Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/431

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wadzę życie wzorowo... rano idę skromnie do biura, trzymając w ręku koszyczek z bułką nasmarowaną powidłami i zadawalniam się tem śniadaniem dobrem dla dziesięcioletniego żaka... wyznaję, że chwilami jestem tem wszystkiem dyabelnie znudzony... lecz cóż chcesz?... Mam dobre serce i poświęcam się dla dobra rodziny... a właściwie dla twojego dobra... tak... słowo honoru daję, że mówię prawdę... Lecz nocą... dla czegóż nie mam sobie pozwolić?... Nocą nikt mnie nie dojrzy... wreszcie każdy ma prawo spacerowania nocą... Mnie zwłaszcza jest to koniecznie potrzebne... lekarze oświadczyli... że inaczej zdechłbym... Tak, mój kochany, zdechłbym... jak ci mówię...
— Wstrętny opoju! — syknął ksiądz z najwyższą pogardą.
— Więc cię nie przekonałem, szwagierku?... Chcesz jeszcze na mnie fukać?... Tem gorzej... ja tego nie lubię. I wiesz co?... Rozstańmy się... mam dosyć twoich głupich dewotek... Tylko jedna z nich jest niczego... wiesz ta... co ma starego męża... dozorcę wód i lasów... ale chociaż szykowna nie pilno mi, wolę moją brunetkę z kawiarni za więzieniem.. Przewracasz oczami, jakbyś chciał mnie połknąć!... Daj pokój... nikogo i niczego się nie boję... mam pieniędzy, ile chcę... Może ci pożyczyć sto franków?
Mówiąc to, Trouche wyciągnął z kieszeni kilka banknotów, rozłożył je na kolanach i śmiał się do rozpuku... Poczem wstał i, chwyciwszy drogo-