Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/647

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lekką łuną gasnącego ogniska. Zaczęły padać wielkie krople deszczu. Wiatr dął ze wschodu, niosąc z sobą wilgoć i zimno.
— Niech dyabli porwą taką pogodę — zawołał, rozglądając się po niebie. — Wiatr jest wschodni, spadnie więc ładna ulewał Ani myśleć, bym doszedł do Plassans przed deszczem! A jak na złość nie wziąłem ciepłego ubrania!
Zaczął się opinać w szary, sukienny kaftan, który podarł niedawno na szmaty, podczas ataku w obecności Marty. Szczękę miał mocno zranioną i często machinalnie dotykał ją ręką, czując ból, lecz nie zdając sobie sprawy, jaka jest tego przyczyna. Gościniec był pusty i dopiero na stoku wzgórza spotkał wóz, toczący się leniwo. Woźnica spał a koń szedł noga za nogą. Mouret poznał woźnicę i pozdrowił go przyjaźnie, lecz nie odebrawszy odpowiedzi, szedł spiesznie dalej. Dochodził do mostu na rzece, gdy spadł gwałtowny deszcz. Ponieważ unikał zawsze przemoknięcia, spuścił się na brzeg rzeki i schronił się pod sklepienie mostu, narzekając, że zapomniał wziąść z sobą parasola, i że skutkiem tego braku przezorności zniszczy sobie ubranie. Czekał cierpliwie przeszło pół godziny, bawiąc się nadsłuchiwaniem ociekających strug deszczowych. Rozpogodziło się; wyszedł z pod mostu i, podążywszy dalej gościńcem, stanął niedługo w Plassans. Z wielką uwagą omijał kałuże wody, nie chcąc się zamoczyć.
Było blizko północy, lecz Mouret obliczał, że