Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/412

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Cóż to za szkaradny brudas z tej dziewczyny! — krzyczała Róża, spoglądając na Dezyderyę. Nie chcę, aby wchodziła do kuchni, bo mi wszystko zanieczyszcza... zaledwie umyję podłogę, już mi naznosi błota z ogrodu... Doprawdy, pani nie potrzebnie daje jej porządne suknie... na pani miejscu zostawiłabym ją, niechby się babrała w ziemi ze swojemi kurami.
Marta coraz mniej dbała o córkę. Opuszczona Dezyderya nie zmieniała bielizny jak co kilka tygodni. Chodziła w podartych, opadających pończochach i w wykrzywionem, dziurawem obuwiu. Suknia wisiała na niej bezładnie, strzępiąc się łachmanami. Wyglądała jak żebraczka. Któregoś dnia Mouret zaszył jej z wielkim trudem spódnicę, rozdartą z tyłu od góry do dołu. Lecz Dezyderya, chodząc w pół nago, śmiała się, potrząsała głową rzadko kiedy czesaną i machała rękoma czarnemi od brudu, mażąc się niemi po twarzy i ciesząc się ze swobody.
Widząc ją tak brudną i cuchnącą, nabierała Marta do niej wstrętu. Sama, przesiąkła zapachem kościelnych kadzideł, nie znosiła brutalnych wyziewów unoszących się dokoła Dezyderyi. Nagliła ją, by prędko jadła śniadanie i wyprawiała coprędzej do ogrodu, pogardliwie, patrząc na rozrośnięte jej ciało i z rozdrażnieniem, słuchając jej śmiechu.
— Boże mój! — szeptała z miną zdenerwowanej kobiety — jakże ona jest nieznośna! I jakże mnie męczy!