Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/671

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Odpowiedział, że poszedł alokować w oberży swego konia i wózek. Wszakże oczy błyszczały mu tak dziko, minę miał tak podstępnie szatańską, że Felicya drgnęła, czyniąc tysiączne przypuszczenia. Zapomniała o umierającej córce i, zebrawszy całą siłę w chęci odkrycia myśli Macquarta, patrzała na niego uważnie, przeczuwając, że spełnił coś ważnego i bezpośrednio z nią mającego łączność. Zauważywszy zabłocone jego ubranie, rzekła:
— Możnaby przypuścić, żeś na kogo czychał? W każdym razie, ukrywasz coś przedemną. Źle robisz, mój kochany. Jesteś zarazem niewdzięczny, bo wobec naszej hojności względem ciebie, powinieneś postępować szczerze, otwarcie... i natychmiast nas uwiadamiać o wszystkiem przy zdarzonej okazyi...
— Hojność wasza jest tylko w gadaniu — pochwycił Macquart z szyderczym swym śmiechem. — Rougon jest skąpcem. Czy załatwił ów interes z kupnem pola naprzeciwko mojego dworku?... Wszak nie... pomimo, że powracałem do tego już niewiedzieć ile razy... Gdzież jest Rougon?... Niema go... wyleguje się w łóżku... śpi sobie najspokojniej w świecie, chociaż inni niemały trud sobie zadają dla dobra rodziny...
Przy ostatnich słowach, Macquart przybrał tak dwuznaczny wyraz twarzy, iż pani Felicya nabrała pewności, że coś ważnego przed nią ukrywa. Spoglądając mu prosto w oczy, spytała:
— A jakiż ty trud zadałeś sobie dla dobra rodziny?... Czy wymawiasz mi, żeś przywiózł z Tu-