Wiry/Tom II/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Wiry‎ | Tom II
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Wiry
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
HENRYK SIENKIEWICZ
□ □ □ □
WIRY
POWIEŚĆ
TOM II
WARSZAWA
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
KRAKÓW — G. GEBETHNER I SPÓŁKA
1910

KRAKÓW — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI.
I.

Jednakże to, co Dołhański mówił o braku jakiejkolwiek władzy, okazało się niezupełnie słuszne, albowiem po upływie tygodnia dała znak życia i władza. Nadeszła pokaźna siła zbrojna wraz z żandarmami i policyą. Naturalnie, sprawcy zamachu na Krzyckiego nie oczekiwali cały tydzień na przyjście do Jastrzębia wojskowej odsieczy, gdyż widocznie mieli interesy i w innych stronach powiatu. Wskutek tego lasy jastrzębskie jak również rzęślewskie, okazały się puste. Natomiast w samym Jastrzębiu zaaresztowano kilkunastu ludzi, między innymi obu gajowych, stangreta, który był ranny w czasie napadu i wszystkich robotników z tartaku. We dworze poczęto sprawdzać nader dokładnie paszporty, spisywać protokóły i poddawać ścisłym badaniom gospodarzy i gości, nie wyłączając kobiet. Z tych badań okazało się, że władze w istocie rzeczy przybyły nie dlatego, że na właściciela Jastrzębia został wykonany zamach, ale w celu pochwycenia niebezpiecznego rewolucyonisty, niejakiego Laskowicza, który wedle najdokładniejszych informacyi, zebranych przez policyę, ukrywał się w Jastrzębiu, osłaniany powszechną zmową jego mieszkańców. Oświadczenie Krzyckiego, że w swoim czasie paszport tego Laskowicza odesłał do policyi i że Laskowicz, jeśli wyjechał z miasta, to musiał go odebrać — jak również zaręczenia wszystkich obecnych, że Laskowicza w Jastrzębiu niema, nie znalazły żadnej wiary. Władze były zbyt doświadczone i ostro kute, by podobnym bredniom uwierzyć i widzieć w nich co innego, jak »nieprawomyślność, brak szczerości i serdecznego wylania«. Poddano też najskrupulatniejszej rewizyi cały dom, począwszy od strychu aż do piwnic. Pukano w ściany, celem przekonania się, czy niema w nich tajnych kryjówek. Szukano wśród sukien i bielizny damskiej, w piecach, pod dywanami, w szufladach i pudełkach od pastylek z fenacetyną, które woził ze sobą Groński, nakoniec w zabudowaniach dworskich, w żłobach stajennych, w centryfudze od mleka, w maźnicach ze smołą, a nawet w ulach, których mieszkanki, przejęte widocznie ogólną nieprawomyślnością panującą w Jastrzębiu, sprzeciwiały się jednak rewizyi w sposób zarówno nieprawomyślny, jak dotkliwy. Ale ponieważ poszukiwania, mimo całej dokładności i inteligencyi, z jaką zostały przeprowadzone, nie dały żadnego pomyślnego wyniku, zabrano przeto we dworze sto kilkadziesiąt tomów książek, rejestra gospodarskie, całą prywatną korespondencyę gospodarzy i gości, fiszki kościane do gry w karty, dzwonek z Napoleonem, maszynkę do golenia się, barometr — i, mimo pozwolenia, jakie posiadał Krzycki, wszelką broń myśliwską, nie wyłączając strzelby, strzelającej korkiem, która była własnością małego Stasia. Sam Władysław byłby niechybnie aresztowany, jako »wspólnik« Laskowicza, gdyby nie to, że nadjechał doktór, który leczył kapitana na basedówkę, a zwłaszcza, gdyby nie depesza, którą zniecierpliwiony do ostateczności Dołhański pokazał kapitanowi przed wysłaniem jej do miasta. Była ona zaadresowana do wielce wpływowego generała W., z którym Dołhański grywał w klubie w »bridge’a« i zawierała skargę na brutalność i samowolę rewizyi. To ostudziło w znacznej części gorliwość kapitana i jego podkomendnych, którzy poprzednio, przy rewizyi paszportów, zauważyli, że Dołhański jest istotnie członkiem klubu. W ten sposób Władysław zachował wolność, z dodatkiem tylko dozoru policyjnego, a mały Staś odzyskał strzelbę, strzelającą korkiem. Broni jednak kapitan nie mógł zwrócić, miał bowiem rozkaz, czarno na białem, konfiskowania nawet starych strzelb myśliwskich w całej okolicy.
Doux pays! doux pays! — wołał po odejściu policyi Dołhański. — Rewolwery posiadają obecnie tylko bandyci. Wobec tego podaję się do dymisyi jako dowódca sił zbrojnych jastrzębskich, zarówno lądowych, jak i wodnych. Jesteśmy teraz na łasce i niełasce!
— Jedźcie państwo jutro do Warszawy — rzekł doktór. — Tu niema żartów.
— Jedźmy do Warszawy — powtórzył Dołhański — i tam, nie tracąc czasu, zapiszemy się do ekspropryatorów-socyal-rewolucyonistów, uważam bowiem, że jest to jedyne w kraju Towarzystwo ubezpieczeń, które naprawdę ubezpiecza.
— Od wypadków — dodał Krzycki — a ubezpieczyć się można u mojego osobistego przyjaciela i »wspólnika« Laskowicza.
Na to znów Dołhański:
— Ten wspólnik dał ci już nawet na rachunek zaliczkę. W przyszłości zapewne jeszcze coś otrzymasz.
Grońskiemu przyszedł na myśl i list Laskowicza do panny Maryni, o którym wśród mężczyzn w Jastrzębiu on jeden wiedział — i nienawiść osobista młodego medyka do Krzyckiego. Było dość prawdopodobnem, że Laskowicz widział we Władysławie współzawodnika i przyszłego pretendenta do ręki panny Maryni — a gdy przytem Krzycki popsuł jego robotę w Rzęślewie, mógł istotnie pofolgować nienawiści i ze względów osobistych i w imię »sprawy«. Sam Laskowicz był może człowiekiem po swojemu uczciwym, ale etyka partyi była przecież także w stosunku do przestarzałej moralności rewolucyjną i na takie rzeczy pozwalała.
