Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/611

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przestrzeń, Marta wpadała w coraz gwałtowniejszy stan egzaltacyi.
— Więc niema nic, nic! Pocóż więc wierzyłam twoim słowom! Czyż nie pamiętasz, żeś obiecywał mi rajskie rozkosze, gdyśmy siadywali na tarasie i wpatrywali się w gwiazdy widniejące na niebie! Uwierzyłam i zapragnęłam spełnienia się twoich obietnic. Zaprzedałam się i stałam się powolnem narzędziem twojej woli. Nauczyłeś mnie modłów i powtarzałam je za tobą. O jakże namiętnie modliłam się wtedy! Lecz dziś wszystko przepadło, poznaję ułudę, w którą popadłam! Więc zrywam z obłudą twoich obietnic. Chcę wrócić do dawnego mojego życia. Wyrzucę wszystkich po za próg swego domu i siądę napowrót do cerowania bielizny... Lubiłam naprawiać bieliznę domową, to zajęcie mnie nie nużyło... Chcę znów siadać na tarasie i mieć moją Dyzię tuż koło siebie... jak ona wdzięcznie się śmiała niebożątko, jak lubiła stroić swoją lalkę... biedactwo... z mego powodu z domu usunięte...
Zaniosła się płaczem i, łkając, mówiła:
— Chcę powrotu moich dzieci! To była straż moja! A gdy rozpędziłam ich, tracąc głowę dla bałamutnych modłów w kościele, zaczęło się nieszczęście moje. Dlaczego oderwałeś odemnie wszystkie dzieci moje?... Jedno po drugiem ustępowało ci miejsca, aż wreszcie znalazłam się samotna wśród obcych przybyszów. Dlaczego odwróciłeś mi serce w swoją tylko stronę?... Dla ciebie przestałam dom