Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/475

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

głosem. — Nie mogłem zrozumieć, co się z nią dzieje. Rzuciła się na ziemię, gryzła się, rzucała całem ciałem, roztrącając meble po wszystkich kątach. Nie miałem odwagi przejść do drzwi. Zgłupiałem, patrząc na nią. Dwa razy krzyknąłem, byście wchodzili, ale jej wrzaski zagłuszały wszystko. Byłem wprost przerażony. Ale nie dotknąłem jej nawet małym palcem... Ona sama poraniła się dobrowolnie...
— Jak można w nas wmawiać coś podobnego! — krzyczała Róża uniesiona gniewem. — Kto takim bajkom może uwierzyć?... Ona sama siebie pobiła! Czy to kto kiedy słyszał coś podobnego!
A zwróciwszy się do pani Faujas, dodała:
— Musiał wyrzucić swój kij przez okno! Zląkł się, gdy usłyszał, że idziemy na pomoc.
Mouret postawił wreszcie lichtarz trzymany w ręku i siadł, opierając się na krześle. Nie bronił się dłużej i patrzał osłupiałym wzrokiem na żonę, to znów na osoby zebrane w sypialni, nie mogąc sobie zdać sprawy z położenia. Kobiety kręciły się i pochylały nad Martą, wymachując w powietrzu chudemi rękoma, nie zważając, że są na wpół nagie, roztargane, przerażające szpetotą swego ciała. Trouche i ksiądz Faujas porozumieli się spojrzeniem. Mouret nie wydawał się im niebezpiecznym. Biedne człowieczysko śmiertelnie był blady i trząsł się, siedząc w koszuli i z żółtą chustką fularową na głowie. Odwróciwszy się więc od niego, zwrócili się ku Marcie, która zdawała się