Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/653

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rza. Wystąpiły dwa naprzód, zarysowały się wyraźnie, czarno, ubogo, pokorne były ich ruchy, grzeczne ukłony i spojrzenia. Po za niemi stały dwa inne cienie, mniej wyraźne, szare, o podejrzanych minach, fałszywym uśmiechu. Podniósł lampę w górę i przy chwiejnym jej płomieniu, widział jak cienie te rosną, olbrzymieją; dochodziły już do sufitu, napełniły sobą schody, dom cały zajęły swym obszarem. Cienie te miały woń wstrętną, przejęły powietrze zgnilizną, a zakażone domostwo zaczęło rdzewieć, próchnieć, ściany osypywały się złowrogo, w murach porysowały się szczeliny. Wszystko szło w rozsypkę, wszystko to topniało, jak garść soli, rzuconej w gotującą wodę.
Z górnych piętr doleciały go teraz głosy i śmiechy. Postawił lampę na ziemi i poszedł szukać Marty na górze. Szedł na czworakach, jak zwierz lekki i zwinny, nie czyniąc najmniejszego hałasu. Na pierwszem piętrze zatrzymał się przed drzwiami sypialni. Smuga światła jaśniała z pod źle przystających drzwi pokoju. Zapewne Marta musiała się rozbierać.
— Wcale niezłe mają łóżko! — ozwał się głos Olimpii. — Patrzno, mój mężulku, tonie się w puchu...
Śmiała się, rzucała na sprężynowych materacach, powiewiając kołdrą i poduszkami.
— Czy wiesz? — mówiła dalej — od czasu jak weszłam poraz pierwszy do ich sypialni, postanowiłam sobie, że kiedykolwiek prześpię się w ich łóżku. Ta ochota przyczepiła się do mnie, jak choro-