Lecz obecnie nie było czasu długo nad tem rozmyślać, więc po chwili Groński machnął ręką i rzekł:
— Czy Laskowicz umoczył w tem rękę, czy nie, to się może później pokazać. Teraz trzeba się zająć czem innem. Ja zapowiadam stanowczo, że jutro rano wywożę stąd moje panie, ale chciałbym, ażeby cały Jastrząb poszedł za moim przykładem.
Poczem zwrócił się do Szremskiego:
— Czy Władysław może jutro jechać?
— On? Choćby do Anglii — odpowiedział doktór.
Groński i Dołhański uśmiechnęli się po tych słowach, a Władysław zarumienił się jak student i rzekł:
— To trzeba oznajmić paniom.
— A jutro powszechny exodus! — dodał Groński.
I poszedł do pań, które wiadomość o postanowieniu przyjęły z widoczną ulgą. Obie siostry postanowiły zabrać do swego mieszkania w Warszawie panią Krzycką, ale ona nie przyjęła tych zaprosin, chcąc mieszkać razem z synem, i zgodziła się dopiero wówczas, gdy Groński oświadczył, że bierze Władysława do siebie, i zaręczył, że nie zabraknie mu opieki ani wygód. Panna Anney, której mieszkanie leżało drzwi w drzwi z mieszkaniem pani Otockiej, ofiarowała je również na użytek młodych członków rodziny Krzyckich i ich nauczycielki. Ale kwestyę tę odłożono aż do przybycia do Warszawy. Tymczasem doktór pozwolił Krzyckiemu wstać, dlatego, by nie wyruszał w drogę wprost z łóżka. Przed wieczorem całe towarzystwo zgromadziło się na werandzie ogrodowej. Brakło tylko Dołhańskiego, który pojechał do Górek, albowiem postanowił doradzić pani Włóckiej i pannie Kajetanie, by również przeniosły się do miasta. Władysław, po znacznej utracie krwi i dłuższem leżeniu w łóżku, wyglądał blado i mizernie, ale twarz jego nabrała przez to bardziej subtelnego wyrazu i stała się istotnie niezwykle piękną. Obecnie panie zajmowały się nim, jako chorym, z nadzwyczajną troskliwością. Był tą osobą, ku której zwracało się ogólne współczucie, więc, choć od czasu do czasu ćmiło mu się w oczach, upewniał matkę, że mu jest dobrze — i rzeczywiście rad oddychał świeżem, przedwieczornem powietrzem. Chwilami ogarniała go jakby lekka senność. Wówczas przymykał powieki i rozmowa cichła, lecz gdy je podnosił znowu, widział wpatrzone w siebie oczy matki i trzy oświecone zachodzącym słońcem młode twarze kobiece, które wydawały mu się wprost anielskie. Otaczała go miłość i przyjaźń, więc było mu istotnie dobrze. Serce wezbrało w nim uczuciem wdzięczności i zarazem żalem, że się te dobre dni jastrzębskie już kończą. W duszy żywił nadzieję, że nie wyjeżdża z Jastrzębia na długo, i obiecywał sobie rychło wrócić, a obiecywał z taką mocą, z jaką człowiek pragnie szczęścia. Jednakże czasy były tak dziwne, tak niepewne i tyle mogło zajść wypadków, których niepodobna było przewidzieć, iż mimowoli urodziła mu się w sercu obawa, jaki obrót wezmą bieżące zdarzenia, jaka będzie przyszłość kraju i co, za rok lub dwa stanie się z tym Jastrzębiem, który stał mu się teraz istotnie drogi, albowiem tu otworzyły się przed nim te drzwi, za któremi ujrzał wielką jasność szczęścia. Miłość potrzebuje gniazda, jak ptak. Otóż Krzycki wprost nie umiał sobie wyobrazić swojej jasnowłosej panny i siebie gdzieindziej, jak w Jastrzębiu. Ale za to serce poczynało mu bić ze zdwojoną siłą, gdy, spoglądając na nią, puszczał wodze marzeniom i wyobrażał sobie, że może za rok, albo i prędzej, będzie siedziała na tej samej werandzie, jako pani tego domu i jako jego żona. Wówczas zwracał się ku niej i zapytywał ją duszą i oczyma: »Czy ty odgadujesz i odczuwasz moje myśli?«. Ale ona, może dlatego, że krępowała ją obecność tylu świadków, nie odpowiadała na jego spojrzenia, siedząc, jakby w zamyśleniu i wodząc wzrokiem za jaskółkami, które kręciły się chybko i wysoko nad drzewami ogrodu i nad stawem. Krzyckiego, gdy na nią teraz spoglądał, przejęło jakby podziwem pewne przeciwieństwo między jej dorodną postacią, silnemi ramionami i wypukłą piersią, a drobną dziewczęcą twarzą. Ale widział w tem tylko nowy urok i nowe ponęty, pod których mocą przelatywała chwilami przez jego miłość piekąca żądza, podobna prawie do bólu i tłumiąca oddech w piersiach.
Tymczasem słońce zniżyło się znacznie i poczęło się kąpać w rozpłomienionych zorzach wieczornych. Ze skoszonych świeżo trawników dochodził mocny zapach przygrzanych przez dzienny upał kopek siana. Wszelako powietrze stało się pod wieczór rzeźwiejsze, albowiem od olszyn, okalających staw, dolatywało od czasu do czasu chłodne tchnienie, tak jednak słabe i lekkie, że nawet liście nie poruszały się na drzewach. Jaskółki zataczały kręgi coraz wyżej nad zarumienioną roztoczą stawu. Na wysokiej topoli z uciętym wierzchołkiem klekotał w gnieździe bocian, to przechylając głowę w tył, to spuszczając ją w dół, jakby się kłaniał zachodzącemu słońcu, lub odprawiał wieczorne nieszpory.
— Zagram i ja co na pożegnanie Jastrzębiowi — ozwała się nagle panna Marynia.
