Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/680

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ale strażacy nie pozwolili, mówiąc, że to byłoby śmieszne.
Pan Péqueur des Saulaies, przychylając się do opinii wyrażonej przez strażaków, rzekł grzecznie.
— Ręczę państwu, że ogień nie grozi ich domowi. Jesteśmy już panami pożaru. Może pan iść do swojego pokoju stołowego i położyć srebra na miejsce.
Lecz prezydent oparł się, mówiąc, że woli mieć srebra przy sobie i poprawił trzymany pod pachą pakiet, owinięty w stare dzienniki.
— Jeżeli nie pożaru, to ludzi się boję — rzekł przyciszonym głosem. — Spotkałem w pokojach mnóstwo nieznajomych twarzy... Już i tak wyrządzili mi krzywdę, niszcząc mi część dachu. Żeby tę dziurę załatać, trzeba będzie wydać niemało pieniędzy!...
— Ależ to okropne! — zawołała głośno pani de Condamin, która od chwili rozpytywała się o coś podprefekta. — Myślałam, że wszyscy mieszkańcy tego domu zdołali ocalić życie!... Więc nikomu niewiadomo, co się stało z księdzem Faujas?
— Sam stukałem, wołając by mi otworzono — mówił pan Péqueur des Saulaies. — Nikt mi nie odpowiedział, nikt się nie odezwał. Gdy przybyli strażacy, kazałem wywalić drzwi, oraz przystawić drabiny do okien. Ale wszystko napróżno. Jeden z żandarmów poświęcił się i, okrywszy sobie głowę mokrym kocem, wszedł do sieni, lecz padł, odu-