Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/622

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Marta zasunęła się w kąt karety i leżała nawpół zemdlona. Teraz dopiero, gdy dobiegła na stacyę i jechała do męża, ogarnęło ją niezmierne osłabienie, poddała się bólowi, który rozrywał jej piersi. Ale Róża, nie patrząc w jej stronę, zrzędziła dalej:
— Zkąd się pani wzięła nagła ochota zobaczenia pana?... Przyjemny będzie widok... i rozweselający! Przynajmniej przez tydzień pani nie zaśnie... Lecz wolę zapowiedzieć, że chociażby pani nie wiem jak krzyczała ze strachu, nie przyjdę... nie będę wstawała po nocach, żeby zaglądać pod łóżko i za firanki... Chce pani napytać się biedy — będzie ją pani znosiła sama... Bo żeby takie pojechanie do pana miało jakiś rozsądny cel... ale nie, celu nie ma żadnego. Jeszcze gotów się na panią rzucić i pokaleczyć, jeśli nie zamordować!... Jedyna nadzieja, że pani i do niego nie puszczą. Wiem, że to jest zakazane... Żebym była wiedziała, że jedziemy do Tulettes, to na pewno byłabym się uparła i została w domu... może byłoby to panią powstrzymało w zamiarze widzenia się z panem...
Marta ciężko westchnęła a Róża, spojrzawszy w jej stronę, zobaczyła ją tak bladą, że natychmiast rzuciła się ku drzwiczkom, by spuścić szybę dla wpuszczenia świeżego powietrza. Bardziej jeszcze rozgniewana, zaczęła mówić głośniej i prędzej.
— Ładny początek!... niech pani zemdleje, albo umrze w drodze... bardzo mi będzie przyjemnie!