Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/435

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Słuchaj, mój drogi — rzekła Olimpia po uważnem wysłuchaniu męża, zastosuj się do jego wymagań, staraj się być pożytecznym w jego zamiarach, bo z tego niemałe korzyści mogą dla nas wyniknąć... Ja wczoraj udawałam zucha, ale duszę miałam na ramieniu... bo czułam, że muszę ostro się stawić a jednak ty wiesz, że się go boję... bo go znam! On nie ma serca... i z chwilą gdy spostrzeże, iż nie ma z nas ani korzyści, ani pomocy, to bez wahania wyrzuci nas na ulicę i gdybyśmy konali z głodu to suchej kromki chleba za nami nie rzuci... Nie trzeba go doprowadzać do złości... Ja nie chcę się ztąd ruszać... tutaj nam dobrze i może być coraz lepiej... Czy aby jesteś pewien, że cię teraz zatrzyma?...
— Tak, bądź zupełnie spokojna — odrzekł. — Potrzebuje nas a zatem po za jego plecami możemy zbijać pieniążki i ciułać na własny nasz użytek.
Od tej pory, Trouche codziennie wychodził na miasto o godzinie dziewiątej wieczorem, wtedy bowiem nikogo już nie można było spotkać na ulicach spokojnego Plassans. W żonę wmawiał, że idzie w celu szerzenia propagandy na rzecz proboszcza. Olimpia, nie będąc zazdrosną, śmiała się i udawała, że wierzy. Było jej z tem dogodnie. Pozostawszy sama, jadła ciasta, popijała grogiem lub likworami i kładła się do wygodnie usłanego łóżka, by czytać powieści, które sobie znosiła z wypożyczalni książek odkrytej przez siebie przed kilku tygodniami. Trouche wracał nie-