— Ach, kochane stworzenie! — rzekł Groński — może pójść po pulpit i nuty?
— Nie. Będę grała z pamięci.
I to rzekłszy, oddała pannie Anney album z widokami Jastrzębia, a sama pobiegła na górę i niebawem wróciła ze skrzypcami. Przez chwilę trzymała je oparte o ramię i, podnosząc w górę oczy, namyślała się, co wybrać — i wybrała: »Ich grolle nicht« Schumanna. Rozlewne tony napełniły ciszę ogrodową. Poczęły śpiewać, marzyć, tęsknić i płakać, kołysać się, uciszać i śnić, a z nimi czyniły to samo dusze ludzkie. Smutek stawał się smutniejszym, tęsknota mocniej tęskniąca, miłość rzewniej i głębiej rozkochaną. A »Bóstewko« grało wciąż, białe w swej muślinowej sukni, spokojne z zamyślonemi oczyma, zagubionemi gdzieś w nieskończonej dali, niepokalane i jakby wniebowzięte, przez muzykę i własną grę. Grońskiemu wydawało się, że ma przed sobą jakowąś lilię mistyczną — i rozpoczął do niej w duszy jakby litanię, w której każde słowo było uwielbieniem małej skrzypaczki, za to, że gra i że wzbudziła w nim miłość, tak pozbawioną najdrobniejszego nawet pyłu ziemi, jakby była nie dziewczyną, złożoną z krwi i ciała, ale naprawdę jakąś lilią mistyczną.
A ona tymczasem przestała grać i zwiesiła rękę ze skrzypcami wzdłuż sukni. Nikt jej nie dziękował, nikt nie ozwał się ani słowem, albowiem wszyscy słuchali w dalszym ciągu tej muzyki, która jak echo grała jeszcze w nich samych. Pani Otocka przysunęła się mimowoli do Grońskiego, jakby pociągnęło ich ku sobie wspólne uwielbienie dla ukochanej dziewczyny. W oczach pani Krzyckiej zabłysły łzy, na które złożyły się i wywołane urokiem muzyki wspomnienia lat dawnych, i obecne cierpienia, i świeży niepokój o syna i niepewność przyszłości. Panna Anney siedziała w zadumie, podtrzymując bezwiednie między kolanami album, który w czasie gry Maryni wysunął się jej z rąk — a przez otwarte drzwi, w zamroczonej już głębi salonu, widać było jakąś niewyraźną postać niewieścią, która widocznie przysłuchiwała się także muzyce.
Nieco silniejszy powiew, który zawiał od olszyn, zbudził wszystkich jakby z pół-snu. Wówczas pani Krzycka zwróciła się do syna:
— Od stawu idzie chłód. Może byś wrócił do pokoju?
— Nie — odpowiedział — tak mi dobrze, jak dawno nie było.
I począł upewniać ją, że nie czuje żadnych dreszczów, a następnie odwoływać się do doktora, któren, ukołysany muzyką, nie od razu zrozumiał o co idzie.
— Czy Władzio może zostać? — zapytała pani Krzycka.
— Może, może, tylko, jak słońce zajdzie, trzeba się lepiej okryć.
Następnie spojrzał na zegarek i dodał:
— A na mnie czas jechać; ale ja mam tak mało podobnych wieczorów, że okrutnie mi niesporo. Bóg widzi, jak niesporo!
I jął trzeć dłonią swoje spracowane czoło. Pani Krzycka i Władysław zapowiedzieli mu na to, iż za nic nie puszczą go przed kolacyą. Szremski spojrzał powtórnie na zegarek, ale, zanim zdążył im odpowiedzieć, na werandzie ukazała się ta sama postać niewieścia, która poprzednio słuchała muzyki z głębi pokoju — lecz tym razem z dwoma pledami na ramieniu.
— To ty, Polciu — rzekła panna Anney — ach, jakaś ty rozumna!
A panna Polcia poczęła okrywać Władysława pledem. Okryła mu jednym ramiona, drugim nogi — przyczem klękła i pochyliła się tak, że jej piersi wsparły się na chwilę o kolana Krzyckiego.
— Dziękuję, panienko, dziękuję — powtarzał nieco zmieszany.
Ona zaś spojrzała mu przelotnie w oczy, a następnie odeszła bez słowa.
— Ale ja zabrałem pani pledy — ozwał się Władysław, zwracając się do panny Anney.
— Nic nie szkodzi, ja jestem ciepło ubrana. Tylko niech pan uważa, żeby zranione ramię było dobrze okryte.
I, zbliżywszy się ku niemu, poczęła zasuwać lekko i starannie róg pleda między poręcz krzesła i jego ramię.
— Nie urażam pana? — spytała.
— Nie, nie. Jak ja mam dziękować?
I patrzył na nią tak rozkochanemi oczyma, że pani Krzyckiej po raz pierwszy przyszło na myśl, iż jest w tem może coś więcej, niż wdzięczność.
Spojrzała raz i drugi na delikatną twarz pani Otockiej i westchnęła, a serce ścisnęło się jej obawą, niepokojem i żalem. To był jej ideał dla syna, to ukryte marzenie. Polubiła wprawdzie z całej duszy młodą Angielkę i, gdyby w jej żyłach nie krążyła obca krew, nie miałaby jej nic do zarzucenia, ale jednakże pierwsze to przelotne podejrzenie, że ów gmach, który od chwili zbliżenia się z panią Otocką, budowała w duszy, może runąć, było jej niezmiernie przykre. Przez chwilę uczuła jakby niechęć do panny Anney. Postanowiła też przyglądać się od tej pory obojgu baczniej — i rozmówić się z Grońskim.
