Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/441

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dząc się tutaj z dwóch sąsiednich ogrodów, których drzwi, wiodące na zaułek pozostawały otwarte. Panowie i panie przychodzili odwiedzać księdza proboszcza, zaniedbawszy dawną ceremonialność. Sąsiedzi byli w pantoflach, rozpiętych tużurkach, panie w dużych, słomkowych kapeluszach od słońca, z uniesionemi sukniami. Zasiadano na krzesłach i bawiono się wybornie, albowiem w ogrodzie księdza proboszcza każdy czuł się jak u siebie. Dwa niegdyś wrogie sobie kółka łączyły się tutaj w jedno i rozmawiano z nieograniczonem na pozór zaufaniem.
— Jak sądzisz — zapytał pewnego razu pan de Bourdeu swego przyjaciela pana Rastoil — czy nam to nie zaszkodzi w opinii publicznej, że się tutaj spotykamy z tą bandą z podprefektury?
— Dla czegożby to miało nam szkodzić? — odpowiedział pan Rastoil. — Wszak nie chodzimy do parku podprefekta. Spotykamy się z nim na gruncie neutralnym. Weź także pod uwagę, że składane przez nas wizyty proboszczowi nie mają żadnego oficyalnego charakteru. Jak widzisz, ja naumyślnie kładę płócienną marynarkę. Zatem przychodzę jako najbliższy sąsiad a nikt nie ma prawa do wtrącania się w szczegóły prywatnego życia. Front mojego domu podpada pod wyroki opinii publicznej, lecz to co się dzieje w tylnych pokojach lub w ogrodzie — to rzecz prywatna... Bądź przekonany, że dobrze się nad tem zastanowiłem i nie zapominam o tem, że należymy nie do siebie, lecz do narodu, do