodzących się po mieście. Wypchnęła ją na schody i drzwi zatrzasnęła z hałasem.
Marta zeszła zwolna, trzymając się poręczy i słaniając się na nogach. Przestała płakać. Twarz jej nabrała wyrazu dzikiej energii a usta powtarzały słowa:
— Franciszek tu powróci! Musi powrócić i wypędzić ich z domu!...




XXI.

Kareta pocztowa z Tulonu, zatrzymująca się dla przeprzęgu koni w Tulettes, przejeżdżała przez Plassans o godzinie trzeciej po południu; Marta, chwyciwszy się myśli sprowadzenia męża do domu, nie chciała tracić okazyi, włożyła więc natychmiast okrycie i kapelusz, kazała Róży ubrać się do podróży i stała gotowa do wyjścia.
— Nie wiem, co się z panią dzieje — rzekła kucharka do Olimpii, zdaje mi się, że jedziemy gdzieś daleko, ale gdzie i na jak długo — nie wiem.
Marta nawet nie pomyślała o zamknięciu szaf i schowaniu kluczy: Pilno jej było biedź na stacyę pocztową. Olimpia siliła się dowiedzieć o przyczynie wyjazdu, lecz napróżno. Odprowadziwszy więc Martę aż do drzwi wychodzących na ulicę, rzekła uprzejmie:
— Niech się pani nie kłopocze o dom, dopilnuję wszystkiego i zastanie pani wszystko w porządku i na miejscu. Jeżeli pani jedzie do Marsylii, proszę nam przywieźć przysmaków morskich!
Jeszcze Marta nie doszła do rogu ulicy a już Olimpia rozgospodarowała się w całym domu. Gdy Trouche wrócił z biura, zastał żonę biegającą po pokojach i zajętą plądrowaniem po szafach i skrytkach. Podśpiewując wesoło, rzucała się na fotele i kanapy, szeleszcząc spódnicami.
— Wyjechała i wzięła z sobą tę wiedźmę z kuchni! — zawołała Olimpia do wchodzącego męża. — Życzę im, aby sobie kark skręciły w drodze! No, ale tymczasem możemy używać! Przyznaj, że daleko nam będzie przyjemniej bez nich?... Chodź, pocałuj twoją żoneczkę! Jesteśmy u siebie, możemy robić, co się nam podoba... możemy się rozebrać i chodzić po pokojach w koszulach, lub bez koszul i nikt nam nic nie powie, bo dziś dom cały do nas należy!...
Marta i Róża przybyły na stacyę właśnie w chwili, gdy kareta miała ruszać w dalszą drogę. Były zupełnie same, podróżni wysiedli w Plassans. Wsiadając do powozu, Marta powiedziała konduktorowi, że jedzie do Tulettes. Wiadomość ta bardzo się nie podobała Róży, która zaczęła mamrotać coś pod nosem, wreszcie rzekła wprost z miną zagniewaną:
— Myślałem, że pani jedzie do Marsylii do pana Oktawiusza. Cieszyłam się, że przywieziemy do domu raków morskich i ostryg... Ale widzę, że się omyliłam... Pani, zamiast się rozerwać, umyśliła co innego... Ani mi przyszło do głowy, aby pani mogła taką rzecz postanowić i jechać tam, gdzie ją czeka tyko zmartwienie.. Do czego to podobne szukać dobrowolnie guza!...
Marta zasunęła się w kąt karety i leżała nawpół zemdlona. Teraz dopiero, gdy dobiegła na stacyę i jechała do męża, ogarnęło ją niezmierne osłabienie, poddała się bólowi, który rozrywał jej piersi. Ale Róża, nie patrząc w jej stronę, zrzędziła dalej:
— Zkąd się pani wzięła nagła ochota zobaczenia pana?... Przyjemny będzie widok... i rozweselający! Przynajmniej przez tydzień pani nie zaśnie... Lecz wolę zapowiedzieć, że chociażby pani nie wiem jak krzyczała ze strachu, nie przyjdę... nie będę wstawała po nocach, żeby zaglądać pod łóżko i za firanki... Chce pani napytać się biedy — będzie ją pani znosiła sama... Bo żeby takie pojechanie do pana miało jakiś rozsądny cel... ale nie, celu nie ma żadnego. Jeszcze gotów się na panią rzucić i pokaleczyć, jeśli nie zamordować!... Jedyna nadzieja, że pani i do niego nie puszczą. Wiem, że to jest zakazane... Żebym była wiedziała, że jedziemy do Tulettes, to na pewno byłabym się uparła i została w domu... może byłoby to panią powstrzymało w zamiarze widzenia się z panem...
Marta ciężko westchnęła a Róża, spojrzawszy w jej stronę, zobaczyła ją tak bladą, że natychmiast rzuciła się ku drzwiczkom, by spuścić szybę dla wpuszczenia świeżego powietrza. Bardziej jeszcze rozgniewana, zaczęła mówić głośniej i prędzej.
— Ładny początek!... niech pani zemdleje, albo umrze w drodze... bardzo mi będzie przyjemnie! Kiedy się jest chorą, to się nie wyjeżdża z domu... lepiej byłoby pani w łóżku, aniżeli tłuc się po drogach. Ale pani teraz na nic nie zważa i nie wiedzieć jak postępuje. Inna kobieta na pani miejscu dziękowałaby Bogu że ją raczył otoczyć ludźmi rozumnymi i z sercem... bo oni wszyscy do pani się przywiązali. To najszczersza prawda. Ksiądz proboszcz, jego matka, siostra a nawet ten poczciwy pan Trouche, wszyscyby radzi nieba pani przychylić... w ogieńby się gotowi rzucić.. dniem i nocą są w pogotowiu na pani usługi. Ostatnim razem, gdy pani była niezdrowa, to pani Olimpia zalewała się łzami ze zmartwienia... Tak, na własne oczy widziałam, że płakała. Za tyle serca z ich strony, czy pani się im wywdzięcza?... Nawet pani nie pomyślała nigdy o tem... Bo chociażby ta dzisiejsza podróż... czy to nie wymysł pani, żeby im dokuczyć?... I obmyśliła pani cały plan skrycie przed nimi — dla czego?... Żeby ich zmartwić. O pani jest bardzo niedobra! Jedzie pani odwiedzać pana, chociaż on taki zły, opryskliwy był dla nich wszystkich! Ale teraz i pani nie lepsza... Kubek w kubek zrobiła się podobna do męża. Czy pani słyszy?... Ja mówię, że pani jest teraz taka sama zła jak on!
Przez całą drogę mówiła w ten sposób, wychwalając księdza Faujas i jego rodzinę a potępiając swoich państwa. Dojeżdżając do Tulettes, rzekła na zakończenie:
— U takich państwa służyć jak oni, to człowiekowi duszaby się radowała. Ale cóż, nie mają pieniędzy na otrzymanie służby! Zawsze tak jest, że tylko źli ludzie mają pieniądze...
Marta czuła się teraz nieco silniejszą i, milcząc, patrzała przez okno, po za którem przesuwały się nędzne przydrożne drzewa, lub obszerne pola, rozesłane jak ciemno-brunatne dywany. Gderanie Róży mięszało się z turkotem powozu.
Przybywszy do Tulettes, Marta skierowała się w stronę dworka wuja Macquarta. Róża szła za nią w milczeniu, od czasu do czasu ruszając ramionami.
— Marto, to ty! — zawołał Macquart, spostrzegłszy nadchodzącą. — Myślałem, że jesteś chora i leżysz w łóżku. Tak mi opowiadano. Prawdę mówiąc, coś nietęgo wyglądasz... Więc zatęskniłaś do wuja i zjechałaś do mnie na obiad?...
— Chciałabym zobaczyć Franciszka — odpowiedziała.
— Franciszka?... Chcesz zobaczyć swego męża? — rozpytywał zdziwiony i patrząc jej prosto w oczy. — To bardzo poczciwie z twojej strony... jesteś dobrą żoną, moje dziecko... Ucieszy się, gdy cię zobaczy... nakrzyczał się, wzywając cię całemi godzinami... Wiesz, tam z drugiej strony mojego ogrodu, widzę budynek i podwórza zakładu... otóż od czasu do czasu poznawałem go, gdy chodził koło ścian i, waląc o nie pięściami, albo głową, wrzeszczał z całych sił twoje imię... Więc i ty zapragnęłaś go zobaczyć?... Nie spodziewałem się... a nawet byłem pewien, żeście o nim wszyscy zapomnieli.
Łzy nabiegły do oczu Marty, ale siliła się na spokojne słuchanie słów wuja:
— Wiesz, że nie wiem, czy będziesz, mogła go dziś zobaczyć. Tam wpuszczają gości tylko do godziny czwartej, więc cię już nie wpuszczą. Wreszcie nie wiem, czy dyrektor dałby ci pozwolenie na widzenie się z mężem. Od jakiegoś czasu Mouret zachowuje się bardzo niespokojnie. Rozbija sprzęty, rzuca się na ludzi i wciąż rozpowiada, że chciałby wszystko podpalić. Cóż chcesz... z szaleńcami niezawsze łatwa sprawa.
Zadrżała i choć pragnęła rozpytać się o męża, zabrakło jej na to siły, więc chwyciwszy ręce wuja, prosić zaczęła tylko:
— Ja koniecznie chcę go widzieć. Przecież naumyślnie po to przyjechałam. Chodźmy. Ja chcę zaraz z nim pomówić. Ty, wuju, masz tam stosunki, znajomych, urządź więc tak, abym zaraz mogła widzieć biednego Franciszka.
— Tak zapewne — szepnął wuj, nie określając bliżej.
Był on rzeczywiście zaniepokojony i niezdecydowany, jak postąpić. Nie rozumiał bowiem przyczyny tego nagłego przyjazdu siostrzenicy. Zastanawiał się z własnego punktu widzenia i rozmyślał nad sprawami sobie tylko wiadomemi. Spojrzał badawczo na Różę, lecz ta odwróciła się natychmiast. Wreszcie uśmiechnął się, znalazłszy jakiś punkt wyjścia.
— Ponieważ chcesz go widzieć, więc się o to postaram. Tylko pamiętaj, moja droga, że w razie gdyby twoja matka zaczęła się na mnie gniewać, to weźmiesz całą rzecz na siebie. Powiesz, żeś mnie prosiła, dopóki ci nie ustąpiłem... Boję się, żebyś sobie nie zaszkodziła tą wizytą... Bądź przygotowana, że tam zobaczysz rzeczy niebardzo wesołe...
Zaczęli się wybierać na pielgrzymkę do zakładu obłąkanych a Róża oświadczyła, że woli pozostać w domu i grzać się przed kominem, w którym się palił ogień z suchych szkarp powyrywanej starej winnicy.
— Nie mam ochoty, żeby mi wydarł oczy — powiedziała z kwaśną miną. — Pan mnie zawsze nie lubił... więcby się nie ucieszył a i ja też nie mam ochoty go widzieć...
— Kiedy tak — rzekł Macquart — to proszę cię, moja Różo, przygotujesz nam gorącego wina. Znajdziesz cukier i wino w szafie. To nas pokrzepi, gdy wrócimy.
Zamiast wejść główną bramą od frontu, Macquart wprowadził Martę boczną furtką i spytał: czy może widzieć Aleksandra, dozorcę. Gdy ten nadszedł, zaczął z nim coś szeptać, zostawiwszy Martę na boku a po chwili puścili się wszyscy troje, długiemi kurytarzami w głąb zabudowań zakładu obłąkanych. Dozorca szedł przodem. Doszedłszy na małe podwórko, Macquart rzekł do Marty:
— Ja tutaj na ciebie poczekam. Idź sama z Aleksandrem i nie bój się, on cię nie odstąpi.
— Wolałabym sam na sam rozmówić się z Franciszkiem — szepnęła.
— To zanadto niebezpieczne — rzekł Aleksander głosem spokojnym. — Już i tak narażam się, ułatwiając pani widzenie się z chorym.
Przeszli jeszcze jedno podwórze i zatrzymali się przed niewielkiemi drzwiami. Aleksander włożył klucz w zamek i, ostrożnie roztwierając, rzekł cicho.
— Niech się pani nie lęka... On jakiś spokojniejszy jest dzisiaj. Zdjąłem mu nawet kaftan bezpieczeństwa... Lecz jeżeli zacznie się złościć, proszę wyjść, cofając się tyłem a ja z nim zostanę, żeby go uspokoić.
Weszła, drżąc i czując wielką suchość w gardle. Zrazu nie zobaczyła nic, z powoda zmroku panującego w izdebce, lecz po chwili ujrzała jakąś czarną masę przylegającą w kącie do ściany. Oczy jej zaczęły się przyzwyczajać do piwnicznego oświetlenia, które padało z małego, zakratowanego okienka, umieszczonego w górze i opatrzonego okiennicą z grubych desek, okutych żelaznemi sztabami.
Aleksander zbliżył się do swojego chorego i, uderzywszy go poufale po plecach, rzekł:
— Ciesz się, mój kochany... przyprowadziłem ci gościa... Spodziewam się, że przyjmiesz tę panią grzecznie... Idź, przywitaj się.
Powiedziawszy to, wsparł się plecami o zamknięte drzwi, stał nieruchomie, z rękoma opuszczonemi ku dołowi, lecz wzrok utkwił w postać szaleńca.
Mouret podniósł się zwolna i, nie okazując najmniejszego zdziwienia, rzekł zwykłym, spokojnym głosem:
— Dobrze zrobiłaś, moja droga... czekałem twojego przybycia, bo byłem niespokojny o dzieci.