Lecz dalszy ciąg wieczora przywrócił jej otuchę, gdy bowiem towarzystwo przeszło do salonu, wydało jej się po pewnym czasie, że to, co widziała na werandzie, było złudzeniem. Jakoż istotnie dzień ten nie zakończył się dla Władysława i panny Anney tak pogodnie, jak to zapowiadał zachód słońca. Powiał między nimi jakiś chłodniejszy wiatr, pani Krzycka nie mogła zaś wiedzieć, że przyczyną tego, ze strony jej chłopaka, jest zazdrość! Oto panna Anney po powrocie do pokoju, rozpoczęła na uboczu ze Szremskim tak długą rozmowę, że Władysława poczęło to drażnić! Obaczył, że ona mówi nie tylko z ożywieniem, ale jakby i z przymileniem; widział rozjaśnioną twarz doktora, z której łatwo było wyczytać, że ta rozmowa robi mu szczerą przyjemność — i w serce ukąsił go wąż. Tego, co mówiła panna Anney, nie mógł dosłyszeć, zdawało mu się tylko, że o coś nalega. Natomiast Szremski nie umiał rozmawiać cicho, więc do podsłuchujących uszu Krzyckiego dochodziły od czasu do czasu oderwane zdania: »Miałem zamiar dopiero za tydzień!« — »Ha!« »Któż się oprze!« »Skoro tak, to tak!« — »Wiadomo, że Anglia zaborcza!« »Dobrze, dobrze!«
Władysław ułożył sobie, że z całym możliwym chłodem zapyta pannę Anney, kogo tam znowu Anglia podbiła i czy dzienniki mówią o czemś podobnem, lecz gdy ona i Szremski złączyli się po skończonej rozmowie z resztą towarzystwa, zmienił zamiar i z całą godnością obrażonego studenta, który gotów robić naprzekór nie tylko ukochanej istocie, ale i sobie, postanowił okryć się płaszczem obojętności. W tej myśli zwrócił się do pani Otockiej i z niezwykłem zajęciem jął wypytywać o gospodarstwo w Zalesinie i prosić, by mu pozwoliła je zobaczyć, a gdy powiedziała, że zrobi jej tem wielką przyjemność, dziękował tak gorąco, że to właśnie wprowadziło w błąd matkę. Panna Anney próbowała kilkakrotnie wziąć udział w rozmowie, lecz, spotkawszy się z jego obojętnemi odpowiedziami, zdziwiona i trochę dotknięta, poczęła słuchać, co mówił Groński.
Po kolacyi Szremski oświadczył, że musi jechać. Przez chwilę jeszcze rozmawiał z Grońskim, poczem pożegnał panie, powtarzając: »Do jutra, na dworcu!« — Polecił też Krzyckiemu, by natychmiast udał się do siebie i dobrze przed drogą wypoczął. Groński po odprowadzeniu doktora, odprowadził i Władysława, a gdy znaleźli się sam na sam, widząc jego minę i domyśliwszy się łatwo, o co mu chodzi, zapytał:
— Coś ty dziś taki godny?
A Krzycki odpowiedział z pewnem rozdrażnieniem:
— Czuję się jeszcze słaby, ale zresztą jestem taki, jak zwykle.
Lecz Groński ruszył ramionami:
— To są zwykłe nieporozumienia zakochanych, ale ty jesteś przedewszystkiem dzieciak i zrobiłeś jej przykrość. A wiesz za co? Za to że uprosiła Szremskiego, by cię odprowadził aż do Warszawy.
We Władysławie zadrżało serce, lecz nadrobił miną i nie dał się jeszcze przejednać:
— Nie czuję się wcale słaby i obejdę się bez jego pomocy.
A na to Groński:
— Dobranoc tobie — oraz twojej logice.
I odszedł.
Krzycki zaś, gdy go rozebrano i położono do łóżka, poczuł nagle łzy w oczach i począł przepraszać z nadzwyczajnem rozrzewnieniem... poduszkę.





II.

Groński, bardzo z natury uczynny i do przyjaciół przywiązany, był zarazem człowiekiem dość zamożnym i wysoce kulturalnym, wskutek czego Władysław znalazł w jego mieszkaniu nie tylko taką opiekę, jaką dać może jedynie szczera życzliwość, i nie tylko wygodę, ale nadto rozmaite rzeczy, których brakło w Jastrzębiu. Znalazł mianowicie książki, trochę obrazów, sztychy, różne drobniejsze dzieła sztuki, a przytem mieszkanie obszerne, pełne powietrza i przestrzeni i nieprzeładowane przedmiotami zbytku. Panowała w niem, dzięki gospodarzowi, wysoka umysłowa i estetyczna atmosfera, wśród której młody »dziedzic« czuł się wprawdzie mniejszym i mniej pewnym siebie, niż w Jastrzębiu, ale którą oddychał z przyjemnością. — Brała go jednak obawa, czy dłuższym pobytem nie sprawi kłopotu starszemu przyjacielowi, i zaraz następnego wieczora począł się z nim targować, by go wypuścił do hotelu.
— Nawet Szremski uważa mnie już za zdrowego — mówił — czego najlepszym dowodem jest, że za trzy dni pozwolił mi wyjść na miasto.
— Słyszałem o pięciu — odpowiedział Groński.
— Ale to było wczoraj, więc nie licząc dzisiejszego, zostaje trzy. Pan ma swoje przyzwyczajenia, które musi dla mnie zmieniać. Tu przecie aż miło na wszystko patrzeć, więc będę i tak do pana zachodził, ale to jest co innego przyjść na godzinę, albo nawet na dwie, a co innego wnosić zamieszanie w zwykły tryb życia.
— Powiem ci tylko jedno — odpowiedział Groński — oto pani Otocka i panna Marynia uważają mnie za starego kawalera, obiecały mi tu jutro, lub pojutrze zajść, jak to zresztą już nieraz czyniły i same i w towarzystwie panny Anney. Widzisz ten fotel: w nim siadywała podczas muzyki twoja płowowłosa. Idź, idź do hotelu! — zobaczymy, czy cię tam kto, prócz matki, odwiedzi.
— Pan jest zanadto dobry.
— Ja jestem stary egoista. Bo, widzisz, mam tu trochę rupieci, które w ciągu życia zebrałem, ale jednej rzeczy, choćbym był bogaty jak Morgan razem z Jay Gouldem, nie będę mógł, niestety, nigdy kupić — to jest młodości. A ty jej masz tyle, że mógłbyś bank założyć i akcye wypuszczać. Od ciebie idą po prostu promienie. Niechże mnie trochę oświecą i ogrzeją. Inaczej mówiąc, daj sobie spokój i siedź, jeśli ci u mnie wygodnie.
