Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/690

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zapytanie dla czego jest tutaj a nie przy umierającej, rzekła z wybuchem szalonego gniewu:
— Nie pójdę tam! nie chcę jej widzieć!... Niech sobie zdycha bezemnie, niech zdycha jak pies! Nienawidzę jej... i wszystkich nienawidzę!... Kazali mi iść po chłopca do seminaryum — po co?... Żeby i jego zgładzić z tej ziemi?... A ja głupia poszłam, sprowadziłam go... nigdy sobie tego nie daruję... Był blady jak chusta... jeszcze mi się rozchoruje moje niebożątko... Omdlewał z przerażenia... musiałam go nieść prawie na rękach z seminaryum aż tutaj. Myślałam, że umrze, że mu serce pęknie tak szlochał okropnie... Skałaby się wzruszyła, patrząc na jego rozpacz. Teraz jest; przy jej łóżku i całuje ją, chociaż go nie poznała.. Drżę cała na samą myśl o tych wszystkich okropnościach. Uciekłam ztamtąd, bo nie mogłam patrzeć... Ot najlepiej byłoby, żeby się dom zawalił i nas pozabijał, przynajmniej raz byłby koniec wszystkiemu... Zaraz jutro wynoszę się z Plassans... zagrzebię się w jakim kącie na wsi, będę mieszkała sama i nigdy, nikogo nie chcę znać, ani spotykać.. Tak, nigdy... nikogo... Po cóż my żyjemy na świecie... doprawdy życie niewiele jest warte. Tylko zły albo złość...
Wysłuchawszy narzekań Róży, Macquart wszedł do pokoju Marty. Pani Rougon, klęcząc przed łóżkiem, ukryła twarz w dłonie. Sergiusz zaś, pochylony nad umierającą, podtrzymywał jej głowę. Twarz miał zalaną łzami, cicho spływającemi mu