Marta chwiała się na nogach, czując się niezmiernie wzruszoną widokiem męża, oraz łagodnością, z jaką ją przyjmował potem wszystkiem, co między nimi zaszło. Myślała, że czynić jej będzie wyrzuty za wywiezienie go z domu. Patrząc na niego, zdziwiła się, że tak zdrowo, dobrze wygląda. Wyglądał zdrowiej, był tłusty, starannie uczesany, patrzał spokojnie i zupełnie przytomnie. W niczem nie zmienił swoich dawnych przyzwyczajeń, zatarł ręce z zadowoleniem, mrugnął prawą powieką i zaczął mówić wesoło, z wielkiem ożywieniem:
— Jestem zdrów zupełnie, więc będziemy mogli wrócić razem do domu. Bo ty przyjechałaś, żeby mnie ztąd zabrać?... Powiedz mi też, czyście tam dbali o moje sałaty?... Szkoda, że ślimaki tak je niszczyły, bo sałaty udały się w tym roku. Już to wogóle ślimaki są prawdziwą klęska w ogrodach. Lecz obmyśliłem sposób, żeby je wytępić. Mam mnóstwo projektów, opowiem ci potem. Przecie mamy pieniądze nie na to, żeby leżały, można sobie czasami pozwolić na większe wydatki i trochę się zabawić... Czyś widziała starego Gautier podczas mojej nieobecności?... Kupiłem od niego partyę wina mocnego gatunku, dla zaprawy. Będę musiał zobaczyć go jak najrychlej, bo na ciebie nie bardzo można liczyć... zawsze o wszystkiem zapominasz.
Śmiał się, patrząc na żonę i pieszczotliwie groził jej palcem. Nie czekając odpowiedzi, mówił z dawną gadatliwością:
— Mam przekonanie, że zastanę w domu nieład. Bo wy wszyscy nie odznaczacie się porządkiem. Z pewnością, że narzędzia ogrodnicze często leżąc niezebrane z ziemi, musiały pordzewieć. A szafy?... Czy je teraz zamykasz?... Pewnie nie... bo taki już twój zwyczaj... Róży też nikt nie pilnuje... musi zanieczyszczać pokoje, chodząc tylko ze szczotką i śmiecie z kuchni przynosząc, zamiast zamieść jak się należy. A dla czego Róża nie przyjechała razem z tobą?... Pytam się o nią, chociaż to tępa głowa... od czasu jak ją mamy u siebie, niewiele się nauczyła a teraz już niczego się nie douczy. Przytem złośnica. Czy wiesz, że kiedyś chciała mnie koniecznie wyrzucić za drzwi?... Tak, powiadam ci, że naprawdę tak było!... Wyobraziła sobie najwidoczniej, że wszystko jej wolno i rozporządzała się nietylko domem, ale i nami... Aż śmiech porywa, gdy o tem wspomnę... Ale dla czego nie mówisz mi nic o dzieciach?... Dezyderya jest zapewne ciągle jeszcze u swej piastunki?... Pojedziemy ją odwiedzić i jeżeli będzie chciała, to ją zabierzemy z sobą do domu. Muszę także pojechać do Marsylii, zobaczyć, co się dzieje z Oktawiuszem. Chłopak ten mnie niepokoi. Gdy go widziałem za ostatniej mej bytności w Marsylii, wydał mi się rozrzutnym i zanadto roztrzepanym. Sergiusz ma zupełnie inne usposobienie. Ten jest rozumny, spokojny, zaszczyt przynosi rodzinie. Wiesz, że z prawdziwą przyjemnością, mówię o tem wszystkiem.
I mówił dalej, mówił bez końca, nie zatrzymując się ani na chwilę. Dopytywał się o każde drzewo swojego ogrodu, zatrzymywał się nad najdrobniejszemi szczegółami gospodarstwa domowego, wykazując, w ten sposób zadziwiającą pamięć i zupełną przytomność umysłu. Marta słuchała słów jego z niewymownem wzruszeniem, przypominał jej dawno ubiegłe lata, gdy rozprawiał z werwą o codziennych, domowych sprawach. Odczuła całą delikatność zachowania się jego, wszak ani jednem słówkiem jej nie drasnął, niczem nie przypomniał żalów, jakie musiał mieć do niej, żadną aluzyą nie wspomniał chociażby pośrednio o tem co przecierpiał. Więc jej wszystko przebaczył?... Tak, miała najzupełniejszą tego pewność. W myśli przysięgała sobie, że okupi winy, jakie miała względem niego. Będzie jego sługą, niewolnicą. Wydał się jej wielkim swoją pobłażliwością. Patrzała na niego z wielką tkliwością, zraszając twarz łzami. Pragnęłaby rzucić mu się na szyję i podziękować za tyle dobroci.
Nagle Aleksander zbliżył się ku niej i szepnął nad uchem:
— Niech się pani strzeże... zaczyna mieć wzrok, jak zwykle przed atakiem.
— Pan się myli — odszepnęła — on jest zdrów. Najzupełniej zdrów i muszę się widzieć z dyrektorem, aby mi pozwolił zabrać go natychmiast.
— Niech się pani strzeże! — krzyknął tym razem Aleksander, szarpnąwszy ją silnie za rękę.
Mouret, nie przestając mówić, zaczął się okręcać na piętach, zamilkł i padł jak maczugą powalone zwierzę. Rozciągnął się na ziemi, po chwili uniósł grzbiet i z niesłychaną zwinnością zaczął obiegać izbę, wzdłuż murów, pędząc na czworakach.
— Hu!... hu! — wył przeciągle chrapliwym głosem.
Uniósł się całem ciałem w górę i padł na podłogę bokiem, leżąc jak rozmiażdżony. Po chwili zaczął się wić jak wąż, bił się po twarzy pięściami, rozkrwawiał się paznokciami. Ubranie podarł na sobie w szmaty i leżał w pół nagi, straszny, zsiniały, podrapany, jęcząc i dysząc.
— Niech pani wyjdzie! — krzyknął dozorca.
Lecz Marta stała jakby przygwożdżona do podłogi. W ruchach nieszczęsnego swego męża poznawała sama siebie. Ona tak samo rzucała się na ziemię, tarzała się po podłodze swej sypialni, biła się i kaleczyła. Wyła tym samym głosem. Dyszała chrapliwie z tą samą intonacją. Patrzała na swego męża, czując, że ona stworzyła go takim, jakim jest obecnie.
— On nie jest waryatem! — szeptała, szeroko roztwierając oczy. — On nie może być waryatem... Ach, jakie to straszne!... Wolę umrzeć... wolę zaraz umrzeć.
Aleksander chwycił ją w pół i gwałtem wyniósł na korytarz, lecz pozostała na miejscu, na którem ją postawił, przyłożyła tylko głowę do drzwi oddzielających ją od męża, chciwie nadsłuchując. Za temi drzwiami, w izdebce waryata musiano się wziąść za bary, bo dolatywały odgłosy szamotania się, bicia, rozlegały się krzyki jakby wieprza zabijano, wreszcie coś ciężkiego, wielkiego padło na ziemię, z łoskotem naręcza mokrej bielizny, rzuconej na kamienną podłogę. Zapanowała grobowa cisza.
Gdy Aleksander wyszedł z celi chorego, już było prawie ciemno na dworze. A przez uchylone chwilowo drzwi, Marta nie zobaczyła nic, prócz czarnej czeluści. Dozorca miał twarz uznojoną, i gniewną. Postąpiwszy kilka kroków, rzekł do Marty:
— Podoba mi się, że pani znajduje go zdrowym!... Jak można mówić podobne rzeczy, widząc go w tym stanie! O mało nie odgryzł mi teraz palca! Lecz uspokoiłem go na kilka godzin. Pani nie może mieć wyobrażenia, jacy oni wszyscy są złośliwi! O ja ich znam, przecież dozoruję waryatów już nie od dzisiaj. Z jaką oni chytrością umieją postępować! Zdarza się, że przez kilka godzin jakiś waryat będzie mówił zupełnie przytomnie, aż nagle najniespodziewaniej raptem chwyta za gardło i dusi tego, z kim rozmawiał. Jak z panią mówił, nie spuszczałem go z oka, i gdy tylko dostrzegłem, że patrzy w pewien sposób, zaraz panią ostrzegłem...
Doszedłszy do małego podwórka, na którem czekał Macquart, Marta rzekła zwolna i złamanym głosem:
— Nie ma nadziei... on zwaryował... zwaryował.
— A cóżeś ty myślała, moja droga? — rzekł, śmiejąc się wuj. — Przypuszczałaś może, iż zastaniesz go mędrszym?.. Nie zamknięto go tutaj bez powodu: Wreszcie im wszystkim klimat nie służy w tym domu. Gdyby mnie tutaj zamknięto, zwaryowałbym najdalej w godzinę.
Przypatrywał się Marcie z wielką uwagą i śledził pilnie jej ruchy, dostrzegając znaczną zmianę w całej jej postaci i wyrazie twarzy. Nie ruszając się z miejsca, spytał z udaną swą dobrodusznością:
— A może chciałabyś zobaczyć i naszą chorą?... Warto odwiedzić wszystkich z rodziny...
Marta drgnęła z przerażeniem i, zakrywszy twarz dłońmi, zawołała:
— Nie... nie chcę! Chodźmy ztąd... chodźmy!
— To niedobrze, że nie chcesz odwiedzić naszej starej... Aleksander byłby nam to ułatwił... Ona tu jest niedaleko... tuż obok twojego męża... Bardzo jest zawsze łagodna... nie ma obawy, aby się rzucała na przychodzących. Od dwunastu lat siedzi, nie ruszywszy się z fotela. Siedzi i patrzy przed siebie. Aleksandrze, prawda, że nigdy nie miewacie z nią najmniejszego kłopotu?... Szkoda... doprawdy szkoda, że nie chcesz zobaczyć swojej babki...
Gdy dozorca zaczął się z nimi żegnać, doprowadziwszy ich do furtki, Macquart zaprosił go na lampkę gorącego wina, mrugnąwszy na niego w sposób widocznie dobrze im znany, bo Aleksander zgodził się natychmiast. Idąc ku dworkowi, podtrzymywali obadwaj Martę, która chwiała się na nogach i potykała za każdym krokiem. Wreszcie musieli ją nieść, a gdy przybyli do domu, twarz jej drgała konwulsyjnie, oczy miała osłupiałe, ciało sztywne i wyprężone. Był to jeden ze zwykłych jej ataków nerwowych, trwających czasami po kilka godzin. Wyglądała jak martwa.
— Stało się, co przepowiedziałam! — zawołała Róża. — Ciekawa jestem, co będzie teras z naszym powrotem! Jak można ruszać się z domu, mając takie dziwaczne przypadłości! Szkoda, że jej nie zadusił tamten waryat, którego poszła oglądać!...
— Ha, cóż zrobić, położymy ją na mojem łóżku — rzekł wuj. — Przecież nie pomrzemy, pilnując jej podczas nocy. Będziemy się grzać przed kominem, popijając coś z butelczyny.
Podniósł firankę spuszczoną u wejścia do alkowy, polecając Róży, by rozebrała swoją panią.
— Trzeba zagrzać cegłę i położyć jej pod nogi mruknęła Róża. — Na te jej przypadłości nie ma żadnego ratunku.
Gdy Martę ułożono i przykryto kołdrami, Macquart zaśmiał się zwykłym, dzikim głosem, mówiąc:
— A teraz, kiedy jesteśmy spokojni o chorą, zobaczmy jakie to wino zgotowałaś nam na pokrzepienie... Pachnie paradnie...
— Znalazłam cytrynę na kominku, więc ją wzięłam do przyprawy — rzekła Róża.
— I dobrze zrobiłaś. Cóż mówisz o mojem gospodarstwie?... Mam wszystkiego w bród... Nawet obiad cały mógłbym zgotować, nie idąc z koszykiem do miasta... Wczoraj zrobiłem potrawkę z królika i niczego mi niezabrakło do zrobienia sosu... był wyśmienity...
Przysunął stół do komina i, nalawszy gorącego wina w żółte filiżanki, siadł pomiędzy Różą i Aleksandrem. Wypiwszy kilka łyków, rzekł z miną znawcy, cmoknąwszy z zadowoleniem:
— Pysznie przyprawione winko! Jak widzę, umiesz się z tem obchodzić! Lepsze jest od tego, które sam sobie gotuję... Musisz mnie nauczyć... nie puszczę cię, dopóki mnie nie nauczysz swojego sposobu...
Róża z zadowoleniem słuchała tych pochwał i, zapomniawszy o gderliwości, zaczęła się uśmiechać. Ogień na kominie palił się jasno, gałęzie wiły się w płomieniach, opadając rozżarzonemi, czerwonemi węglami. Macquart znów napełnił filiżanki aromatycznem, gorącem winem i, podparłszy się łokciami na stole, spytał, nie patrząc na Różę:
— Więc twoja pani zjechała tutaj, nic nikomu nie mówiąc, z nagłej ochoty?...
— Oto lepiej niech pan o tem nie wspomina, bo znów zacznę się złościć... Pani zaczyna waryować tak samo jak on... sama nie wie, kogo lubi a kogo nienawidzi... Zdaje mi się, że musiała się dziś pokłócić z księdzem proboszczem... bo słyszałam jakieś krzyki na górze...
Macquart roześmiał się na całe gardło.
— Przecież żyli z sobą w zgodzie? — szepnął.
— Tak. Ale nie może być nic trwałego z taką postrzeloną głową, jaką ma pani. Przysięgłabym, że jej tęskno do kija, którym ją pan okładał każdej nocy. Chował go, ale po jego wyjeździe znaleźliśmy kij w ogrodzie.
Spojrzał na nią uważnie i znów spytał pomiędzy jednym a drugim łykiem wina:
— A może ona chciała zabrać męża z sobą do Plassans?...
— A niechże nas Bóg ustrzeże od podobnego nieszczęścia — zawołała Róża, wytrzeszczywszy oczy. — A tożby pan narobił bigosu, wróciwszy do domu! Pomordowałby nas wszystkich! Prawdę mówiąc, to niczego się tak nie boję jak jego powrotu! Czasami aż mnie febra trzęsie ze strachu na myśl, że on może wrócić kiedy nocą i pozabijać nas co do jednego. Gdy o tem wspomnę, nie mogę zasnąć i przewracam się na łóżku, nie znajdując miejsca aż do samego rana. Wydaje mi się, że okno się uchyla, że włazi przez nie z roztarganemi włosami a w oczach ma zapalone zapałki.
Macquart bawił się opowiadaniami Róży i na znak dobrego humoru stukał filiżanką w stół, śmiejąc się hałaśliwie.