— Ja się tylko nie chcę rozpieszczać, bo szczerze mówię, że czuję się już zupełnie na siłach.
— To tem lepiej. Podziękuj Bogu, pannie Anney i Szremskiemu, że ci podróż nie zaszkodziła. Tego się trochę obawiałem.
— Ona mi nie zaszkodziła, ale też nie pomogła.
— Co do czego?
— Bo miałem nadzieję, że po drodze powiem mojej jasnej królewnie, co chowam w duszy, tymczasem pokazało się, że to była głupia nadzieja. Siedzieliśmy jak śledzie w przedziale, Szremski sterczał ciągle nademną jak kat nad dobrą duszą i nie było ani przez chwilę sposobności.
— Nie czyń nigdy wyznań w wagonie, albowiem z powodu huku i hałasu giną najpatetyczniejsze ustępy. Zresztą, ponieważ Laskowicz nie wyprawił cię na tamten świat, więc sposobność łatwo się znajdzie.
— Czy pan jednak naprawdę myśli, że to była robota Laskowicza?
— Nie. Mówię tak: Laskowicz, jak na przykład mówi się o Anglikach: John Bull. Ale jeśli się kiedy dowiem napewno, że to on, to się bardzo nie zdziwię, albowiem takie położenie, w którem można dogodzić sobie i przysłużyć się dobrej sprawie, rzadko się zdarza.
— Jakto, dogodzić sobie i przysłużyć się dobrej sprawie?...
— Dobrej w jego rozumieniu. Alboż nie żyjesz potem i krwią ludu?
— To dobrze. Ale dlaczego moja śmierć miałaby mu dogodzić osobiście?
— Bo cię znienawidził, kogo innego zaś pokochał, a ciebie uważał za współzawodnika.
Usłyszawszy to, Krzycki podskoczył jak oparzon:
— Co, onby śmiał?...
— Upewniam cię, że onby śmiał — odpowiedział spokojnie Groński. — Tylko tyle, że się mylił. Ale, że nie zabrakłoby mu odwagi, na to złożył dowody, pisząc coś w rodzaju miłosnego wyznania do Maryni.
Krzycki otworzył szeroko oczy i począł mrugać:
— Co takiego?...
— Nie chciałem ci o tem mówić w Jastrzębiu, gdyż jeździłeś wówczas do miasta, więc obawiałem się, że go możesz spotkać i zrobić grubą awanturę. Ale obecnie mogę ci wszystko powiedzieć: Laskowicz zakochał się w Maryni i napisał do niej list, który, oczywiście, pozostał bez odpowiedzi.
— I myślał, że ja także kocham się w Maryni?
— Pozwolisz, że nie byłoby to nic nadzwyczajnego. Mógł coś zasłyszeć. Kto się kocha, temu się zwykle zdaje, że każdy sięga po przedmiot jego miłości. Rozumiesz, że Laskowicz mi się z tem nie zwierzał, ale taka jest moja hypoteza, która, jeśli jest błędna, to tem dla Laskowicza lepiej. Partya przysłała ci wyrok śmierci na skutek jego raportów, a jemu to było na rękę z powodów osobistych. Zresztą w zamachu mógł osobiście nie brać udziału...
— Czy pan go po tym liście widział?
— Jakże mogłem go widzieć, skoro pisał po wyjeździe. Ale szczęście, że poradziłem pani Otockiej, by tę elukubracyę spaliła, gdyby bowiem znaleziono list przy rewizyi w Jastrzębiu, rozumiesz, jakie policyjna przenikliwość wyprowadziłaby stąd wnioski.
W oczach Władysława błysnął gniew.
— Wolę, że nie chodzi o pannę Anney — rzekł — ale jednak Laskowiczowi nie radzę się ze mną spotkać. Bo żeby taki pawian, jak powiada Dołhański, śmiał podnieść oczy w naszym domu na naszą krewną i jeszcze do niej pisać, to uważam po prostu za obelgę dla nas, której mu nie daruję.
— Prawdopodobnie nigdy go nie spotkasz, gdyż on się obecnie kryje, a jeśli go spotkasz, to ani palcem nie ruszysz.
— Ja? — to mnie pan nie zna. Dlaczego?
— Między innymi ze względu na nasze miłe położenie. Zastanów się: pojedynków oni nie przyjmują — i bogdaj w tem jednem mają racyę. Więc co? Obijesz go laską lub wytargasz za uszy?
— Całkiem możliwe.
— Poczekaj! Naprzód w jego liście nie było nic podobnego do obelgi, a powtóre co dalej? Zabiorą was na policyę, tam spostrzegą, że złapali rewolucyjnego ptaszka, który był od dawna poszukiwany, i zeszlą go na Sybir, albo nawet i powieszą. Czy możesz wziąć coś podobnego na swoje sumienie?
— Niechże takie czasy licho porwie! — zawołał Krzycki — człowiek ciągle jest w położeniu bez wyjścia.
— Jak zwykle między dwiema anarchiami — odpowiedział Groński — zresztą to tylko mały przykład.
Dalszą rozmowę przerwało im wejście służącego, który podał Grońskiemu kartę wizytową, a ten, spojrzawszy na nią, rzekł:
— Prosić!
Poczem do Władysława:
— Czy znasz Świdwickiego?
— Nazwisko obiło mi się o uszy, ale nie znam.
— To krewny nieboszczyka męża pani Otockiej. Bardzo osobliwa figura.
W tej samej chwili Świdwicki wszedł do pokoju. Był to człowiek czterdziestoletni, łysy, wysoki, chudy, z twarzą inteligentną i gorzką, a zarazem zuchwałą. Ubrany niedbale w suknie, które wydawały się na niego zbyt szerokie, miał jednak w sobie coś, zdradzającego przynależność do wyższych sfer towarzyskich.
— Jak się masz Świdwa? — odezwał się Groński.
