Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/417

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

polewać swoje sałaty... Chwała Bogu, że jest na wsi... niechże sobie tam pozostanie jak najdłużej!
— Ja też jestem tego zdania — rzekła Marta, zabierając się do obrania sobie gruszki.
Oburzenie tamowało dech w piersi słuchającego tych słów ojca Dezyderyi. Zerwał się z krzesła i uciekł, nie zatrzymując się, chociaż kucharka wołała za nim, że zaraz poda czarną kawę. Pozostawszy sama przy stole, Marta spokojnie kończyła jeść gruszkę.
Niosąc kawę do stołowego pokoju, Róża spotkała w sieni schodzącą z góry panią Faujas.
— Niech pani wejdzie do nas — rzekła. Pan uciekł juk szalony, to przynajmniej niech pani skorzysta z jego porcyi kawy.
Stara kobiecina weszła i zajęła miejsce pana domu.
— Zdawało mi się, że państwo nie piją czarnej kawy? — spytała, słodząc swoją filiżankę.
— Tak... dawniej nie pili — odpowiedziała Róża. — Bo pan wszystkiego skąpił... ale teraz pani ma klucz od kasy, więc może sobie niczego nie żałować. Głupio byłoby, żeby sobie odmawiała...
Rozpoczęła się rozmowa, trwająca przeszło godzinę. Marta, wzruszona obecnością matki księdza Faujas, zaczęła jej opowiadać o swem nieszczęśliwem pożyciu z mężem. Zwierzyła się jej, że dopiero co zrobił jej gwałtowną scenę z powodu Dezyderyi, którą bez jej wiadomości odwiózł na wieś do piastunki. Wywiózł dziecko, korzystając