— Jak widzę, nie bardzo go kochacie tego biednego Franciszka — mówił Macquart. — To pewna, że sprawiłby wam łaźnię, wróciwszy do domu. Zwłaszcza proboszczowiby się dostało i słusznie, po co się wpakował do cudzej żony... Podobno waryaci są straszne silni, więc dałby sobie radę z proboszczem, chociaż to chłop jak dąb. Aleksandrze, cóż ty na to mówisz?... Wyobrażasz sobie, co by było, gdyby Mouret wpadł do swego domu nieoczekiwany przez nikogo!... Warto byłoby popatrzeć, jakby ich uprzątnął! Tożbym się śmiał!
Dozorca pił spokojnie wino i tylko potakiwał głową a Macquart, zobaczywszy z jakiem przerażeniem Róża na niego spogląda, rzekł poważniej:
— Przecież tak nie będzie! Ot powiedziałem, żeby pożartować...
Wtem firanka alkowy zaszeleściła. Marta wiła się na łóżku w straszliwym ataku. Przez kilka minut trzymali ją we troje, obawiając się, że spadnie na ziemię. Gdy znów ciało wyprężyła i stała się martwą, wuj zbliżył się do komina i, grzejąc sobie plecy, zamyślił się, by rzec po chwili z pozorną bezmyślnością:
— Niebardzo wygodna z niej kobietka!...
A potem nagle spytał:
— Cóż państwo Rougon mówią na te Wszystkie historye?.. Są zapewne po stronie proboszcza?...
— Przecież nie mogą żałować swojego zięcia! Dokuczył im niemało... możnaby myśleć, że największą miał uciechę, gdy im dokuczał...
— Pod tym względem miał racyę — zauważył Macquart. — Państwo Rougon są to skąpcy i kwita! Mam na sobie próbkę. Przecież dotąd ociągają się z kupnem pola naprzeciwko mojego dworka... ułatwiłbym wszystkie formalności, ale cóż z nimi począć, kiedy nie chcą i niechcą... A to doprawdy grzech wypuścić z rąk podobną okazyę... Wyobrażam sobie, jaką minę zrobiłaby Felicya, gdyby się spotkała nos w nos ze swoim zięciem...
Roześmiał się i zaczął obchodzić stół, a zapaliwszy fajkę, rzekł pod wrażeniem powziętego postanowienia:
— Aleksandrze, nie zapominaj o godzinie... Ja ciebie odprowadzę kawałek drogi... Marta jakoś leży spokojnie, więc chodźmy... Róża tymczasem zajmie się obiadem. Musisz być głodna, moja kochana?... A ponieważ będziecie tutaj nocować, trzeba, abyś co zjadła. Przygotuj stół, ja zaraz wrócę.
Wyszedł z dozorcą, lecz minęło pół godziny a jego nie było z powrotem. Znudzona oczekiwaniem, Róża wyszła przed dworek i stanęła pochylona na tarasie. Noc była jasna i po chwili ujrzała dwie czarno zarysowane postacie, rozmawiające z sobą wśród dróżki pomiędzy dwoma płotami.
— To musi być Macquart — pomyślała. — A ten drugi wygląda jak ksiądz.
W kilka minut potem wuj wrócił do dworku, mówiąc zaraz na wstępie:
— Ten nic dobrego Aleksander tutaj milczał a gdy zemną wyszedł, tak się rozgadał, że mnie aż przytrzymał, chociaż się śpieszyłem z powrotem.
— Czy to nie pan stałeś na dróżce i rozmawiałeś z księdzem? — spytała Róża.
— Ja, z księdzem! Bójże się Boga, kobieto, cóż ty wygadujesz, co ci się przyśniło?... Nie znam żadnego księdza, a nawet i nie ma klechy w mojem sąsiedztwie.
Rzucał niespokojnie oczyma i, widać niezadowolony ze swego kłamstwa, dodał:
— Prawda, że mieszka ztąd niedaleko ksiądz Fenil... ale o nim niewarto wspominać, bo tak jakby go nie było. Nigdy nosa nie wytknie po za swój parkan.
— Dobrze robi, że siedzi jak lis w norze — zauważyła Róża. — Ksiądz Fenil to niedobry człowiek.
Macquart ujął się za sąsiadem:
— Niedobry człowiek?... A to dla czego?... Wiele dobrego świadczy w naszej okolicy, a przytem to wielki mądrala... Wolę go od wielu księży, o których gada się aż w uszach szumi.
Powstrzymał się, bo Róża patrzała na niego z wielkiem zdziwieniem. Roześmiał się i dodał:
— Prawdę mówiąc, nie dbam o nich... Bo klechy wogóle są podstępni, fałszywi... i nikomu nic dobrego nie przyszło z trzymania się ich sutan... Ale teraz już wiem, z kim mnie widziałaś na dróżce. Wracając, spotkałem moją kupcową z Tulettes. Otóż jej spódnicę wzięłaś za sutanę...
Stół był już nakryty, Róża usmażyła jajecznicę, Macquart wyniósł ze spiżarni kawał sera. Lecz nie skończyli jaszcze jeść, gdy Marta usiadła na łóżku i zaczęła się rozglądać, jakby nie poznając miejsca, w którem się znajduje. Odgarnęła włosy i po jakiejś chwili, odzyskawszy pamięć, wyskoczyła z łóżka, mówiąc, że chce natychmiast wyjechać. Macquart był bardzo niezadowolony, że się zbudziła.
— Dziś do Plassans nie wrócisz — rzekł — jesteś chora i mogłabyś gorzej się rozchorować. Połóż się napowrót do łóżka, wyśpij się a jutro cię odwiozę... Dziś już zapóźno... kareta pocztowa dawno odjechała.
— Chcę wracać natychmiast — wołała Marta. — Wuju, zaprząż swego konia do kabryoletu i odwieź mnie do Plassans!
— Nie, nie mogę i nie chcę.
Marta zaczęła się pośpiesznie ubierać, mówiąc, że woli iść pieszo do Plassans, byle nie nocować tutaj. Wuj zamknął drzwi na klucz i zaczął prosić, by się uspokoiła, opowiadał jej przypowieści, chciał wszystko zagadać, lecz nic nie pomagało i chociaż zaczął jej teraz grozić i gniewać się, Marta włożyła kapelusz i szukała rękawiczek.
— Niech pan nie sili się trafić do jej rozsądku — rzekła Róża spokojnie, jedząc chleb z serem. — Trudno do czegoś trafić, gdy tego czegoś nie ma ani odrobiny. Pani jak się uprze, to musi na swojem postawić, oto teraz gotowa oknem wyskoczyć, widząc, że drzwi są na klucz zamknięte. Nie ma rady, niech pan idzie wytoczyć wózek i konia zaprządz.
Macquart milczał, wreszcie gniewnie zawołał:
— Koniec końcem wszystko mi jedno! Chce się rozchorować, to niechże się rozchoruje. Zrobiłem, co mogłem, żeby ją powstrzymać... Co się ma stać, to się stanie. Idę zaprzęgać.
Marta trzęsła się z febry, trzeba było ją znieść i ułożyć w kabryolecie. Macquart wyciągnął z kąta stary płaszcz i rzucił jej, by się okryła. Wsiadł, cmoknął na konia i wózek się potoczył.
— Ja osobiście rad jestem, że jadę wieczorem do Plassans... czasami nocą można się zabawić w mieście.
Była już blizko dziesiąta godzina wieczorem. Niebo zapowiadało deszcz a brunatne chmury rzucały ryży odblask lekko oświetlający drogę. Macquart bezustannie się wychylał na tę lab drugą stronę, jakby kogoś szukał ukrytego w rowie lub za płotem. Róża spytała go, dla czego tak niespokojnie upatruje coś w ciemności?... Odpowiedział, że wilki spuściły się z gór i chodzą koło drogi. Śmiał się, mówiąc i odzyskał swój zwykły dobry humor. Jeszcze mila dzieliła ich od Plassans, gdy spadł nagły, zimny i ulewny deszcz. Macquart klął na cały głos a Róża miała ochotę bić Martę, która konała pod starym płaszczem wuja. Gdy wjechali do miasta, deszcz ustał i niebo było jasno niebieskie.
— Gdzież mam was odwieźć, czy koniecznie do was do domu? — spytał Macquart.
— Naturalnie, że tak — odpowiedziała Róża, mocno zdziwiona.
Wytłomaczył jej, że jego zdaniem lepiej byłoby odwieść Martę do matki, bo na coś złego się zanosi. Lecz skutkiem nalegań Róży zgodził się zajechać przed dom państwa Mouret. Marta, wyjeżdżając z domu, zapomniała o wzięciu klucza. Na szczęście Róża znalazła drugi w głębokościach swojej kieszeni. Roztworzyła zamek, lecz drzwi się nie otwierały. Widocznie państwo Trouche musieli się zaryglować. Zaczęła kołatać coraz mocniej i mocniej, lecz tylko echo w sieni odpowiadało na szturm Róży.
— Nie psuj sobie pięści na próżno! — zawołał Macquart, śmiejąc się z wybuchami zadowolenia. Nikt nie przyjdzie, nikt nie roztworzy, niechcąc sobie zadawać fatygi... Pewnie skorzystali z waszej nieobecności, by swobodnie się zabawić... Otóż jesteście na bruku przed własnym domem... Nie pozostaje jak zrobić to, co chciałem, to jest odwieźć biedną Martę do rodziców... będzie jej tam lepiej, aniżeli we własnem łóżku... mogę wam zaręczyć, że jej tam będzie o wiele lepiej dzisiejszej nocy...
Pani Felicya wpadła w hałaśliwą rozpacz, zobaczywszy Martę o tej godzinie, przemokłą i prawie konającą. Ułożyła ją w pokoju na drugiem piętrze, zbudziła całą służbę, napełniła dom wrzawą i bieganiną. Gdy się trochę uspokoiła i usiadła przy łóżku chorej córki, zaczęła się pytać o szczegóły całego wydarzenia.
— Cóż się stało?.. Jakim sposobem ty jesteś w to zamięszany?... Dla czego ona taka chora?
Macquart z przybraną dobrodusznością zaczął opowiadać wydarzenia dnia. Zapewniał, że zrobił, co tylko mógł, by „kochana Marta“ nie narażała się, idąc odwiedzić męża. Widząc zaś, że Felicya patrzy na niego podejrzliwie i niedowierzająco, powołał się na Różę, która przy wszystkiem była obecna w jego dworku. Pomimo zapewnień Róży, pani Felicya potrząsała głową z niedowierzaniem, powtarzając:
— Jakaś dziwna i ciemna sprawa! Jest coś, czego zrozumieć nie mogę.
Znała wybornie starego wuja i posądzała go o coś występnego. W układaniu się jego powiek widziała wewnętrzną radość.
— Widzę, że mi jeszcze nie wierzysz! — krzyknął z wybuchem gniewu, chcąc ujść drażniąco badawczych spojrzeń Felicyi. Opowiadam rzeczy jak były a ty widzisz je na opak i puszczasz się na dziwaczne domysły. Nie mogę więcej powiedzieć, jak tylko to, co wiem... Martę zawsze kochałem i z pewnością, że ją kocham więcej niż ty. Zawsze miałem tylko jej dobro na celu. Zamiast tu gadać, na próżno pójdę i sprowadzę doktora.
Badawczy wzrok Felicyi przeprowadził go aż do drzwi. Zwróciła się teraz ku Róży i zaczęła badać ją szczegółowo. Lecz od niej nic się nowego nie dowiedziała.
Pochyliła się nad chorą Martą i z macierzyńską czułością otulała ją kołdrą, mówiąc, że rada jest mieć ją u siebie. Porzuciwszy pieszczotliwy ton, z jakim mówiła o córce, zaczęła się oburzać i mówić z goryczą o ludziach, którzy nie mają serca i pozwoliliby paść człowiekowi przed własnym domem, byle sobie nie przerwać snu w wygodnem łóżku.
Marta, z głową w tył przechyloną i zanurzoną w poduszce, zdawała się konać.




XXII.

W celi zajmowanej w domu obłąkanych przez Moureta panowała ciemna, głęboka noc. Mrożący powiew zbudził go z kataleptycznego odrętwienia, w jakie wpadał po każdym ataku. Przykucnięty przy ścianie pozostawał nieruchomy, z oczami otwartemi, kręcąc się w jedną i drugą stronę, po chłodnej kamiennej ścianie, jęcząc żałośnie, jak rozbudzone niemowlę. Zimno zaczęło mu mrozić nogi, wstał, chcąc się przekonać o przyczynie tego nie zwykle silnego prądu powietrza. Macając mury, doszedł do drzwi, zdziwił się, były otwarte.
— Zostawiła drzwi otwarte — rzekł głośno — to znaczy, że mnie czeka. Muszę iść.
Wyszedł na korytarz, lecz wrócił jak człowiek, bojący się czegoś zapomnieć i znów opuścił celę, zamykając za sobą drzwi cicho i z wielką starannością. Przeszedł zwolna pierwsze podwórze, idąc tym samym krokiem jak podczas niedzielnych przechadzek po Plassans. Wchodząc na drugie podwórze, ujrzał dozorcę, który zdawał się na niego czekać, zatrzymał się, lękając postąpić naprzód, lecz dozorca natychmiast znikł gdzieś w cieniu. Przeszedł więc podwórze i znalazł się przed drzwiami, które także były otwarte. Drzwi wychodziły na publiczną drogę. Zamknął je za sobą z równą starannością jak pierwsze i bynajmniej niezdziwiony, spokojny, szepnął.
— Jaka ona poczciwa, musiała usłyszeć, że ją wołałem, więc przyszła, a teraz mnie czeka. Musi być już późno... Trzeba iść prędko, bo będą niespokojni o mnie w domu... Będą czekać z obiadem...
Szedł drogą i wydawało mu się, że to jest rzecz zupełnie naturalna. Uszedłszy sto kroków, zapomniał o swej bytności w domu obłąkanych, również jak i o Tulettes. Był przekonany, że wraca do Plassans, dobiwszy targu o wino, które chciał oddawna zakupić u jednego z hodowców. Wtem doszedł na rozdroże, gdzie się rozchodziło aż pięć wiejskich dróżek. Rozejrzał się i, poznawszy gdzie jest, zawołał, śmiejąc się:
— Toż ze mnie głupiec! Chciałem iść pod górę, zamiast na lewo! Byłbym doszedł do Saint-Eutrope, zamiast do Plassans! Jeszcze mam kawał drogi do domu... zaledwie za półtory godziny tam będę...