Poczem przedstawiwszy Władysława, pytał w dalszym ciągu:
— Co się z tobą działo? Nie widziałem cię od wieków.
— Przecie wyjeżdżałeś?
— Tak, aleś ty i przedtem nie pokazywał się z jaki miesiąc.
— Na starość robię się pustelnikiem.
— Czemu tak?
— Albowiem nudzi mnie głupota ludzi, którzy uchodzą za rozumnych, i złość ludzi, którzy uchodzą za dobrych. Zresztą włóczę się teraz od rana do wieczora po ulicach. Ach! — istnieją »Noce Atyckie« i »Noce Florenckie«, ja zaś mam ochotę napisać: »Dni warszawskie!« Rozkoszne dni! Tytuły pojedynczych rozdziałów: »Ręce do góry!« — »Ruki w wierch!« — »Precz z gęsią!« i t. d. Czy wiesz, że w tej chwili tyle jest wojska i patrolów na ulicach, iż kto inny na mojem miejscu byłby dziesięć razy aresztowany.
— Wiem, ale ty jak sobie radzisz?
— Ja chodzę wszędzie tak spokojnie, jak po własnym pokoju. A sposób jest prosty. Oto, o ile nie jestem naprawdę pijany — udaję pijanego. Nie uwierzycie, panowie, jakie współczucie i jakie uznanie budzi obecnie człowiek cięty. I podług mnie, to jest zupełnie słuszne, kto bowiem »wstawia się« od rana do wieczora, ten z pewnością jest człowiekiem niewinnym i dobrze myślącym, na którego tak zwany ład społeczny może liczyć z całą ufnością.
— Zapewne. Ale ład społeczny, który opiera się na takich ludziach, nie stoi na pewnych nogach.
— Kto dziś stoi na pewnych nogach? Doktryny upajają nie gorzej od alkoholu — więc w tej chwili wszyscy są pijani. Zatacza się państwo, zatacza się rewolucya, zataczają się partye, a ktoś trzeci stoi z boku i patrzy, rychło się zwalą na ziemię. Wówczas przyjdzie i zrobi porządek. I niech sobie przyjdzie jak najprędzej.
— Tym trzecim powinniśmy być my.
— Tym trzecim jest Niemiec, a my jesteśmy głupcy. My zaczęliśmy od wzięcia się za łby, i doszliśmy do takiego stanu, że jedynem zbawieniem dla naszej duszy społecznej byłaby porządna wojna domowa.
Tu umilkł i po chwili zwrócił się do Krzyckiego:
— Widzę, że pan robisz wielkie oczy, a jednak tak jest. Wojna domowa to pyszna rzecz! Nic tak nie wyjaśnia położenia i nie oczyszcza powietrza. Ale doprowadzić się do takiego stanu i nie módz jej zrobić — to dopiero szczyt nieszczęścia, albo głupoty.
— Wyznaję, że nie rozumiem — rzekł Krzycki.
A Groński machnął ręką:
— I nie staraj się, gdyż po kwadransie rozmowy nie będziesz wiedział, co jest czarne, a co białe i dostaniesz szumu w głowie, albo i gorączki, której, jako ranny, powinieneś się wystrzegać.
— Prawda! — rzekł Świdwa. — Słyszałem, a bogdaj nawet czytałem o pańskim wypadku w jakimś dzienniku i zwróciłem na to uwagę właśnie dlatego, że w domu pańskim bawił Groński i Otocka z siostrą. Ja jestem krewny nieboszczyka starego Otockiego. Musiały się kobieciny wystraszyć. Ale jeśli myślą, że tu bezpieczniej niż na wsi, to się mylą.
— Sądząc z tego, co się widzi, to istotnie nie jest tu bezpieczniej. Nie był pan jeszcze u tych pań?
— Nie. Ja tam nie lubię zachodzić.
Na to Krzycki, bardzo z natury porywczy i czupurny, zmarszczył brwi i, patrząc w oczy Świdwickiego, odpowiedział:
— Nie pytam o przyczynę, bo to do mnie nie należy, ale się dziwię — i muszę pana uprzedzić, że to są i moje krewne.
— Za któremi młody rycerz musiałby się ująć — odpowiedział Świdwicki, spoglądając jakby z pewnem upodobaniem na Władysława. — Ach, nie! Gdybym miał nawet zamiar powiedzieć co przeciw tym paniom, nie powiedziałbym tego w tym domu, gdyż Groński zrzuciłby mnie ze schodów, a ja mam do niego interes. To, co powiedziałem — jest najwyższą dla nich pochwałą, a dla mnie prostą przykrością.
— Przepraszam, ale znów nie rozumiem.
— Bo, widzi pan, dla przeciętnego Polaka mieć dla kogoś szacunek i nie módz ostrzyć na nim zębów, to zawsze nieprzyjemna rzecz. A ja nie mogę o nich mówić, tak jakbym chciał, to jest z ujmą. Nie znoszę idealnych kobiet! — przytem zauważyłem, że jeśli mi się czasem zdarzy spędzić u nich wieczór, to staję się jakby porządniejszym człowiekiem — to jest zaś luksus, na który w dzisiejszych czasach nie można sobie pozwalać.
Władysław począł się śmiać, a Groński rzekł:
— Mówiłem ci, że napewno dostaniesz szumu w głowie.
Poczem do Świdwickiego:
— Jeśli mu się pogorszy, to namówię go, by ci posłał rachunek doktora i apteczny.
— Skoro tak, to sobie idę — odpowiedział Świdwicki — ale ty chodź ze mną do innego pokoju, bo mam do ciebie interes, a wolę, żebyś mi odmówił bez świadków.
I pożegnawszy się z Władysławem, wyszedł. Groński odprowadził go do przedpokoju i po chwili wrócił, ruszając ramionami.
— Cóż to za dziwny jegomość — rzekł Krzycki. — Bez niedyskrecyi: czy on nie chciał pożyczyć od pana pieniędzy?
— Gorzej — odpowiedział Groński. — Tym razem chodziło o kilka rycin Falka. Odmówiłem stanowczo, gdyż on pieniądze najczęściej oddaje, a raczej pozwala je odebrać ze swego dożywocia — natomiast książek, rycin i tym podobnych rzeczy nigdy.
