Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dobrze, dobrze! zaraz schodzę!...
Oddaliwszy się od okna, zaczął się żegnać z księdzem przepraszając, że musi już odejść, lecz wobec chłodu, jaki go nagle ogarnął na widok tego sztywnego pokoju, o którym zapomniał, zmięszał się i słowa zamarły mu na ustach. Pokój księdza Faujas sprawiał teraz na nim wrażenie olbrzymiego konfesyonału, w którym prócz spowiednika był ów straszliwy Chrystus, rozpięty na wielkim, czarnym krzyżu... zapewne i on wszystko słyszał... Ksiądz Faujas ukłonił się przy pożegnaniu, lecz ta obojętność wydała się panu Mouret wprost nieznośną, chciał na chwilę chociażby przedłużyć swoją wizytę. Podniósł więc oczy na przeciekający róg sufitu, mówiąc:
— A zatem pan powiadasz, że to tutaj?
— Co takiego? — spytał ksiądz ze zdziwiniem.
— Owa plama, której dostrzedz nie mogę...
Ksiądz się uśmiechnął i znów począł pokazywać plamę, o której była mowa na początku wizyty.
— Tak, rzeczywiście jest — rzekł Mouret. Teraz widzę ją wybornie. Zatem, jeżeli pan chcesz, przyślę jutro robotników, aby to zreparowali.
Wreszcie zdecydował się wyjść, ksiądz odprowadził go aż do schodów i natychmiast powróciwszy do siebie, zamknął szybko drzwi równie cicho, bez najmniejszego szelestu, jak to był uczynił przy ich otwieraniu. Ta tajemnicza cichość ota-