Wydostawszy się na gościniec, szedł raźno, patrząc na kamienie znaczące kilometry, jak na starych, dobrych znajomych. Chwilami zatrzymywał się i patrzył na jakieś pole, lub dom wiejski i znów szedł dalej. Niebo było szare, tylko gdzieniegdzie przeświecały różowawe obłoczki, oświetlając noc lekką łuną gasnącego ogniska. Zaczęły padać wielkie krople deszczu. Wiatr dął ze wschodu, niosąc z sobą wilgoć i zimno.
— Niech dyabli porwą taką pogodę — zawołał, rozglądając się po niebie. — Wiatr jest wschodni, spadnie więc ładna ulewa! Ani myśleć, bym doszedł do Plassans przed deszczem! A jak na złość nie wziąłem ciepłego ubrania!
Zaczął się opinać w szary, sukienny kaftan, który podarł niedawno na szmaty, podczas ataku w obecności Marty. Szczękę miał mocno zranioną i często machinalnie dotykał ją ręką, czując ból, lecz nie zdając sobie sprawy, jaka jest tego przyczyna. Gościniec był pusty i dopiero na stoku wzgórza spotkał wóz, toczący się leniwo. Woźnica spał a koń szedł noga za nogą. Mouret poznał woźnicę i pozdrowił go przyjaźnie, lecz nie odebrawszy odpowiedzi, szedł spiesznie dalej. Dochodził do mostu na rzece, gdy spadł gwałtowny deszcz. Ponieważ unikał zawsze przemoknięcia, spuścił się na brzeg rzeki i schronił się pod sklepienie mostu, narzekając, że zapomniał wziąść z sobą parasola, i że skutkiem tego braku przezorności zniszczy sobie ubranie. Czekał cierpliwie przeszło pół godziny, bawiąc się nadsłuchiwaniem ociekających strug deszczowych. Rozpogodziło się; wyszedł z pod mostu i, podążywszy dalej gościńcem, stanął niedługo w Plassans. Z wielką uwagą omijał kałuże wody, nie chcąc się zamoczyć.
Było blizko północy, lecz Mouret obliczał, że musi być teraz około godziny ósmej. Szedł pustemi ulicami, martwiąc się, że się spóźni na obiad i że żona wraz z dziećmi jest o niego zaniepokojona.
— Co ona o mnie myśli, że nie przychodzę — szepnął. — Obiad będzie zimny... Róża ładnie mnie przyjmie...
Doszedł do ulicy de Balande i stanął przed swoim domem...
— To się zgapiłem!... Nie mam klucza!
Jednakże nie zastukał. W oknie od kuchni było ciemno, inne okna domu wyglądały też jakby martwe. Ogarnął go wielki niepokój. Powodowany instynktem zwierzęcym, węszył niebezpieczeństwo. Przeszedł na przeciwną stronę ulicy i patrzył na front swego domu. Powziął decyzję i obszedł na około, by dostać się od strony ogrodu przez zaułek des Chevillottes. Lecz furtka była zaryglowaną. Odsadził się i z wielką siłą uderzył ramieniem. Stare, spróchniałe drzwi odskoczyły, pęknąwszy na dwoje. Stał, odurzony uczynionym wysiłkiem, nie zdając sobie sprawy dlaczego rozbił drzwi, podniósł je z ziemi i próbował naprawić, pasując jedną połowę do drugiej.
— Ładnie się popisałem, zepsułem drzwi, zamiast zastukać, by mi otworzono — rzekł z żalem. — Wstawienie nowej furtki będzie mnie kosztowało przynajmniej trzydzieści franków! Wszedł do ogrodu. Podniósł głowę, by spojrzeć na dom, a zobaczywszy światło w oknach sypialni, pomyślał, że Marta rozbiera się przed pójściem do łóżka. Zdziwił się mocno. Przypuszczał, że musiał zasnąć, przeczekując ulewę pod mostem. Stracił świadomość, która mogła być godzina. Musiało być bardzo późno, bo okna podprefektury, oraz okna domu państwa Rastoil były wszystkie ciemne, uśpione. Znów powiódł oczyma po ścianach swego domu i dojrzał światło w oknie na drugiem piętrze, w pokoju księdza Faujas. Światło to wydało mu się okiem patrzącem wśród ciemności. Chwycił się oburącz za skronie, głowa mu pękała od natłoku przykrych wspomnień, dokuczliwych, jak dusząca zmora, a jednak niewyraźnych, niesformułowanych. W chaosie tych myśli dostrzegał jakąś groźbę, niebezpieczną dla siebie i swej rodziny. Coś oddawna dokuczliwego, rosnącego stopniowo, mającego pochłonąć dom, ich wszystkich, jeżeli szybko temu nie zaradzi.
— Marto, Marto — zawołał półgłosem. — Chodź, uprowadź dzieci z tego domu!
Zaczął szukać Marty w ogrodzie. Lecz nie poznawał dawnego swego ogrodu. Wydawał mu się znacznie większy, pusty, szary, podobny do cmentarza. Bukszpanów już nie było, sałaty znikły, a owocowe drzewa rozeszły się na boki, było ich mniej i rosły w innych miejscach. Zawrócił w głąb i ukląkł, by zobaczyć czy to nie ślimaki poczyniły te spustoszenia. Żałował przedewszystkiem ulubionych bukszpanów, nie widząc nawet śladu czerstwej ich zieloności, poczuł silny ból w sercu, jakby opłakiwał śmierć żywej części swego ogrodu i domu. Któż zabił tę kochaną roślinność?... Kto ściął tutaj wszystko, nawet fiołki, któremi obsadził cały spadek tarasu? Głuchy bunt zawrzał w nim na widok tego zniszczenia.
— Marto, Marto, gdzie jesteś? — zawołał znowu.
Poszedł jej szukać w cieplarni, na prawo od tarasu. Wnętrze cieplarni było całe napełnione powyrywanemi bukszpanami. Suche były i sztywne, jak szkielety. Pomiędzy w wiązki poskładanym bukszpanem, sterczały powyrywane z korzeniami owocowe drzewa, żałośnie wyciągając ramiona zeschłych gałęzi. W kącie, od sufitu, spuszczała się zawieszona klatka, w której Dyoniza chowała kiedyś ptaszki. Drzwiczki klatki były otworzone, a połamane druty jeżyły się po bokach. Cofnął się, jak człowiek, który wypadkowo otworzył grobowiec. Mrucząc coś żałośnie, dysząc z gniewu, wszedł na taras i zaczął próbować otworzyć drzwi, lub które z okien. Były zamknięte. Macał mury, chcąc znaleźć szparę, by dostać się wewnątrz domu. Napotkał płaski otwór po nad ziemią. Było to okno od piwnicy. Wyciągnął się, zatrzymał oddech, by się uczynić szczuplejszym i wpełznął tamtędy, ze zręcznością kota, chwytając się muru, wpijając paznogcie w nierówności ściany. Nareszcie był w domu.
Piwnica zamykała się tylko na klamkę. Wyszedł więc do sieni i wśród ciemności, trzymając się ściany, dostał się do kuchni. Zapałki leżały tu zwykle na półce po lewej stronie. Sięgnął ręką i przy ogniu zapałki poszukał lampki, nic nie zrzuciwszy. Rozejrzał się teraz dokoła. Musiano dziś podejmować licznych biesiadników. Kuchnia była zawalona talerzami, półmiskami, pełno było niezwykłych nakryć stołowych, kieliszków i szklanek. Rondle stały w nieładzie na stołach, stołkach, podłodze i na blasze, były jeszcze ciepłe, a maszynka od kawy syczała na palącej się jeszcze fajerce, zapadłszy do połowy w węgle. Przekrzywiona, naprzód osunięta, przypominała postać pijaka. Mouret poprawił ogień haczykiem, maszynkę postawił prosto i zaczął porządkować rondle. Wąchał je, chcąc rozpoznać, jakie gotowano w nich potrawy, wąchał również kieliszki i szklanki, przeliczał talerze i półmiski, mrucząc na marnotrawstwo. Nie była to dawna, skromna i czysta jego kuchnia. Ileż jedzenia tu dziś zakupiono! jaki niedozór i rozpusta wkradły się do jego domu! Gniewny był. Lecz nowa fala myśli ogarnęła go raptownie. Wziął lampę i, wyszedłszy do sieni zaczął wołać stłumionym głosem:
— Marto, Marto, odezwij się! Gdzie oni cię schowali... gdzie zamknęli?... Trzeba ztąd uciekać! Uciekajmy natychmiast!
Zaczął jej szukać w stołowym pokoju. Obie wielkie szafy stojące po bokach pieca, były na rozcież otwarte. Na jednej z półek, wielki worek z szarego papieru leżał bokiem i kawałki cukru wysypały się z niego aż na podłogę. Wyżej nieco stały butelki z koniakiem odkorkowane, lub szmatami przytknięte. Wszedł na stołek, by zobaczyć górne półki. Były do połowy puste, łub zajęte butlami wódki na owocach, każdy z nich był zaczęty, odkryty, toż samo miało miejsce z mniejszemi słoikami, w których konfitury cukrzyły się nieprzykryte, próbowane, na wpół tylko dojedzone. Bakalie, ciastka, migdały mięszały się z innemi kuchennemi zapasami, wszystko było zmarnowane, nie do użycia, jakby banda żarłocznych szczurów gospodarowała tutaj od jakiegoś czasu. Nie znajdując Marty w szafach, szukał jej pod sprzętami, otrząsał firanki, wszedł pod wielki stół jadalny. Na podłodze pełno było kości, kawałków chleba, potłuczonych butelek i szklanek.
Zawrócił na korytarz i zaczął szukać Marty w salonie. Lecz zaraz na progu zatrzymał się, nie mogąc poznać swojego dawnego salonu. Czyżby nie był u siebie?.. Przypatrywał się jasno fiołkowemu obiciu, kwiatom kobierca, fotelom obitym wiśniowym adamaszkiem. Zdziwiony wyszedł w przekonaniu, że wszedł do cudzego mieszkania.
— Marto, Marto! — wołał rozpaczliwie.
Zatrzymał się w pośrodku sieni i rozmyślał, hamując zarazem krzyk, gwałtem wyrywający mu się z gardła, tamujący mu oddech, duszący go jak kleszczami. Gdzie on jest? Tu jest inaczej, niż w jego własnym domu. Któż mu poodmieniał pokoje i zwykły porządek codziennego, skromnego życia?... Dawne wspomnienia ćmiły się, mięszały. Zdawało mu się, że widzi cienie ludzkie sunące wzdłuż korytarza. Wystąpiły dwa naprzód, zarysowały się wyraźnie, czarno, ubogo, pokorne były ich ruchy, grzeczne ukłony i spojrzenia. Po za niemi stały dwa inne cienie, mniej wyraźne, szare, o podejrzanych minach, fałszywym uśmiechu. Podniósł lampę w górę i przy chwiejnym jej płomieniu, widział jak cienie te rosną, olbrzymieją; dochodziły już do sufitu, napełniły sobą schody, dom cały zajęły swym obszarem. Cienie te miały woń wstrętną, przejęły powietrze zgnilizną, a zakażone domostwo zaczęło rdzewieć, próchnieć, ściany osypywały się złowrogo, w murach porysowały się szczeliny. Wszystko szło w rozsypkę, wszystko to topniało, jak garść soli, rzuconej w gotującą wodę.
Z górnych piętr doleciały go teraz głosy i śmiechy. Postawił lampę na ziemi i poszedł szukać Marty na górze. Szedł na czworakach, jak zwierz lekki i zwinny, nie czyniąc najmniejszego hałasu. Na pierwszem piętrze zatrzymał się przed drzwiami sypialni. Smuga światła jaśniała z pod źle przystających drzwi pokoju. Zapewne Marta musiała się rozbierać.
— Wcale niezłe mają łóżko! — ozwał się głos Olimpii. — Patrzno, mój mężulku, tonie się w puchu...
Śmiała się, rzucała na sprężynowych materacach, powiewiając kołdrą i poduszkami.
— Czy wiesz? — mówiła dalej — od czasu jak weszłam poraz pierwszy do ich sypialni, postanowiłam sobie, że kiedykolwiek prześpię się w ich łóżku. Ta ochota przyczepiła się do mnie, jak choroba. Ile razy widziałam naszą gospodynię, leżącą w tej pościeli, miałam ochotę wziąść ją za kark, rzucić na ziemię i zająć jej miejsce w łóżku. Ach, jakże ono wygodne, jakie ciepłe. Wiesz co?... zdaje mi się, że mnie owinięto w watę.
Trouche jeszcze chodził po pokoju, oglądając przybory na toalecie; potrącając flakony z perfumami.
— To ma pachnideł ta niedołęga! Wszelkiego rodzaju kosmetyki... jak w sklepie u rękawicznika! — podziwiał Trouche, patrząc pod światło na różnokolorowe flakony.
— Dobrze zrobiła, wyjeżdżając — wołała Olimpia, kołysząc się na łóżku. — A teraz chociażby wróciła do domu, to się tutaj nie dostanie... zaryglowałam drzwi na wszelki przypadek... Dlaczego ty się nie rozbierasz i nie kładziesz do łóżka?...
Roztworzył komodę i przewracał leżącą bieliznę i drobiazgi.
— Masz, włóż to zaraz! — rzekł rzucając żonie nocną koszulę. — Batyst i koronki! Zawsze marzyłem o spędzeniu nocy przy kobiecie w takiej koszuli... A ja, zamiast szlafmycy, włożę tę czerwoną jedwabną chustkę... Powiedzno, czyś zmieniła bieliznę na pościeli?...
— Nie... co prawda nie pomyślałam o tem... ale patrz.... jeszcze jest czysta. Ona bardzo dba o swoje ciało... co do mnie, to się nią nie brzydzę...
Trouche chciał się już kłaść, gdy wstrzymała go, mówiąc:
— Przynieś nasze szklanki z grogiem! Postaw je na nocnym stoliku... bo pocóż mielibyśmy latać do naszych szklaneczek na drugi koniec pokoju... Tak będzie wygodniej. Tu nam dobrze! Używamy, jakby naprawdę dom cały do nas należał.