— Zbiera?
— Przeciwnie: rozrzuca, rozdarowywa, gubi, niszczy — bo ja wiem! Będziesz go teraz często widywał, gdyż pożyczenia rycin odmówiłem, alem pozwolił, by przychodził je oglądać i studyować. Zapewnia, że pisze o Falku książkę.
— Ach, więc to literat?
— Może mógłby nim być. — Ponieważ będziesz go spotykał, więc muszę cię trochę przed nim ubezpieczyć. Określę ci go krótko: To jest człowiek, któremu Pań Bóg dał dobre nazwisko, duży majątek, piękność, wielkie zdolności i dobre serce, a on potrafił to wszystko zmarnować.
— Aj! nawet i dobre serce?
— O tyle, że jest to człowiek raczej szkodliwy. To lepiej, że on nic nie pisze. Bo, widzisz, może się zdarzyć, że komuś gnije mózg, tak jak ludziom chorym na suchoty, gniją płuca. Ale nikt nie ma prawa karmić narodu zgnilizną swoich płuc lub swego mózgu. A takich jest teraz wielu. Świdwicki nie działa na szczęście publicznie, ale robi to w zakresie stosunków prywatnych. Wiesz, jak on przytem tłómaczy to, że niczego w życiu nie dokonał? Tem, że, aby czegoś na świecie dokonać, trzeba w coś wierzyć, a żeby w coś wierzyć, trzeba posiadać taką pewną dozę głupoty, jakiej on nie posiada. I nie mówię tylko o rzeczach religijnych. On nie wierzy po prostu, by coś mogło być prawdziwem lub nieprawdziwem, słusznem lub niesłusznem, dobrem lub złem. Ale Balzac mądrze powiada: Qui dit doute, dit impuissance. — Świdnickiego drażni to jednak i napełnia goryczą, że jest niczem, więc ratuje się paradoksem i wywraca umysłowe koziołki. Widziałem raz klowna, który bawił publiczność tem, że nadawał swojej czapce najrozmaitsze dziwaczne i śmieszne kształty. Świdwicki robi to samo z prawdą i logiką. Jest to także klown, ale zgorzkniały i przekorny. Z tego powodu jest zawsze przeciwnego zdania niż ten, z którym mówi. Dzieje się tak zwłaszcza wówczas, gdy jest pijany, a upija się co wieczór. Wówczas patryocie będzie mówił, że ojczyzna jest głupstwem, wobec człowieka wierzącego będzie drwił z wiary, konserwatyście powie, że tylko anarchia i rewolucya są coś warte, socyaliście, że proletaryat posiada »pyski« (słyszałem, jak się tak wyraził), tylko dlatego, ażeby on »nadczłowiek« miał w co bić, gdy mu przyjdzie ochota. I tak ciągle. Błyska w rozprawach paradoksami, ale czasem zdarzy mu się wypowiadać rzeczy uderzające, dlatego, że we wszelkiej krytyce jest zawsze część słuszności. Jeśli chcesz, to urządzę ci kiedy takie widowisko, chociaż on ma dla mnie pewne względy, naprzód dlatego, że mnie lubi, a powtóre, że oddałem mu w życiu parę usług. Obiecał mi za nie zapłacić czarną niewdzięcznością, ale tymczasem nie napastuje mnie z taką energią, jak innych.
— A że to nikt nie połamał mu dotychczas kości — zauważył Władysław.
— On się przed tem bynajmniej nie cofa. Sam nawet często szuka awantur i niema roku, żeby nie wywołał jakiegoś zajścia.
— W knajpach?
— Nie tylko, albowiem, należąc z nazwiska i związków rodzinnych do tak zwanych, wyższych warstw towarzyskich, ma i wśród nich dużo znajomych. Dwa lata temu obili go wprawdzie artyści w jakiejś knajpce, ale, naprzykład, i Dołhański, z którym się wzajem nie znoszą, postrzelił go zeszłej wiosny w pojedynku.
— A, to ja wówczas słyszałem jego nazwisko: teraz sobie przypominam.
— Możeś słyszał je i dawniej, albowiem poprzednio miał kilka rozpraw o kobiety, gdyż w dodatku jest to wielki kobieciarz. Ostatecznie to szelma jest niepohamowana.
— A co do kobiet, czy dotychczas?
— To nie stary człowiek. Od pewnego czasu jest wszelako w takiej fazie, że podobają mu się nie panie, ale ich służące. Wyobraź sobie, że niedawno jeszcze tak mu wpadła w oko służąca panny Anney — ta sama brunetka, która cię doglądała trochę w Jastrzębiu, że chodził za nią czas jakiś krok w krok. Mówił, że zwymyślała go kiedyś na schodach, ale to właśnie ujęło go jeszcze bardziej.
Krzycki na wzmiance o »brunetce, która go doglądała w Jastrzębiu«, zmieszał się tak wyraźnie, że Groński to zauważył, ale nie wiedząc, co zaszło między nią a Władysławem, sądził, iż rozkochanego młodzieńca uraziła myśl, że koło panny Anney kręcą się podobne figury, jak Świdwicki. Więc, chcąc zatrzeć wrażenie, rzekł:
— On powiada że nie lubi zachodzić do tych pań, ale i pani Otocka nie przyjmuje go wcale z entuzyazmem. Robi to tylko przez pamięć dla męża, który był jego ciotecznym bratem i niegdyś opiekunem jego majątku. Zresztą, być może, że i Świdwickiemu nieswojo wśród takich kobiet.
— Bo mikroby nie lubią czystego powietrza.
