Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/501

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Od dawna można było przewidzieć, co teraz nastąpiło. Waryacya rozwijała się u niego stopniowo. Najpierw wpadł w smutek, do nikogo nie chciał nie mówić, krył się po najciemniejszych kątach zupełnie jak zwierzę przed ostatecznym paroksyzmem wścieklizny. Gdy go tylko zobaczyłam, przyjechawszy do Plassans, zaraz powiedziałam do męża: „Zobaczysz, że z naszym gospodarzem, wydarzy się nieszczęście“. Oczy zrobiły mu się żółte, patrzył z podełba, unikał każdego. I stało się, jak przepowiedziałam... Jesteśmy w bezustannej obawie. A jakie to on miewał zachcenia! Jaki był dokuczliwy! Gdy kupiono cukru, przeliczał kawałki, wszystko zamykał, nawet chleb ukrywał po szafach. Zwłaszcza żonie dokuczał swojem skąpstwem... biedna kobieta chodziła obdarta jak żebraczka... nie mogła nigdzie wyjść, bo nie miała trzewików... Z całej duszy wzpółczuję tej świętej kobiecie... Ile ona wycierpiała — to niepodobna wypowiedzieć! Drażnił ją, bezustannie udawał, że nie umie zachowywać się przyzwoicie przy stole... rzucał serwetą po stole, to znów się zrywał i uciekał podczas obiadu.. Nie jadł podanego sobie jedzenia, tylko rozwłóczął je po talerzu... A przytem był kłótliwy, nieznośny, że aż strach wspomnieć! Wpadał w szalony gniew z najmniejszego powodu... naprzykład, zobaczywszy musztardniczkę nie w tem miejscu, gdzie chciał, aby zawsze stawała... Teraz mniej gada... czasami przez kilka dni milczy jak niemy... Ale za to jakie ma