Leżeli pod puchową pierzyną, którą naciągnęli z nóg aż pod samą brodę, ciesząc się ciepłem, mówiąc, że się w nich pieką, jak w piecu. Po chwilowem milczeniu, Olimpia roześmiała się, mówiąc:
— Prawdziwa gratka taki dzień jak dzisiejszy i takie spanie w puchach i jedwabiach!...
— Tak, jadło się dzisiaj wcale nie najgorzej! — zawołał Trouche, cmokając na znak zadowolenia.
— A piło się jeszcze lepiej! — dodała Olimpia. — Wiesz co?... pokój jeździ w kółko... to wcale przyjemnie... Ale co jest nieznośne, to matka! Cały dzień dreptała mi po piętach! Rady sobie dać nie mogłam z tą starą wiedźmą... Cóż z tego, że tamte dwie pojechały na złamanie karku, kiedy nie będzie można użyć swobody z powodu matki... pilnuje mnie jak więźnia... Popsuła mi całą przyjemność.
— Jak myślisz, czy Owid długo z nami będzie? — zapytał Trouche. — Ja przypuszczam, że lada dzień dyabli go ztąd wezmą... to jest, że zostanie biskupem i zamieszka w swoim pałacu, zostawiając nam miejsce zupełnie swobodne...
— A kto go tam może wiedzieć! — odpowiedziała opryskliwie Olimpia. — Wreszcie matka może się uprze i będzie chciała tutaj pozostać. Najlepiej byłoby, żeby wszyscy karki skręcili! A jeżeli już taki nasz los, że mamy kogoś cierpieć przy sobie, to wolę tę niedołęgę Martę i jej kucharkę, aniżeli Owida i matkę. Gdyby ich nie było, umieściłabym Martę w pokoju jej ukochanego, a my pozostalibyśmy w tem łóżku... Z nią łatwo sobie poradzę... Pić mi się chce, podaj mi grogu!
Napili się oboje i znów zasunęli się pod kołdrę i pierzynę.
— Jeszcze niemało wycierpimy, nim pozbędziemy się ich wszystkich, zauważył Trouche. Ale nie trzeba się zrażać... trzeba im dom obrzydzić... Wiesz co?... Mnie się zdaje, że Owid jużby się oddawna był wyprowadził, gdyby nie Marta... Po prostu tchórzy przed skandalem, jakiby mu gotowa urządzić... Ona nie dała jeszcze za wygraną... Myśli, że go trzyma... Czasami mam ochotę zabrać się do baby i wytłomaczyć jej, że ten albo inny to wszystko jedno... rozumiesz, a jeżeli mi się uda, wtedy nasza górą! Wypędzamy wszystkich precz i używamy całą gębą!
Znów się napił i rzekł raźnie:
— Dalibóg zacznę do niej palić koperczaki! Cóż ty na to, moja żoneczko?
— Jaki ty zabawny! — zaczęła śmiać się Olimpia grzechocząc i piszcząc z wesołości. — Nadarmo, mój kochany! Nadarmo! Jesteś za brzydki i za stary. Ja ci nie przeszkadzam! Możesz z sobą robić co ci się podoba... ale baba ciebie nie zechce... Lepiej spuść się na mnie... ja ją ujeżdżę... Zobaczysz, że wyparuję ztąd mojego braciszka z jego kochaną mamą! Zawsze na nas patrzą zpodełba... mam tego dosyć!
— Wiesz co? — szepnął Trouche. — Jeżeli się tobie nie uda, puszczę po mieście wiadomość, że proboszcz sypia w jednem łóżku z panią Mouret. To narobi tyle wrzawy, że będzie musiał wyprowadzić się na drugi koniec miasta.
Olimpia aż usiadła na łóżku z radości i, klasnąwszy w ręce, zawołała:
— Pyszna myśl, pyszna! Nie warto myśleć o czem innem... Od jutra rozpocznij twoje opowiadanie. Za miesiąc, tak, najdalej za miesiąc, plac się oczyści i będziemy gospodarowali jak prawdziwi państwo... Ani śladu nie pozostanie po braciszku i po mamie! Mam ochotę uściskać cię za twój projekt. Nie przypuszczałam, żeś taki mądry!
Popijając grog, śmieli się i cieszyli z pomysłu. Zaczęli projektować zmiany w umeblowaniu sypialni. Komodę postawią w innem miejscu, a z salonu przyniosą dwa fotele. Język im się plątał, mówili coraz niewyraźniej i bezładniej. Nastąpiła cisza.
— Masz tobie, zasnął — zawołała Olimpia — jakby nagle ze snu zbudzona. Żeby chociaż leżał przy ścianie, mogłabym czytać moją powieść, bo jeszcze mogę czytać... spać mi się nie chce...
Wstała i, odsadziwszy się przy krawędzi łóżka, zaczęła go popychać do ściany. Spał już mocno, bezwładnie. Ułożywszy się na jego miejscu, zaczęła czytać. Lecz nie doszła do końca stronnicy, gdy zerwała się, obróciwszy głowę ku drzwiom pokoju. Zdawało się jej, że słyszy warczenie wilka na korytarzu. Zrozumiawszy jednak niedorzeczność podobnego przypuszczenia, rozgniewała się na męża. Uderzyła go łokciem w bok, krzycząc:
— Wiesz, że nie lubię twoich głupich żartów! Nie udawaj wilka! Możnaby przysiądz, że wilk stoi podedrzwiami... Będziesz mi zaraz cicho! Nie chcesz?... No to się baw, mój kochany!
Znów wzięła książkę do ręki i zaczęła czytać, wysysając plasterek cytryny, który palcami wyciągnęła z wypróżnionej szklanki grogu, Mouret popełzał na czworakach na drugie piętro. Nie czyniąc najlżejszego szelestu, zatrzymał się przed drzwiami księdza Faujas i przyłożył oko do dziurki od klucza. Imię Marty wyrywało mu się z gardła. Płomienne oko zapuszczał w głąb pokoju księdza, szukając usilnie Marty, pragnąc się upewnić, czy nie schowano jej tutaj.
Obszerny pokój księdza Faujas pełen był cienia. Mała lampa, przysłonięta umbrelką, rzucała tylko krąg światła na stół i na podłogę. Postać księdza zarysowywała się czarną plamą, wśród żółtawego zmroku. Siedział pochylony nad stołem i pisał. Mouret przebiegał okiem każdy kąt pokoju. Szukał Marty pod komodą, za firankami okna, zatrzymał wreszcie wzrok na małem, żelaznem łóżku. Na poduszce leżał czarny, wielki kapelusz księdza. W tym półcieniu, wyglądał jak kobieca głowa owinięta rozpuszczonemi włosami. Była to zapewne Marta. Przecież małżonkowie Trouche mówili, że sypia razem z księdzem. Lecz oko jego zaczęło przywykać do ciemności. Widział, że łóżko nie jest przygotowane do nocnego spoczynku. Było ono obciągnięte białą kołdrą, wiało od niego jakieś grobowe zimno, wyglądało jak sarkofag, wykuty z kamienia. Ksiądz Faujas musiał posłyszeć jakiś szelest, bo odwrócił głowę i spojrzał w stronę drzwi. Gdy Mouret ujrzał poważne, surowe, oblicze księdza, oczy mu zapałały, piana zaczęła mu ściekać końcem ust i ledwie powstrzymał wycie. Zawrócił odedrzwi i lekko, zwinnie, zawsze na czworakach, spuścił się na dół i cwałując po korytarzu, powtarzał półgłosem:
— Marto, Marto, Marto!
Obiegł dolne pokoje i znów pogalopował jak raniony zwierz na górę, na drugie piętro. Wsunął się do pokoju Róży, lecz zastał tu pustkę. W mieszkaniu państwa Trouche, zatrzymał się przed masą nagromadzonych mebli, ostrożnie zwęszywszy wszystko, zajrzał do dawnego dziecinnego pokoju. Ręka jego natrafiła na trzewik, leżący na podłodze. Podniósł go i poznał przydeptany pantofel Dyonizy. Rozpłakał się, lecz instynkt go ostrzegał, że należy się zachowywać cicho. Zbiegi ze schodów na dół, po chwili był z powrotem aa górze. Prześlizgiwał się wzdłuż schodów i ścian z niepojętą zwinnością, nigdzie się nie potykając, nie zawadzając, z przezornością, właściwą niektórym szaleńcom. Lecz przeszukawszy wszystkie kąty, kryjówki, zwęszywszy rzecz każdą, nabrał przekonania, że Marty nie było w domu. Nie było również dzieci, a nawet Róży. Dom więc był pusty. Mógł runąć. Mógł zniknąć z powierzchni ziemi.
Mouret usiadł na schodach pomiędzy pierwszem a drugiem piętrem. Potężne tchnienie rozrywało mu piersi, dusząc za gardło. Oparł się plecami o poręcz, oczy miał szeroko rozwarte i patrzał w otaczającą go ciemną noc, zajęty dojrzewaniem myśli, która nim zawładnęła. Zmysły jego nabrały spotęgowanej siły, chwytał najlżejsze szmery nadlatujące z pokoi. Na dole Trouche zasnął, chrapiąc przeciągle, Olimpia odwracała kartki czytanej powieści palcem szeleszcząc po papierze. Na drugiem piętrze, ksiądz Faujas pisał, a pióro jego skrzypiało po papierze, jak chrzęszczenie poruszających się owadów, a w sąsiednim pokoju pani Faujas spała, sapiąc regularnie, jakby do taktu roboty swego syna, Mouret przesiedział tak godzinę, słuch natężając bezustannie. Olimpia wreszcie zasnęła, usłyszał bowiem gdy książka wypadła jej z rąk na ziemię. Później i ksiądz Faujas odłożył pióro, zaczął się rozbierać, chodząc po pokoju i z cicha człapiąc pantoflami. Ubranie opadało z niego mięko na podłogę, a łóżko nie zaskrzypiało pod ciężarem jego rozrosłego ciała. Wszyscy więc legli na spoczynek, lecz wsłuchujący się w ciszę waryat czuł, że ksiądz jeszcze nie zasnął, oddychał bowiem lekko jak człowiek na jawie. Zwolna oddech jego stawał się mocniejszy. Spano w całem domostwie.
Mouret przeczekał jeszcze dobre pół godziny. Wsłuchiwał się coraz namiętniej, jakby śledząc miarowe zapadanie w sen tych czworga ludzi, spoczywających pod jego dachem. Teraz wszystko zdawało się być zdrętwiałe, w głębokim śnie pogrążone, ciemnościami pokryte, dom oddawał mu się w ręce. Wstał i zeszedł do sieni, mrucząc:
— Marty niema, domu niema, nic niema.
Otworzył drzwi wychodzące na ogród i wszedł do cieplarni. Zaczął z niej wynosić naręcza zeschłego, suchego bukszpanu. Ułożywszy je metodycznie przed cieplarnią, zaczął je zanosić na górę, kładąc jedne na drugie przed drzwiami państwa Trouche, śpiących w jego dawnej, małżeńskiej sypialni, oraz przed drzwiami mieszkania księdza Faujas. Zapragnął światła. Poszedł do kuchni i pozapalał wszystkie lampy i lichtarze, rozstawiając je w pokojach i na schodach. Potem znów się zabrał do noszenia zeschłych gałęzi. Stosy przed drzwiami sięgały tak wysoko, jak tylko mógł ręką dostać. Zbierając ostatnie bukszpany z ogrodu, podniósł głowę i spojrzał na okna pierwszego i drugiego piętra. Wrócił do cieplarni i zaczął z niej wyciągać zeschłe owocowe drzewa, układając je w wielki stos przed oknami. Pilnie uważał na uregulowanie cugu, by płomień był silniejszy. Stos wydał mu się zbyt nizki.
— Nic niema — zaczął powtarzać. — Trzeba aby nic nie było...
Przypomniał sobie i zszedł do piwnicy, poczynając z niej wynosić cały zapas drzewa i węgla złożonego tam na zimowy opał. Stos rósł szybko pod oknami, a za każdem dorzuconem naręczem śmiał się, trzęsąc z dziką radością. Węgle zsypywał na podłogę w dolnych pokojach, największy stos przyparł do schodów. Na podkłady z węgla poukładał meble. W godzinę ukończył całą robotę. Był zmęczony tą pracą. Biegał bowiem bezustannie obciążony, a wykonywał swe zadanie ostrożnie, szybko, ciesząc się, że ani razu nie narobił hałasu potrąceniem się o drzwi lub sprzęty. Był boso, czuł niezwykłą jakąś siłę, oraz niebywałą logiczność ruchów. Pochłonięty przewodnią myślą, żył nią obecnie i wykonał w sposób inteligentny.
Gdy wszystko było już gotowe, przez chwilę patrzył na swoje dzieło z niewymowną radością. Zaczął chodzić od stosu do stosu i poprawiał gałęzie, by nie wychodziły po za czworokątny kształt, który postanowił nadać ogniskom. Obchodził je z lubością, zacierając ręce. Przypomniawszy sobie, że węgiel mógł się prószyć, gdy go przenosił, pobiegł do kuchni po miotłę i starannie zamiótł pokoje. Uważnie obszedł raz jeszcze całą dokonaną robotę, by się przekonać ze ścisłością uczciwego kupca, czy wszystko jest w porządku, jak być powinno. Radość zaczynała mu sprawiać zamęt w głowie, już nie mógł myśleć tak jasno, jak podczas wykonywania swego zadania. Pochylił się ku ziemi i znów znalazł się na czworakach. Zaczął żwawo biegać jak zwierz dziki, podskakując chwilami w górę i całem ciałem opadając na ręce i nogi, dysząc, sapiąc jak miech kowalski w potężnej kuźnicy.
