Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/531

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dla czego pani się o niego kłopocze? — zawołała Róża. — Nie trzeba być taką dobrą, on tego niewart! Czy to pani już zapomniała, że on rozciął pani głowę kijem? Od czasu jak go nieama, mamy wszyscy spokój i to nietylko, my domowi, lecz całe miasto. Każdy się bał, że on gotów podpalić dom, albo wylecieć na ulicę z nożem w ręku. Ja się przyznam, że od jakiegoś czasu chowałam wszystkie noże, tak żeby nie mógł ich odszukać, służąca państwa Rastoil robiła tak samo za moją radą... A pani Rougon o ileż będzie teraz spokojniejsza... toż przykro było na nią patrzeć tak się wymizerowała biedaczka, martwiąc się i płacząc bezustannie... Nie ma człowieka, któryby nie przyznał, że należało go zamknąć, żeby ludziom nie szkodził... Wszyscy państwo, którzy panią odwiedzali w czasie choroby, mówili, że dobrze się stało, iż został z domu usunięty, bo nietylko myśmy byli w ciągłym strachu, ale całe Plassans drżało by nie wyrządził jakiego nieszczęścia...
Marta, słuchając tej paplaniny, bladła i coraz szerzej otwierając oczy, wpatrywała się w twarz mówiącej. Upuściła łyżkę trzymaną w ręku i zapatrzyła się teraz w ogród przez otwarte okno pokoju. Coraz widoczniejsze przerażenie odbijało się na bladej jej twarzy, jakby ukazywały się jej straszne widziadła po nad drzwiami i zielenią ogrodową. Wreszcie zakryła twarz drżącemi rękoma, wołając z przerażeniem: