Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/627

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kanych. Dozorca szedł przodem. Doszedłszy na małe podwórko, Macquart rzekł do Marty:
— Ja tutaj na ciebie poczekam. Idź sama z Aleksandrem i nie bój się, on cię nie odstąpi.
— Wolałabym sam na sam rozmówić się z Franciszkiem — szepnęła.
— To zanadto niebezpieczne — rzekł Aleksander głosem spokojnym. — Już i tak narażam się, ułatwiając pani widzenie się z chorym.
Przeszli jeszcze jedno podwórze i zatrzymali się przed niewielkiemi drzwiami. Aleksander włożył klucz w zamek i, ostrożnie roztwierając, rzekł cicho.
— Niech się pani nie lęka... On jakiś spokojniejszy jest dzisiaj. Zdjąłem mu nawet kaftan bezpieczeństwa... Lecz jeżeli zacznie się złościć, proszę wyjść, cofając się tyłem a ja z nim zostanę, żeby go uspokoić.
Weszła, drżąc i czując wielką suchość w gardle. Zrazu nie zobaczyła nic, z powoda zmroku panującego w izdebce, lecz po chwili ujrzała jakąś czarną masę przylegającą w kącie do ściany. Oczy jej zaczęły się przyzwyczajać do piwnicznego oświetlenia, które padało z małego, zakratowanego okienka, umieszczonego w górze i opatrzonego okiennicą z grubych desek, okutych żelaznemi sztabami.
Aleksander zbliżył się do swojego chorego i, uderzywszy go poufale po plecach, rzekł:
— Ciesz się, mój kochany... przyprowadziłem ci gościa... Spodziewam się, że przyjmiesz tę panią grzecznie... Idź, przywitaj się.