Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/652

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przytknięte. Wszedł na stołek, by zobaczyć górne półki. Były do połowy puste, łub zajęte butlami wódki na owocach, każdy z nich był zaczęty, odkryty, toż samo miało miejsce z mniejszemi słoikami, w których konfitury cukrzyły się nieprzykryte, próbowane, na wpół tylko dojedzone. Bakalie, ciastka, migdały mięszały się z innemi kuchennemi zapasami, wszystko było zmarnowane, nie do użycia, jakby banda żarłocznych szczurów gospodarowała tutaj od jakiegoś czasu. Nie znajdując Marty w szafach, szukał jej pod sprzętami, otrząsał firanki, wszedł pod wielki stół jadalny. Na podłodze pełno było kości, kawałków chleba, potłuczonych butelek i szklanek.
Zawrócił na korytarz i zaczął szukać Marty w salonie. Lecz zaraz na progu zatrzymał się, nie mogąc poznać swojego dawnego salonu. Czyżby nie był u siebie?.. Przypatrywał się jasno fiołkowemu obiciu, kwiatom kobierca, fotelom obitym wiśniowym adamaszkiem. Zdziwiony wyszedł w przekoaniu, że wszedł do cudzego mieszkania.
— Marto, Marto! — wołał rozpaczliwie.
Zatrzymał się w pośrodku sieni i rozmyślał, hamując zarazem krzyk, gwałtem wyrywający mu się z gardła, tamujący mu oddech, duszący go jak kleszczami. Gdzie on jest? Tu jest inaczej, niż w jego własnym domu. Któż mu poodmieniał pokoje i zwykły porządek codziennego, skromnego życia?... Dawne wspomnienia ćmiły się, mięszały. Zdawało mu się, że widzi cienie ludzkie sunące wzdłuż koryta-