Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/492

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

buch ogólnego śmiechu. Zaczęto gwizdać, wyć, naśladować głosy zwierząt.
— Zostawcie go w spokoju... jakoś przyzwoicie wygląda, więc się nie rzuci chyba na nikogo...
— O, takim ludziom nie można dowierzać... niewiadomo kiedy ich chwyci...
— On tylko po nocy ma chętkę duszenia ludzi?...
— Ale oczy to ma złe, temu nikt nie zaprzeczy!
— Więc nagle tak popadł?...
— Tak, nagle... Litość bierze patrzeć... bo na każdego może spaść takie dopuszczenie... Przecież nie tak dawno niktby nie był przypuszzczał, że z nim tak będzie... Był zawsze bardzo łagodny. Idę już, bo nie mogę spokojnie patrzeć na takiego nieszczęśliwego. Oto proszę... płacę za brukiew, którą już mam w koszyku...
Pomiędzy kobietami, przy jednym ze straganów, Mouret poznał Olimpię. Kupowała najpiękniejsze brzoskwinie i wkładała do ładnego woreczka od roboty, by wyglądać jak pani a nie jak ktoś mogący chodzić z koszykiem kuchennym. Musiała opowiadać coś niezmiernie zajmującego, bo otaczające ją kumoszki przeciskały się i wychylały głowy, by lepiej słyszeć i półgłosem wyrażały oburzenie, to politowanie, za pomocą wykrzykników, składając przytem ręce.
— Chwycił ją za włosy, kończyła Olimpia i byłby jej poderżnął gardło brzytwą, którą sobie przy gotował na komodzie, lecz na szczęście nadbiegliś-