Znów myśl przewodnia przedarła się z zamętu. Powstał i rozpalił łuczywo. Podłożył najpierw ogień pod stos ułożony przed oknami domu. Jednym susem wpadł do mieszkania i zapalił stosy w salonie i w stołowym pokoju. Wbiegł na górę i rozniecił ogień pod drzwiami sypialni i księdza Faujas. Wpadł w szał radości, widok płomieni upajał go, doprowadzając do wściekłości. Dwukrotnie przebiegł jeszcze schody, skacząc przez płomienie, podniecając ogień, dmuchając nań z całych sił. Zawracając na miejscu, dawał susy z nadludzką zwinnością, chwytał płonące gałęzie, rozpalając boki stosów, przysiadał na udach podpierając się rękoma i jak zwierz drapieżny połyskiwał oczami. A gdy płomienie stosów uniosły się do sufitu i ogień ogarnął całość czworoboków, przestał tamować dech w piersiach, śmiał się, klaskał w dłonie i wyć począł straszliwie.
W całym domu zaczęło dudnieć, jak w olbrzymim piecu. Pożar wszczął się naraz we wszystkich punktach. Podłogi zaczęły złowrogo trzeszczeć, sufity pękały, otwierając szczeliny. Wyjąc, szczekając, z dzikim piskiem, waryat pomknął raz jeszcze na górę, przebywając strugi płomieni, osmalając sobie ubranie, włosy i ciało. Przysiadł na drugiem piętrze, zaczajony, jak potworna bestya, warcząc i wyjąc wciąż z wściekłością. Postanowił pilnować przejścia. Oczy utkwił w drzwi pokoju księdza.
— Owidzie, Owidzie! — ozwał się głos przerażającej grozy.
W głębi korytarza, otworzyły się małe drzwi, o których zapewne zapomniał. Dym i płomienie skierowały się ku tym drzwiom otwartym, hucząc jak nawałnica. Wśród ognia ukazała się pani Faujas. Biegła z rękoma naprzód wysuniętemi, a dopadłszy do drzwi pokoju syna, zaczęła rozrzucać palące się naręcza ognisk, rzucając płomienne snopy po za siebie, krzycząc z wysiłkiem rozpaczy:
— Owidzie! Owidzie!
Stos malał przed drzwiami księdza, a wpatrzony w tę scenę waryat, przysiadł na ziemi i skarżył się żałośnie.
Waliła pięściami we drzwi pokoju syna, wołając ochrypłym, nieludzkim głosem:
— Czekaj na mnie, nie spuszczaj się oknem!
Wyłamała drzwi. Były już na wpół zwęglone, więc ustąpiły pod naciskiem wyprężonego jej ciała. Ukazała się w nich napowrót, niosąc i ciągnąc zemdlałego już syna, który chcąc włożyć sutannę przed ucieczką z pokoju napełnionego czadem i dymem, stracił nagle przytomność.
— Owidzie, ja ciebie ztąd uniosę! — krzyczała z energią. — Trzymaj się moich ramion, chwytaj za włosy, wpij się we mnie zębami, ale trzymaj się.. Ja ciebie uratuję, uratuję!...
Obciążyła nim swe plecy i ramiona, niosąc jak dziecko, nie drżąc pod ciężarem tego ogromnego wzrostem syna, który zawisł bezwładnie, chyląc ją ku ziemi. Stąpała wśród dymu i płomieni, wspaniało, potężnie piękna macierzyńskiem uczuciem poświecenia idącego w walkę ze śmiercią, wydzierająca jej ze szponów syna, którego ukochała. Swobodną ręką gasiła głownie, byle nie dotknęły jej ciężaru. Lecz w chwili, gdy miała już nogę na pierwszym schodzie, waryat, którego nie widziała, rzucił się na księdza Faujas i ściągnął go z ramion matczynych. Jęk jego dotychczasowy zamienił się w przeraźliwe okrucieństwem wycie; w konwulsyjnym ataku uczepił się całem ciałem księdza. Gryzł go, kopał drapał i rękoma dusił za gardło.
— Marto, Marto! — wrzasnął jeszcze dwukrotnie i wraz z księdzem stoczył się po płonących schodach, poczem runęli w ognistą przepaść, a stara chłopka z nimi, wpiwszy zęby w kark szaleńca, gryząc go i krew jego pijąc.
Małżonkowie Trouche płonęli spokojnie na łożu sypialni, uduszeni dymem wpierw, nim się ocknąć zdołali z ciężkiego snu zwykłego pijakom. Spustoszony dom płonął, zasypując ognistemi gruzami tych, którzy nadwyrężyli jego całość. Ściany padały, rozpryskując się w tumanach dymu, w snopach rozrzuconych iskier.




XXIII.

Doktór Porquier przybył dopiero około godziny w pół do pierwszej. Macquart bowiem nie zastał go w domu. Znalazł wszystkich zgromadzonych przy łóżku Marty, prócz pana Rougon, który nie ruszył się ze swego pokoju, mówiąc, że wzruszenia działają na niego zabójczo. Pani Felicya siedziała na krześle obok chorej córki, a zobaczywszy wchodzącego doktora powstała i żałośnym głosem rzekła, podchodząc ku niemu:
— Ach, drogi doktorze, ratuj, jesteśmy w niewypowiedzianej trwodze! Moje chore biedactwo ani się ruszyło od czasu, gdyśmy ją ułożyli... Ręce ma już zimne, chciałam je ogrzać mojemi, lecz napróżno.
Doktór Porquier popatrzył uważnie na twarz Marty i, nie badając bliżej stanu chorej, przybrał minę pełną zwątpienia, machnął ręką na znak, że wszystko stracone i, odwróciwszy się do pani Rougon, szepnął:
— Niech droga pani uzbroi się w odwagę; tak, trzeba, żebyś pani na wszystko była przygotowaną.
Pani Felicya wybuchnęła spazmatycznym płaczem, doktór zaś dodał:
— Nie będę przed panią ukrywał prawdy. Życie jej niebawem zgaśnie. Od jakiegoś czasu już przewidywałem, że tak być musi. Biedna pani Mouret miała zaatakowane obadwa płuca. Prócz suchot trawiła ją choroba nerwów.
Usiadł, a pomimo słów wypowiadanych, łagodny, zwykły mu uśmiech okrążał jego usta; doktór Porquier nawet względem śmierci był człowiekiem grzecznym, dobrze wychowanym.
— Niech droga pani zechce się uspokoić rzekł znów do Felicyi. — Rozpacz pani źle może podziałać na własne jej zdrowie. Oczekująca nas katastrofa była nieuniknioną i jakakolwiekbądź okoliczność mogła ją przyśpieszyć, uczynić natychmiastową. Pani Mouret musiała mieć skłonność do kaszlu, będąc jeszcze dzieckiem?... Wszak tak?.. Mam przekonanie, że choroba podkopywała jej organizm od lat wielu... Lecz była przyczajona... nie znajdowała okazyi do gwałtownego wybuchu... dopiero od lat trzech symptomaty zarysowały się zagrażająco... postępując szybko, trwożąc nas wszystkich... Szkoda tej świętej kobiety... jak ona wzruszająco była pobożną! Rzecby można, że przeczuwała przedwczesny swój zgon i przygotowywała się, by zejść świątobliwie z tego świata. Cóż począć!... Wyroki Opatrzności są niezbadane i wiedza musi przed nimi uchylić czoła...
Pani Rougon nie przestawała zalewać się łzami, doktór pocieszał ją jak mógł najwymowniej, wreszcie zaproponował, by napiła się lipowych ziółek, chciał sam je przyrządzić i nalegał coraz stanowczej.
— Błagam, niech się pani uspokoi — mówił. — Biedna, kochana córka pani nie zdaje sobie sprawy ze swego stanu, nie czuje żadnego bólu... śpi spokojnie, i zbudzi się dopiero na chwilę przed skonaniem... Ja z panią pozostanę do końca, nie ruszę się ztąd, jakkolwiek moja wiedza medyczna nic tu poradzić ni zaradzić nie może... Lecz pozostanę z panią jako wierny i życzliwy przyjaciel.
Obrał sobie fotel i zasiadł w nim wygodnie z postanowieniem spędzenia nocy przy łóżku chorej. Pani Felicya zaczynała się uspokajać. Zawiadomiona przez doktora, że Marta za parę godzin skona, postanowiła sprowadzić Sergiusza, seminaryum bowiem nie było zbyt oddalone od jej domu. Chciała posłać po niego Różę, lecz ta oparła się, mówiąc:
— Poco tu sprowadzać tego anioła... czyż państwo chcecie go tem zabić?... On taki delikatny, na pewno przypłaciłby zdrowiem a może życiem, gdyby go zbudzono wśród nocy, by szedł patrzeć na matkę konającą, albo już nieboszczkę... Nie pójdę po niego, nie chcę być jego katem.
Róża była do najwyższego stopnia rozjątrzona na swoją panią. Mruczała, kręcąc się koło łóżka konającej Marty, potrącała sprzęty, podawała ze złością kamionki z gorącą wodą, mszcząc się na wszystkiem, czego tylko dotknęła.
— Sama sobie winna, że teraz umiera — gderała półgłosem. — Człowiek zdrowy na umyśle nie byłby w stanie urządzać takich historyj jak pani urządzała od jakiegoś czasu... A to, co zrobiła dzisiaj, przechodzi już wszelkie wyobrażenie. Pocóż się jej zachciało jechać do Tulettes i widzieć się z panem?... Czyż to nie było oczywiste biegnięcie na śmierć?... A któż pokutuje za to co zrobiła?... Chyba nie ona, kiedy już o niczem nie wie, tylko my wszyscy. Cały dom matki przewróciła do góry nogami i to wśród nocy... a teraz, zamiast spać, wszyscy muszą latać około niej i płakać z jej powodu... Nie, nie, stanowczo nie pójdę po Sergiusza, nie warto, by mi niebożątko budzono, przerażano...
Pomimo tych zarzekań się Róży, wysłano ją do seminaryum po Sergiusza. Doktór Porquier rozsiadł się wygodnie w fotelu przed sutym ogniem, płonącym na kominku i, przymknąwszy oczy, pocieszał panią Rougou. Marta zaczęła ciężej oddychać i śmiertelne charczenie dolatywało coraz wyraźniej od strony jej łóżka.
Macquart, którego tu nie było przynajmniej od dwóch godzin, wszedł na palcach, zwolna i ostrożnie drzwi uchyliwszy.
— Zkąd wracasz? — zapytała go pośpiesznie Felicya, odprowadziwszy w najodleglejszy kąt pokoju.
Odpowiedział, że poszedł ulokować w oberży swego konia i wózek. Wszakże oczy błyszczały mu tak dziko, minę miał tak podstępnie szatańską, że Felicya drgnęła, czyniąc tysiączne przypuszczenia. Zapomniała o umierającej córce i, zebrawszy całą siłę w chęci odkrycia myśli Macquarta, patrzała na niego uważnie, przeczuwając, że spełnił coś ważnego i bezpośrednio z nią mającego łączność. Zauważywszy zabłocone jego ubranie, rzekła:
— Możnaby przypuścić, żeś na kogo czychał? W każdym razie, ukrywasz coś przedemną. Źle robisz, mój kochany. Jesteś zarazem niewdzięczny, bo wobec naszej hojności względem ciebie, powinieneś postępować szczerze, otwarcie... i natychmiast nas uwiadamiać o wszystkiem przy zdarzonej okazyi...
— Hojność wasza jest tylko w gadaniu — pochwycił Macquart z szyderczym swym śmiechem. — Rougon jest skąpcem. Czy załatwił ów interes z kupnem pola naprzeciwko mojego dworku?... Wszak nie... pomimo, że powracałem do tego już niewiedzieć ile razy... Gdzież jest Rougon?... Niema go... wyleguje się w łóżku... śpi sobie najspokojniej w świecie, chociaż inni niemały trud sobie zadają dla dobra rodziny...
Przy ostatnich słowach, Macquart przybrał tak dwuznaczny wyraz twarzy, iż pani Felicya nabrała pewności, że coś ważnego przed nią ukrywa. Spoglądając mu prosto w oczy, spytała:
— A jakiż ty trud zadałeś sobie dla dobra rodziny?... Czy wymawiasz mi, żeś przywiózł z Tulettes chorą moją Martę?... Ale nawet i to wygląda podejrzanie, nie wypowiedziałeś mi tego, co musisz wiedzieć w tej całej sprawie... Rozpytywałam Różę, chcąc dowiedzieć się coś bliższego, i okazuje się, żeś chciał wprost zajechać do mnie... Dziwi mnie również, żeś nie stukał mocniej do drzwi domu Marty, przecież byliby wam otworzyli... Tylko nie sądź z tego co mówię, że mam do ciebie urazę za przywiezienie do mnie mojego chorego dziecka... Owszem, wolę, że się tak stało... Przynajmniej biedactwo będzie otoczone swoimi w chwili zgonu... a tam niewiadomo jak by to było...
Macquart tak dalece się zadziwił, że przerwał mówiącej, pytając:
— Myślałem, że ksiądz Faujas jest z wami w jaknajlepszych stosunkach?...
Nie chcąc mu odpowiedzieć, zbliżyła się do Marty, która coraz ciężej oddychała. Po chwili znów się zwróciła w stronę Macquarta, który, stanąwszy przy oknie, ocierał ręką zapoconą szybę, spoglądając na niebo.
— Proszę, nie odjeżdżaj jutro zbyt rychło do siebie... muszę się z tobą rozmówić o tem wszystkiem.
— Dobrze. Ale doprawdy z tobą trudno trafić do ładu. Jednego dnia lubisz kogoś, wkrótce zaś ni z tego ni owego przestajesz być życzliwą. Mnie to wszystko jedno... ja się nikogo o nic nie pytam, na nikogo nie zważam, a robię tak, jak uważam za właściwe.
Był widocznie mocno niezadowolony, że państwo Rougon przestali iść ręka w rękę z księdzem Faujas. Bębnił palcami po szybie, nie spuszczając oczu z ciemnego nieba. Wtem odbiła się łuna wśród czarnej nocy.
— Co to takiego? — spytała Felicya.
Roztworzył okno i patrzał.
— Musiał wybuchnąć gdzieś pożar — szepnął spokojnie. — Sądząc z łuny, można przypuszczać, że się pali po drugiej stronie podprefektury.
Na placu przed oknami powstał ruch. Ludzie zbiegali się ze wszystkich ulic, a do pokoju wpadł służący, mówiąc, że pali się dom państwa Mouret. Opowiadał zdyszanym głosem, że widziano zięcia pani, tego, którego trzeba było zamknąć w domu zdrowia, jak biegał po swoim ogrodzie z płonącą głownią. Felicya zamyśliła się na chwilę, wreszcie podniosła oczy na stojącego przed nią Macquarta. Teraz zrozumiała już wszystko.
— Dlaczego to uczyniłeś? — rzekła przyciszonym głosem. — Przecież nam przyrzekłeś żyć spokojnie w dworku, który kupiliśmy dla ciebie. Masz zaspokojone wszystkie potrzeby swoje, myślałam żeś się ustatkował. Mógłbyś się wstydzić swego zaprzedawania się obcym ludziom... Ileż ci dał ksiądz Fenil za wypuszczenie mego zięcia z domu waryatów?...
Macquart zaczął się gniewać, lecz nakazała mu milczenie. Zdawało się, że nie tyle się oburza popełnieniem zbrodni, jak mogącemi ztąd wyniknąć następstwami.
— Urośnie z tego potworny skandal — szeptała dalej Felicya. — Czyś potrzebował pieniędzy?... Trzeba było nas poprosić, a nie uciekać się do kieszeni obcych ludzi... Czyśmy ci kiedy odmówili pieniędzy? Jutro muszę z tobą koniecznie pomówić, opowiesz mi warunki kupna owego pola, na które masz taką ochotę... Postaram się ukryć twój dzisiejszy postępek przed moim mężem... byłby to dla niego cios śmiertelny. Zamartwiłby się twoim brakiem przezorności...
Macquart nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Zaczął się zarazem wypierać, mówiąc, że o niczem nie wiedział, przysięgał, że nie wziął udziału w intrydze, o którą go posądzała. Ciekawością powodowany, nie odchodził od okna i patrzał na zwiększającą się łunę. Doktór Porquier zeszedł już przed chwilą na plac podpretektury. Macquart, nie mogąc dłużej wytrzymać, poszedł w ślad za nim, mówiąc:
— Pójdę zobaczyć...
Wieść o pożarze spadła na miasto z podprefektury, pan Péqueur des Saulais był bowiem pierwszym z mieszkańców Plassans, który zobaczył wznoszącą się łunę. Tego wieczoru było przyjęci w pałacu podprefektury. Pożegnawszy się i gośćmi pan Péqueur des Saulaies zaczął się rozbierać w swoim pokoju, gdy dostrzegł na suficie dziwny, czerwony odblask. Zbliżył się do okna i zdziwił się bardzo, zobaczywszy palący się stos w ogrodzie państwa Mouret, a dokoła tego ogniska biegał i pląsał jakiś cień dziwaczny z płonącą głownią w ręku. Prawie równocześnie jednak buchnęły płomienie z dolnych okien domu. Podprefekt zawołał coprędzej służącego i wysłał stróża po strażaków i władze miejskie. Wrócił następnie do swej sypialni, włożył napowrót zdjęte już ubranie i, stanąwszy przed lustrem, poprawił włosy i upewnił się o ile poprawnie nastawione miał wąsy. Dokończywszy przeglądu swej powierzchowności, wybiegł na miasto i pierwszy przybył na ulicę Balande, przed palący się dom państwa Mouret. Ulica była jeszcze zupełnie pusta, uciekały nią tylko dwa koty, spłoszone przez wytwornego pana podprefekta.
— Upieką się jak kotlety na ruszcie! — pomyślał pan Péqueur de Saulaies, patrząc na dom spokojnie drzemiący od ulicy. W oknach nie ukazywały się jeszcze żadne oznaki pożaru, z siłą wybuchającego od strony ogrodu.
Zaczął się dobijać do drzwi, ale odpowiadało mu tylko dudnienie ognia roznieconego w sieni pod klatką schodową. Poszedł kołatać we drzwi domu pana Rastoil. Tam rozlegały się piskliwe krzyki, bieganina, trzaskanie drzwiami, wołania.
— Aurelio, włóż co na siebie, zaziębisz się, wychodząc w koszuli! — wołał pan Rastoil prawie tuż pod drzwiami.
Niemal równocześnie wypadł z nich przerażony a razem z nim żona i młodsza córka, która jeszcze nie wyszła za mąż. W pośpiechu panna Aurelia zarzuciła na gołe ramiona paltot swego ojca; ujrzawszy pana Péqueur des Saulaies, mocno się zarumieniła.
— Cóż to za straszliwe nieszczęście! — wołał pan Rastoil, załamując dłonie. — Wszystko pójdzie z dymem! Ściana mojego pokoju już jest rozpalona! Te dwa domy prawie są z sobą złączone... Ach panie podprefekcie, ratuj, zarządzaj, by opanowano pożar!... Pomyśl tylko, kochany panie, nawet zegarów nie wyniosłem z mojego mieszkania! Trzeba temu zaradzić! Bądź energiczny, drogi panie podprefekcie!.. Wszystko od ciebie zależy! Przecież nie mogę tracić całego mego dobytku w przeciągu paru godzin.
Pani Rastoil na wpół tylko ubrana w krótki, rozpięty szlafrok, zanosiła się od płaczu nad utratą swego garnituru salonowych mebli, Które dopiero co zostały świeżo obite.
Zaczęto się schodzić z sąsiednich domów. Pan Rastoil zachęcił obecnych, by mu dopomogli wynosić sprzęty z zagrożonego domu, sam zaś ratował swoje zegary, które ustawiał wzdłuż przeciwległego chodnika. Gdy wyniesiono meble z salonu usadził na fotelach swoją żonę i córkę, przy których stał pan Péqueur des Saulaies, uspokajając strwożone panie.
— Niech się panie zechcą uspokoić — powtarzał. — Strażacy zaraz przybędą i zorganizujemy się tak, by pożar nie tknął domu szanownych państwa. Mogę panie zapewnić, że dom ocaleje.
Szyby w domu państwa Mouret pękały z łoskotem i z okien pierwszego piętra wysunęły się płomienie, oświetlając nagle ulicę jak w dzień biały. Z placu podprefektury dolatywał odgłos bębna, zwołującego na trwogę. Nadbiegali zewsząd mężczyźni, ustawiono z nich łańcuch, lecz nie było kubłów do wody, oczekiwano przyjazdu strażaków z pompą i drabinami. Wśród ogólnego zamięszania, popłochu i trwogi, pan Péqueur des Saulaies, nie tracąc przytomności, wydawał rozkazy. Stojąc przy fotelach, gdzie siedziały panie, krzyczał na całe gardło:
— Zostawcie swobodne przejście! Formujcie łańcuch. Nie tak blizko siebie! O dwie stopy jeden od drugiego!
Poczem zwróciwszy się ku Aurelii, rzekł słodkim. zwykłym swym tonem
— Dziwię się, że pompa jeszcze nie przybyła. Dopiero co kupiona... Dziś ją spróbujemy po raz pierwszy... Nie rozumiem, dla czego nie ma jeszcze strażaków... Posłałem stróża natychmiast. Miał także iść do koszar żandarmów...
Żandarmi przybyli przed strażakami. Powstrzymali tłoczących się zewsząd ludzi, nie pozwalając im przekraczać wyznaczanego miejsca. Podprefekt poszedł osobiście ustawić regularnie ludzi tworzących łańcuch, łamali się bowiem w szyku, napierani z tyłu przez ulicznych widzów z przedmieścia. Z wieży kościoła św. Satrnina ozwał się głos dzwonu, rzucając alarm na całe miasto. Dolatywała gdzieś zdala pobudka, bębniona przez drugi bęben. Wreszcie nadjechała pompa, sycząc, dysząc, dzwoniąc i bucząc, z trzaskiem potrząsanego żelaztwa. Tłum się rozstępował przed końmi, chroniąc się na chodniki i przyciskając do murów. Po za pompą biegło piętnastu zdyszanych strażaków miasta Plassans. Pomimo energicznej działalności pana Péqueur des Saulaies, minął kwandrans czasu, zanim zdołano dojść do ładu z maszyneryą nowej, nieznanej strażakom pompy.
— Wałek się nie porusza! — wrzasnął kapitan strażaków do prefekta, który utrzymywał, że śruby nie są dość rozluźnione.
Gdy nareszcie wzniósł się w górę strumień wody, tłum zawrzał zadowoleniem, jakby już wszystko zostało uratowane. Dom płonął teraz jak pochodnia, palił się cały od parteru aż do stropu. Woda, przedostając się do rozpalonych murów syczała, a wśród tumanów kłębiącej się żółtej pary i dymu unosiły się wysokie u dołu szkarłatne promienie. Kilku strażaków stanęło na dachu sąsiedniego domu pana Rastoil i rozwalało dachówki i wiązanie długiemi pikami, chcąc uczynić przełom, zapobiegający szerzeniu się ognia.
Macquart stał po przeciwnej stronie ulicy i patrzał z najwyższem zajęciem na palący się dom państwa Mouret. Widząc, że płomienie ogarnęły całość budynku, szepnął:
— Cała buda obróci się w perzynę!...
Koło państwa Rastoil zebrało się całe kółko znajomych. Ustawiono fotele w półkole po nad rynsztokiem i, siedząc wygodnie, patrzono na pożar, jak na widowisko. Państwo de Condamin mówili, że zaledwie doszli do domu, wracając z podprefektury, gdzie spędzili wieczór, gdy posłyszeli odgłos bębna alarmującego miasto. Pan de Bourdeu, pan Maffre, doktór Porquier, pan Delangre w towarzystwie kilku radców miejskich pośpieszyli na miejsce katastrofy. Wszyscy otaczali te biedne panie Rastoil, pocieszali je i uspakajali, witając się z okrzykami ubolewania nad wydarzeniem tak strasznem i niespodziewanem. Gwarzono, siedząc na garniturze mebli świeżo odnowionego salonu pani Rastoil, o kilkanaście kroków od pompy, dyszącej rytmicznie i zalewającej pożar palącego się domu, w którym pękały mury, i z trzaskiem waliły się belki, rozżarzone jak olbrzymie węgle.
— Mój drogi — spytała męża pani Rastoil czyś wziął mój zegarek?... Leżał na kominku wraz z łańcuszkiem.
— Tak. Mam go w kieszeni — odpowiedział prezydent, ocierając pot z nabrzękłej twarzy i chwiejąc się z nadmiaru wzruszenia. Mam także nasze srebra... Byłbym chciał wszystko wynieść, ale strażacy nie pozwolili, mówiąc, że to byłoby śmieszne.
Pan Péqueur des Saulaies, przychylając się do opinii wyrażonej przez strażaków, rzekł grzecznie.
— Ręczę państwu, że ogień nie grozi ich domowi. Jesteśmy już panami pożaru. Może pan iść do swojego pokoju stołowego i położyć srebra na miejsce.
Lecz prezydent oparł się, mówiąc, że woli mieć srebra przy sobie i poprawił trzymany pod pachą pakiet, owinięty w stare dzienniki.
— Jeżeli nie pożaru, to ludzi się boję — rzekł przyciszonym głosem. — Spotkałem w pokojach mnóstwo nieznajomych twarzy... Już i tak wyrządzili mi krzywdę, niszcząc mi część dachu. Żeby tę dziurę załatać, trzeba będzie wydać niemało pieniędzy!...
— Ależ to okropne! — zawołała głośno pani de Condamin, która od chwili rozpytywała się o coś podprefekta. — Myślałam, że wszyscy mieszkańcy tego domu zdołali ocalić życie!... Więc nikomu niewiadomo, co się stało z księdzem Faujas?
— Sam stukałem, wołając by mi otworzono — mówił pan Péqueur des Saulaies. — Nikt mi nie odpowiedział, nikt się nie odezwał. Gdy przybyli strażacy, kazałem wywalić drzwi, oraz przystawić drabiny do okien. Ale wszystko napróżno. Jeden z żandarmów poświęcił się i, okrywszy sobie głowę mokrym kocem, wszedł do sieni, lecz padł, odurzony dymem i czadem, ledwie go żywego ztamtąd wydostano.
— Więc ksiądz Faujas?... Ach, jakże okrutną śmiercią zginął! — zawołała znów piękna pani Oktawia, wstrząsnąwszy się cała dreszczem przerażenia.
Całe towarzystwo zgrupowane na meblach państwa Rastoil, spojrzało po sobie, w świetle drgających w dymie płomieni. Doktór Porquier rozpoczął wykład, że śmierć w pożarze nie jest bynajmniej tak straszną jak ludzie wogóle przypuszczają.
— Przytomność traci się natychmiast — mówił spokojnie. — Przypuszczam, że jest to kwestya sekund a nie minut. Prawda, że trzeba brać pod uwagę, siłę i rozmiary pożaru.
Pan de Condamin liczył coś na palcach, wreszcie rzekł:
— Jeżeli pani Mouret jest u swoich rodziców, tak jak to ktoś utrzymuje, to w każdym razie, upiekło się ich czworo: ksiądz Faujas, jego matka, siostra i szwagier... Wcale ładnie!
W tejże chwili pani Rastoil szepnęła do męża:
— Mój drogi, oddaj mi zegarek... Jestem niespokojna. Ruszasz się bezustannie. Jeszcze gotów jesteś usiąść na moim zegarku.
Nagle głos jakiś zawołał, że wiatr pędzi płomienie w stronę podprefektury. Pan Péqueur des Saulaies skłonił się przed paniami i, przepraszając je, pobiegł, by się osobiście o tem przekonać a w razie potrzeby zorganizować pomoc odpowiednią.
Pan Delangre chciał, by spróbowano jeszcze raz zajrzeć w głąb palącego się domu dla ratowania ofiar pożaru. Lecz kapitan ofuknął go brutalnie, mówiąc, że jeżeli chce, niech sam tam idzie, on jednak swoich ludzi nie pośle na śmierć niechybną bez żadnej korzyści dla ofiar, które dawno już żyć przestały. Twierdził, że nigdy jeszcze nie widział pożaru w tak niezwykle straszliwych warunkach. Chyba dyabli rozniecili ogień w tym domu, by gorzał tak na raz ze wszystkich stron i na wszystkich piętrach.
Mer, zebrawszy kilku ochotników, postanowił zajść z tyłu przez zaułek des Chevillottes, od strony ogrodu. Może tamtędy będzie można przystawić drabiny do okien.
