Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/665

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

więc ustąpiły pod naciskiem wyprężonego jej ciała. Ukazała się w nich napowrót, niosąc i ciągnąc zemdlałego już syna, który chcąc włożyć sutannę przed ucieczką z pokoju napełnionego czadem i dymem, stracił nagle przytomość.
— Owidzie, ja ciebie ztąd uniosę! — krzyczała z energią. — Trzymaj się moich ramion, chwytaj za włosy, wpij się we mnie zębami, ale trzymaj się.. Ja ciebie uratuję, uratuję!...
Obciążyła nim swe plecy i ramiona, niosąc jak dziecko, nie drżąc pod ciężarem tego ogromnego wzrostem syna, który zawisł bezwładnie, chyląc ją ku ziemi. Stąpała wśród dymu i płomieni, wspaniało, potężnie piękna macierzyńskiem uczuciem poświecenia idącego w walkę ze śmiercią, wydzierająca jej ze szponów syna, którego ukochała. Swobodną ręką gasiła głownie, byle nie dotknęły jej ciężaru. Lecz w chwili, gdy miała już nogę na pierwszym schodzie, waryat, którego nie widziała, rzucił się na księdza Faujas i ściągnął go z ramion matczynych. Jęk jego dotychczasowy zamienił się w przeraźliwe okrucieństwem wycie; w konwulsyjnym ataku uczepił się całem ciałem księdza. Gryzł go, kopał drapał i rękoma dusił za gardło.
— Marto, Marto! — wrzasnął jeszcze dwukrotnie i wraz z księdzem stoczył się po płonących schodach, poczem runęli w ognistą przepaść, a stara chłopka z nimi, wpoiwszy zęby w kark szaleńca, gryząc go i krew jego pijąc.