Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/324

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ła klasztorna cisza. Wszyscy chodzili na palcach, mówiono do siebie szeptem. Mouret utrzymywał, iż czuje w powietrzu unoszącą się woń kadzidła kościelnego a wsłuchując się w odgłosy dolatujące z drugiego piętra, zdawało mu się, że tam mszę odprawiają, śpiewając przytem pobożne kantyczki.
— Co oni tam robią? — myślał wtedy. — Wszak małemu jest lepiej, więc to nie ostatni sakrament.
Sergiusz wydawał mu się odmieniony. Stał się on zupełnie podobny do dziewczyny. Oczy miał większe, usta ekstatycznie uśmiechnięte i wyrazem niewysłowionej słodyczy, którą zachowywał niezmiennie nawet podczas silnego cierpienia. Mouret nie śmiał już mówić o wyjeździe do Paryża. Jakże mógł wyprawiać tak daleko tę wątłą, pełną dziewiczej skromności istotę, w jaką się obecnie przemielił jego dawny Sergiusz...
Któregoś popołudnia poszedł do pokoju syna, stąpając jak mógł najciszej. Drzwi zastał uchylone. Sergiusz siedział w fotelu i grzał się na słońcu. Wtem spostrzegł, że łzy staczają się po wychudłych policzkach chłopca, patrzącego na matkę, która, tuż przy nim stojąc, rzewnie płakała. Wszedł a na ten szelest odwrócili ku niemu swe twarze, zalane łzami, których ukryć się nawet nie starał tak Sergiusz jak i Marta. Chory rzekł natychmiast do ojca:
— Drogi ojcze, chcę cię prosić o wielką łaskę. Mama się lęka, że mi odmówisz tej łaski... lecz nie chcąc już czekać dłużej, się upew-