— Jakieżby to było piękne, gdyby nie było takie smutne! — zawołała pani de Condamin, już znacznie spokojniejsza teraz.
Rzeczywiście pożar przedstawiał wspaniały widok. Snopy iskier strzelały jak race pod nad szerokie płomienie niebieskiej barwy. W głębi wypadłych okien migotały jaskrawo czerwone przepaście ognia a zewsząd powiewały i kłębiły się chmury żółtawego lub fioletowego dymu, strojącego w draperye zmieniający się co chwila obraz pożogi.
Panowie i panie, zagłębiwszy się w fotele, patrzyli na to widowisko, przechylając się, wyciągając głowy. Chwilami milkli, by znów wydać okrzyk podziwu, gdy gwałtowniejszy buchnął płomień i zakotłował, przysiadłszy w oparze, stłumiony strumieniem wody, kierowanej przez strażaków, zmieniających się przy pompie. Ulica wypełniona była ludzkiemi twarzami. Jasność pożaru padała na nie migotliwie, zmieniając się w tonach. Wrzawa tłumu wzrastała stopniowo, wartko biegnąc jak rozhukane fale potoku. Chwilami ludzie ci podobni byli do topielców. Żandarmi trzymali ich w odległości kilkunastu kroków od pompy, która dyszała rytmicznie, plując wodą wydobywającą się jakoby z gardzieli potwornej bestyi zakutej w pancerz żelazny.
— Proszę patrzeć na trzecie okno na drugiem piętrze! — zawołał pan Maffre, zachwycony swojem odkryciem. Doskonale widać palące się łóżko. Firanki są żółte. Płoną jak papier!
Pan Péqueur des Saulaies przybiegł kłusem ze strony podprefektury, by uspokoić znajomych. Nie groziło żadne niebezpieczeństwo. Był to popłoch bez żadnej podstawy.
— Prawda, że płomyki gnane wiatrem kierowały się zlekka ku podprefekturze — mówił, stanąwszy przed paniami, lecz gasły w powietrzu. Można być zupełnie pewnym, że pożar nie rozszerzy się dalej.
— Czy wiadomo już, skutkiem czego dom się zapalił? — spytała pani de Cordamin.
Pan de Bourdeu utrzymywał, że dym ukazał się najpierw z okien kuchni. Pan Maffre zaś twierdził równie stanowczo, że pierwsze płomienie buchnęły z pierwszego piętra. Podprefekt potrząsał głową, zamykając swój pogląd w chłodnej przezorności oficyalnego swego stanowiska, lecz zapytywany zewsząd odpowiedział półgłosem:
— Zdaje mi się, że wydarzone nieszczęście przypisać należy podpaleniu. Wydałem już rozkazy, by zarządzono śledztwo.
Zniżywszy głos, dodał, że na własne oczy widział człowieka biegającego po ogrodzie państwa Mouret z zapaloną głownią.
— Ja także to widziałam — odezwała się panna Aurelia. Poznałam nawet, kto był ten człowiek. To był pan Mouret.
Wszyscy oniemieli ze zdziwienia. Rzecz wydała się nieprawdopodobną. Pan Mouret mógłże uciec z domu obłąkanych i przybiedz do Plassans dla spalenia własnego gniazda?... Wszakże zasypano Aurelię pytaniami. Rumieniła się a matka rzucała na nią surowe, pełne wyrzutów spojrzenia. Czyż wypadało bowiem, by młoda, dobrze wychowana panna, tak często stawała nocami w oknie, jakkolwiek wychodziło ono na puste o tej porze ogrody?...
— Ręczę państwu, że wybornie poznałam, iż to był pan Mouret a nie kto inny — mówiła Aurelia. — Jeszcze nie spałam, więc zobaczywszy nagłą jasność zbliżyłam się do okna... Pan Mouret tańczył wśród płomieni.
Podprefekt poparł to twierdzenie.
— Pani ma najzupełniejszą słuszność. Teraz i ja poznaję, że to był ten nieszczęśliwy. Taki był zmieniony, że się wahałem niepewny, chociaż byłem przekonany, iż gdzieś widziałem tego człowieka. Lecz jest to szczegół niezmiernie ważny. Przepraszam, muszę znów biedź, by wydać rozkazy.
Po oddaleniu się podprefekta, całe towarzystwo zaczęło rozważać grozę zdarzenia, nigdy nie słyszano o właścicielu kamienicy, podpalającym ją dla spalenia swoich lokatorów. Pan de Bourdeu napadał na brak nadzoru w domach zdrowia. Gniewał się srodze, albowiem drżał, że wraz z tym pożarem znika dla niego nadzieja posady prefekta, którą mu obiecał ksiądz Faujas.
— Szaleńcy są mściwi, wybornie pamiętają urazy, jakie mają do osób — rzekł z prostotą pan de Condamin.
Słowa te wprawiły wszystkich w zakłopotanie. Zapadło nagłe milczenie. Panie wzdrygnęły się, przejęte lekkim dreszczem a panowie zamieniali z sobą dwuznaczne spojrzenia. Płonący dom stał się teraz o wiele ponętniejszym. Znano sprawcę katastrofy. Oczy całego towarzystwa ćmiły się pod wrażeniem dramatu, jaki każdy z osobna tworzył w myśli, patrząc na dogasający już pożar.
— Jeżeli pan Mouret też zgorzał wraz z nimi, to liczba osób dochodzi do pięciu! — rzekł znów pan de Condamin, lecz panie z oburzeniem na niego spojrzały, nazywając go okrutnikiem.
Państwo Paloque, zbudzeni uliczną wrzawą patrzyli od początku na pożar z okien swego jadalnego pokoju. Byli oni wprost po nad głowami osób siedzących na fotelach państwa Rastoil. Pani sędzina zeszła na dół i grzecznie zaprosiła całe towarzystwo do swojego mieszkania.
— Wybornie wszystko widać z naszych okien — zapewniała zachęcająco.
Lecz panie, dziękując jej, wymawiały się.
— Lepiej będzie państwu w naszem mieszkaniu, aniżeli tutaj na ulicy. O zaziębienie nietrudno a noce teraz bywają chłodne — nalegała pani Paloque z niezwykłą dawniej uprzejmością.
Pani de Condamin uśmiechnęła się i, wyciągnąwszy przed siebie ładne i zgrabne swoje nóżki — odpowiedziała za siebie i za innych:
— O, niech się droga pani o to nie obawia! Mam nogi rozpalone... Mnie jest wybornie w tym fotelu. Czy pani chłodno, panno Aurelio?...
— Mnie jest za gorąco — zapewniła Aurelia. — Możnaby myśleć, że siedzimy wśród ciepłej a nawet skwarnej nocy. Ten ogień grzeje wyśmienicie.
Ponieważ wszyscy podzielali to zdanie, pani Paloque pozostała na dole i, przyłączywszy się do towarzystwa, zajęła jeden z wolnych foteli. Pan Maffre zerwał się nagle i zniknął w tłumie, zobaczywszy obu swoich synów w towarzystwie Wilhelma Porquier. Byli bez kapeluszy i bez krawatów, przybiegli wpół rozebrani z jednego z tajemniczych domów przedmieścia, by zobaczyć pożar. Pan Maffre był najmocniej przekonany, że wychodząc z domu, zamknął synów na dwa spusty w sypialni, gdzie zaraz mieli się położyć. Chwycił ich teraz za uszy i wiódł winowajców do siebie.
— A może byłoby najlepiej, gdybyśmy poszli spać? — zauważył pan de Bourdeu, coraz głębiej zapadając w przykre dumania o przyobiecanej posadzie prefekta.
Pan Péqueur des Saulaies wrócił przed chwilą i oświadczał, że jest gotowym na rozkazy pań, gdy spostrzegł pana Delangre, powracającego z próby podejścia do domu państwa Mouret od strony ogrodu. Podprefekt zbliżył się do niego i zaczęli z sobą mówić cicho, stanąwszy na boku. Mer musiał widzieć okropną jakąś scenę, albowiem przykładał sobie rękę do oczu, jakby chcąc zatrzeć widmo straszliwego jakiegoś obrazu. Panie posłyszały tylko, jak szepnął: „Przybyliśmy za późno... okropność... okropność...“ Lecz na stawiane pytania nie chciał rzec ani słowa.
— Tylko Delangre i de Bourdeu żałują księdza Faujas — szepnął pan de Condamin na ucho pani Paloque.
— Tak, bo mieli z nim różne niepokończone sprawy — odpowiedziała spokojnie. — Ale patrz pan na księdza Bourrette! Płacze szczerze jak dziecko!
Ksiądz Bourrette, który stał dotychczas w szeregu z innymi i podawał kubły w łańcuchu, zanosił się od płaczu. Był niepocieszony. Chciano go usadzić w fotelu pomiędzy paniami, lecz nie słyszał, co do niego mówiono, patrząc zmęczonemi od łez oczyma na dogorywające zgliszcza domu państwa Mouret.
Ksiądz Surin pokazał się tylko na chwilę, wysłuchał krążących opowiadań i pobiegł szybko z powrotem do pałacu biskupiego.
— Chodźmy spać — powtórzył ponownie pan de Bourdeu. — Nic nowego nie zobaczymy...
Całe towarzystwo powstało z miejsc. Rodzina Rastoil przyjęła zaproszenie na nocleg w domu państwa Paloque. Pani de Condamin ręką strzepywała fałdy swej wytwornej, paryzkiej sukni, która nieco się zgniotła. Odstawiono fotele do ściany i przez chwilę rozmawiano stojąc, przy wzajemnych pożegnalnych życzeniach dobrej i spokojnej nocy.
Pompa pracowała wciąż, chrapliwie sycząc i ziewając wodą gasnące ognisko. Dym coraz ciemniejszy tłukł się nizko pomiędzy zgliszczami a tłum rozchodził się zwolna, klapiąc nogami. Gdzieś wysoko, na dachu domostwa państwa Rastoil, strażak rąbał siekierą zatloną belkę.
— Wszystko skończone — pomyślał Macquart, stojąc na tem samem miejscu po drugiej stronie ulicy.
Chciał już odejść, ale zatrzymał się, by wysłuchać słów pana de Condamin, rozmawiającego z panią Paloque, która mu odpowiedziała:
— Nikt go nie będzie żałował! Chyba ten biedny ksiądz Bourrette, którego naiwność przechodzi wszelkie granice. Tak, teraz wszyscy odetchniemy swobodniej. Czyś pan zauważył do jakiego stopnia był on nieznośny od czasu wyborów?... Traktował nas jak swoich niewolników. Biskup odmłodnieje i wyzdrowieje po tem co zaszło... Nakoniec Plassans odzyskało swobodę!
— Kto się musiał ucieszyć to państwo Rougon — zauważył pan de Condamin.
— Naturalnie, że się ucieszyli, jeżeli już wiedzą o szczęściu, jakie ich spotyka! Zagarną Plassans w dziedzictwie po nieboszczyku. Dla nich to prawdziwa gratka! Byliby hojnie zapłacili temu, kto podłożył ogień.. Teraz staną się wszechwładną potęgą w Plassans podbitem przez księdza Faujas!
Macquart odszedł, niezadowolony z tego co usłyszał. Zaczął się obawiać, że się przerachował. Owa radość państwa Rougon przygnębiała go, bo nie znał wyraźnej jej przyczyny. Doszedł do przekonania, że państwo Rougon zwykli są postępować obłudnie, i że każdy mający z nimi do czynienia, wyjdzie źle, odarty jakby przez opryszków, zaczajonych przy rozstajnych drogach. Idąc zwolna przez plac podprefektury, Macquart poprzysiągł sobie, że nigdy już nie będzie pracował tak na oślep.
Wszedłszy na schody domu państwa Rougon, by zobaczyć co się dzieje z umierającą Martą, spotkał Różę siedzącą przed drzwiami pokoju chorej. Na zapytanie dla czego jest tutaj a nie przy umierającej, rzekła z wybuchem szalonego gniewu:
— Nie pójdę tam! nie chcę jej widzieć!... Niech sobie zdycha bezemnie, niech zdycha jak pies! Nienawidzę jej... i wszystkich nienawidzę!... Kazali mi iść po chłopca do seminaryum — po co?... Żeby i jego zgładzić z tej ziemi?... A ja głupia poszłam, sprowadziłam go... nigdy sobie tego nie daruję... Był blady jak chusta... jeszcze mi się rozchoruje moje niebożątko... Omdlewał z przerażenia... musiałam go nieść prawie na rękach z seminaryum aż tutaj. Myślałam, że umrze, że mu serce pęknie tak szlochał okropnie... Skałaby się wzruszyła, patrząc na jego rozpacz. Teraz jest; przy jej łóżku i całuje ją, chociaż go nie poznała.. Drżę cała na samą myśl o tych wszystkich okropnościach. Uciekłam ztamtąd, bo nie mogłam patrzeć... Ot najlepiej byłoby, żeby się dom zawalił i nas pozabijał, przynajmniej raz byłby koniec wszystkiemu... Zaraz jutro wynoszę się z Plassans... zagrzebię się w jakim kącie na wsi, będę mieszkała sama i nigdy, nikogo nie chcę znać, ani spotykać.. Tak, nigdy... nikogo... Po cóż my żyjemy na świecie... doprawdy życie niewiele jest warte. Tylko zły albo złość...
Wysłuchawszy narzekań Róży, Macquart wszedł do pokoju Marty. Pani Rougon, klęcząc przed łóżkiem, ukryła twarz w dłonie. Sergiusz zaś, pochylony nad umierającą, podtrzymywał jej głowę. Twarz miał zalaną łzami, cicho spływającemi mu wzdłuż policzków. Marta leżała bezwładnie, nie powracając do przytomności. Ostatnie blaski łuny, bijącej od dopalającego się jej domu, oświetlały pokój czerwonym refleksem.
Przedśmiertna czkawka wstrząsnęła ciałem konającej. Otworzyła oczy, popatrzała z zadziwieniem, siadłszy na łóżku. Po chwili złożyła ręce z bezmiernem przerażeniem i wydała ostatnie tchnienie, ujrzawszy sutanę Sergiusza, zarysowaną na tle krwawo-ognistej łuny.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.