Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To jakaś uparta sztuka ten ksiądz i byle przed czem nie ustępuje z pola — rzekł Mouret, gdy się drzwi zamknęły za synem i matką.
— Muszą widocznie być w nędzy — szepnęła Marta.
— Oczywiście... przecież skarbów nie musieli z sobą przywieźć w tym łatanym kuferku i to w dodatku pustym... tam chyba naprawdę nic niema... kiedy poruszyłem go z miejsca zaraz mi ta myśl przyszła do głowy, taki mi się wydał lekki.
Uwagi pana Moureta, przerwała Róża, która wprost z góry wpadła do stołowego pokoju, pragnąc opowiedzieć, co widziała i słyszała a wszystko to wydawało się jej niezmiernie dziwne. Stanąwszy tuż koło stołu, przy którym jedli jej państwo, zawołała:
— Jeszcze też nigdy nie widziałam takiej kobiety! A to proszę państwa, ona już sześdziesiąt pięć lat niedługo skończy a pomimo to dzielna do roboty jak mało... Za kilka młodych taka jedna wystarczy, kiedy jest nagła robota. Sama rwie się, chcąc prędzej skończyć, powiadam, że tęga do roboty jak jaki koń...
— To ona ci pomogła przenieść owoce? — zapytał Mouret z wielką ciekawością.
— Spodziewam się, że pomogła i jak jeszcze pomogła! To warte było patrzenia! Zgarniała oburącz owoce do fartucha i to po tyle naraz, że myślałam, iż nie podźwignie, albo też że fartuch pęknie. Ale gdzie tam! Na niej ubranie trwałe