siedzącą na łóżku wśród porozrzucanej pościeli, oczy miała wylękłe a rękoma zatykała sobie usta, powstrzymując krzyk, wydzierający się jej z gardła.
Zaczęła ją uspakajać, mówiąc jak do dziecka, że nie powinna się bać, bo nie ma strachów a gdy to nie pomagało, zaglądała pod łóżko i meble, odsłaniała firanki, przysięgając, te nie ma nikogo. Po tego rodzaju wylęknieniach, Marta wpadała w stan katalepsyi, leżała jak martwa z rozwartemi źrenicami.
— To wspomnienia o panu tak ją dręczą — mówiła do siebie Róża, wracając do swego pokoiku.
Właśnie nazajutrz przypadła wizyta doktora Porquier, który dwa razy tygodniowo przychodził się dowiadywać o zdrowie pani Mouret. Porozmawiał z nią i przyjaźnie, biorąc ją za rękę, rzekł z optymizmem doktora, przywykłego leczyć młode, ładne i bynajmniej nie chore kobiety:
— To nic, to nic... Jeszcze trochę mamy kaszlu... ale na to niewarto zwracać zbytecznej uwagi... jest to zaniedbany katar... i wyleczymy się z tego flaszeczką ulepku...
Zaczęła mu mówić o niezmiernie dolegliwych bólach w plecach i w piersiach. Wpatrywała się w jego twarz, chcąc na niej wyczytać to, czego nie mówił. Wreszcie wybuchnęła płaczem, krzyknąwszy:
— Ja się boję, boję się, że zwaryuję!
Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/576
Wygląd
Ta strona została skorygowana.