Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/416

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

modlił się jak przystało, z pewnością nie siedziałby teraz jak malowany, tylko jadłby zimną baraninę, aż by mu się uszy trzęsły... a tak tylko pani jedzenie smakuje...
Zmieniając talerze, zaczęła opowiadać swoje wrażenia z pielgrzymki:
— Już to co śliczna, to śliczna ta kaplica św. Januarego; trochę za mała... tak, Bogiem a prawdą, bardzo mała... Mnóstwo pań, nieco później przybyłych, nie dostało się wewnątrz... musiały klęczeć na trawie... a nawet cieniu nie miały nad sobą, chociaż upał był wielki... cóż dopiero na słońcu!... Ale też pani de Condamin, żeby na taką mszę przyjeżdżać powozem... nie wierzyłam własnym oczom; bo przecież dobrowolnie zrzekła się w ten sposób odpustu, jakiego mogła dostąpić, pielgrzymując piechotą... Tak... powozem przyjechać to żadna zasługa... Nie ma jednak co mówić, udał się nam ranek dzisiejszy! Wszak prawda proszę pani, że się nam udał?...
— Tak, bardzo było przyjemnie — rzekła Marta. — Zwłaszcza kazanie było bardzo wzruszające.
Teraz dopiero Róża spostrzegła, że Dezyderyi nie ma przy stole, a dowiedziawszy się, że ją ojciec odwiózł na wieś do piastunki, zawołała:
— Przynajmniej raz się zdarzyło, że pan zrobił coś rozsądnego! Teraz będzie można odetchnąć. Dziewczyna znarowiła się nachodzić mnie w kuchni i zabierała mi wciąż rondelki, żeby niemi