Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/517

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie mogę już dłużej wytrzymać — rzekła pani de Condamin. — Zbyt nieprzyjemnie patrzeć na takie okropności... Chodźmy... proszę... chodźmy już ztąd... ja mam dosyć...
Właśnie w tej chwili a może skutkiem posłyszanego szmeru słów, Mouret upuścił świecę na ziemię i światło zgasło. Mrucząc i gniewając się wracać musiał do domu, bo wkrótce usłyszano, jak się potykał, wchodząc na schodki wiodące na taras. Obiedwie panny Rastoil krzyknęły z przerażenia i uspokoiły się dopiero w saloniku pana Péqueur des Saulaies, albowiem tam się teraz zebrano, nie mogąc się wymówić od uprzejmych zaprosin podprefekta. Zastano salonik jasno oświetlony a na stolikach stały filiżanki z herbatą i tacki z biszkoptami.
Pani de Condamin wciąż jeszcze drżała, wciskając się w kącik wytwornej kanapki i z rozmarzonym uśmiechem i spojrzeniem mówiła, że nigdy nie doznała bardziej wstrząsającego wrażenia, nawet w owym pamiętnym dniu, gdy koniecznie się uparła widzieć ścięcie głowy na gilotynie.
— To rzecz szczególna — rzekł pan Rastoil po głębokiem zastanowieniu — lecz Mouret wyglądał na człowieka, zbierającego ślimaki na sałacie. Właśnie teraz mnóstwo jest ślimaków w ogrodach a słyszałem, że je najłatwiej zbierać i wytępiać nocą... więc może...
— Ślimaki! — przerwał brutalnie pan de Condamin. — Pan sobie wyobraża, iż Mouret wie teraz