Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/491

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Mouret, domyślając się, że coś niekorzystnego o nim mówiono, niepokoił się, sam nie wiedząc, czemu to przypisać. Zaczął iść prędzej, machając swobodnie rękoma. Żałował, że dziś włożył stary, już niemodny tużurek jasno orzechowego koloru. Doszedłszy do targu, zawahał się chwilę, lecz postąpił śmiało naprzód między stragany z jarzyną. Lecz tu, widok jego wywołał prawdziwy popłoch między przekupkami i kupującymi.
Rozstawiono się rzędem, zbiegano się do szeregu, by nań patrzeć. Dalej siedzące przekupki powchodziły na ławki i, ująwszy się pud boki, wlepiały w niego wzrok rozciekawiony a zarazem groźny. Kobiety popychały się i wchodziły na skrzynie lub narożne kamienie chodników, by go zobaczyć. Śpieszył się, by wydostać się z targu, nie chcąc wierzyć przypuszczeniom, by to on miał wywoływać taką ogólną ciekawość tłumu.
— Możnaby myśleć, że to nie ręce, ale skrzydła wiatraka! — zawołała jakaś kobieta, sprzedająca owoce, naśladując go rubasznie.
— Ot, zwyczajnie półgłówek, o mało co nie przewrócił mojego kosza z sałatą — dorzuciła inna.
— Łapcie go! Łapcie co tchu! — wołali młynarze, śmiejąc się przeciągle.
Rozciekawiony przystanął i w naiwności myśli zaczął się wspinać na palce, chcąc też zobaczyć kogo mają łapać i co się takiego dzieje. Myślał, że złowiono złodzieja. Wtem rozległ się wy-