Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Mouret rozglądał się z wewnętrznem niezadowoleniem, iż nie mógł nigdzie dostrzedz nic coby mu dozwalało robić przypuszczenia, lecz uprzątnięto tu wszystko, żaden nawet świstek nie wałęsał się nigdzie. Pokój był podobny do swego pana, równie był chłodny, milczączy, czysty, niezbadany. Mouret wyobrażał sobie, iż mieszkanie księdza Faujas wstrząśnie nim głębią ubóstwa, tymczasem przeciwnie, doznawał tu podobnego wrażenia jak wtedy, gdy wszedł poraz pierwszy do bardzo bogato umeblowanego salonu prefekta w Marsylii.
Ociągając się, przeszedł przez pokój w róg przeciwny, gdzie wzywał go ksiądz Faujas, mówiąc:
— Widzi pan tę plamę, która wystąpiła na suficie?... Wczoraj była widoczniejszą, dziś już nieco wyschła...
Mouret wspinał się na palce, przymrużał oczy, wlepiając wzrok w sufit, nie dostrzegał jednak niczego, wreszcie, gdy ksiądz odsłonił firankę przy oknie dopatrzył się z trudem lekko rdzawej, nierównej skazy, prawie niewidzialnie występującej na niewielkiej przestrzeni sufitu.
— To mała rzecz, prawie nic...
— Zapewne, lecz czułem się w obowiązku uprzedzić pana... Musi być nadwerężenie w tej stronie dachu i dlatego trochę zaciekło...
— Tak, dach musi być nadwerężony z tego brzegu.