Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/613

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wiem, nieszczęsna?... Wyrzuty sumienia dławią mnie i są katuszą bezustannie szarpiącą... Może doznam ukojenia, gdy wyspowiadam grzechy i zbrodnie moje w całej szczerości?...
Padła na kolana i, bijąc się w piersi, wołać poczęła ze skruchą:
— Grzeszną jestem! Może skutkiem moich zbrodni oblicze Boga odwróciło się odemnie.
Ksiądz chwycił ją z klęczek i posadził na krześle, krzyknąwszy rozkazująco:
— Milcz. Nie mogę spowiadać cię tutaj. Przyjdź jutro do kościoła, będę czekał.
— Ojcze, nie chciej męczyć mnie dłużej — błagała — miej litość nademną! Jutro... to zbyt daleko... Jutro... może mi sił nie stanie...
— Nie chcę twej spowiedzi! — krzyczał ksiądz coraz gwałtowniejszym unosząc się gniewem. — Rozkazuję ci milczeć, nie będę słuchał, nie chcę nic wiedzieć o tobie!...
Odstąpił w tył kilka kroków i, wyciągnąwszy naprzód ręce, chciał powstrzymać słowa, cisnące się na usta Marty. Przez chwilę patrzeli na siebie wrogo, jak wspólnicy popełnionej zbrodni. Po dłuższem, straszliwem milczeniu, rzekł do niej głosem stłumionym:
— W kościele jestem spowiednikiem. Tutaj usłyszałbym twoje wyznanie jako człowiek, a ten potępiłby cię jeszcze surowiej...