— To pewna, że jest w nim jakaś »moral-insanity«. Ja się do niego przyzwyczaiłem, ale są rzeczy, których i ja w nim nie znoszę. Niech sobie bluzga na wszystko — pal go sześć — ale niech pewnych rzeczy nie tyka. Nie masz pojęcia o tem pogardliwem politowaniu, o tej niechęci i prawie nienawiści, z jaką on się odzywa o wszystkiem, co jest polskie. I tu już ja mówię: hola! Pomimo naszych dobrych stosunków, o mało raz nie doszło między nami do awantury. Bo jak zaczął strzykać pewnego wieczora żółciowemi dowcipami na całą Polskę, powiedziałem mu tak: Ten lew jeszcze nie kona, a choćby konał, to wiesz, kto kopie konającego lwa? — Nie zachodził potem do mnie przez miesiąc — ale czy nie miałem słuszności? Rozumiem, że z goryczą i nawet z jadem może mówić o swym narodzie jakiś wielki bohater, któremu zapłacono niewdzięcznością — ale Świdwicki to przecież nie Milcyades, ani Temistokles. A takie wylewy żółci są wprost szkodliwe, bo on, jako umysł niezmiernie błyskotliwy, znajduje naśladowców — i tworzy modę, wskutek której rozmaite snoby, które nic nigdy dla Polski nie zrobiły, ostrzą na tej osełce swoje zwapniałe rozumy. Rozumiem krytykę, choćby nieubłaganą, ale jeśli to się staje koniem, a raczej osłem, z którego się nigdy nie zsiada, to jest i złe, bo odbiera się chęć do życia tym, którzy muszą jednak żyć — i paskudne, bo to jest plwanie na społeczeństwo, często wprawdzie grzeszne, ale przedewszystkiem niesłychanie nieszczęsne. Pesymizm nie jest rozumem, ale surogatem rozumu, a zatem i oszustwem takiem, jakiego dopuszcza się kupiec, sprzedający naprzykład cykoryę zamiast kawy. — A z takim surogatem spotkasz się teraz na każdym kroku w życiu i w literaturze...
Tu Groński umilkł na chwilę, a Krzycki podniósł brwi w górę i rzekł:
— Z tego, co pan mówi, widzę, że Świdwicki to wielka małpa.
— Czasem myślę, że to jest człowiek bajecznie nieszczęśliwy — i dlatego nie zrywam z nim stosunków... Przytem on ma dla mnie jakiś rodzaj przywiązania, a to zawsze rozbraja. Nakoniec, wyznaję otwarcie, iż mam tę czysto polską słabość, gwoli której pobłaża się i przebacza u nas wszystko ludziom, którzy nas bawią. On zaś bywa czasem bardzo zabawny, zwłaszcza, gdy się rozgada i gdy tylko do pewnej miary głowę zaprószy.
— Ale ostatecznie, jeśli nic nie robi, tylko gada, to z czego on żyje?
— On nie należy do ludzi biednych. Niegdyś był bardzo zamożny, potem stracił większą część majątku. Ale wkońcu nieboszczyk Otocki, który był najpoczciwszym w świecie człowiekiem, a przytem bardzo praktycznym, widząc, do czego idzie, wziął wszystko w ręce, ocalił sporo i zmienił kapitał na rentę dożywotnią. Świdwicki otrzymuje z tego kilka tysięcy rubli rocznie i choć wydaje więcej, niż powinien, ma jednak z czego żyć. Gdyby nie pił, żyłby nawet dostatnio, gdyż jednej tylko namiętności nigdy nie miał — mianowicie do kart. Powiada, że na to trzeba mieć umysłowość murzyna. Z tego właśnie powstała awantura z Dołhańskim. Ale zresztą oni się nie znosili wzajem od dawna. Obaj są, jak się ktoś wyraził, komiwojażerami, podróżującymi w cynizmie — i robią sobie konkurencyę.
— Z pomiędzy tych dwóch, wolę jednak Dołhańskiego — rzekł Krzycki.
— Bo cię bawi, a Świdwicki nie miał dotąd sposobności. Wiecznie ta sama polska słabość! — odpowiedział Groński.
A po chwili dodał:
— W Dołhańskim łatwiej zobaczyć dno.
— A na dnie pannę Kajetanę.
— Obecnie, może i naprawdę tak jest. Czy wiesz, że Dołhański przywiózł te panie następnym po nas pociągiem? — Mówił mi też, że wybiorą się zaraz z wizytą do twojej matki i do pani Otockiej.
— Pan oczywiście też dziś do nich zajrzy?
— Tak. Ja tam zachodzę codziennie. A ponieważ tobie jeszcze nie wolno wychodzić, zaproszę je jutro na popołudniową herbatę.
— Serdecznie panu dziękuję. Mnie nie wolno wychodzić, ale mógłbym wyjechać.
— Powiadał mi służący, że jutro od rana, z rozkazu partyi, strajk dorożkarzy.
— Więc jakże te panie będą mogły jutro przyjechać?
— Prywatnym swoim powozem. Chyba, że zakażą jeździć nawet prywatnym...
— W takim razie i matka nie będzie mogła do mnie zajrzeć?
— Jeśli na ulicach będzie spokojnie, to przyprowadzę ją i odprowadzę. Czasem tak bywa, że jednego dnia ulice są burzliwe jak morze, a drugiego ciche i głuche. Oczywiście, jest to względne bezpieczeństwo, gdyż kto dziś wychodzi na miasto, ten nigdy nie może zaręczyć, że wróci. Nie ci, to tamci mogą mu wsadzić w bok nóż, albo bagnet. Ale dla kobiet jest stosunkowo bezpieczniej.
— W takim razie lepiej jednak, żeby matka wcale mnie nie odwiedzała. Wolę popiłować się jeszcze przez te trzy dni, które wyznaczył mi Szremski, niż narażać ją, albo którąkolwiek z tych pań. Niech pan odłoży swój »five o’clock«.
— Bodaj, że trzeba będzie tak zrobić! Ale twoja matka nie zgodzi się na to, żeby cię przez trzy dni nie widzieć. A może i kto inny będzie się napierał, bym nie odkładał.
Twarz Władysława zajaśniała głęboką i tkliwą radością.
— Matce niech pan powie, że niepokój o nią może mi zaszkodzić i sprowadzić gorączkę, a komu innemu, że mu całuję brzeg sukni.
— Nie. Takie rzeczy trzeba mówić samemu.
— Obym jak najprędzej mógł to nie tylko powiedzieć, ale i wykonać. Tymczasem mam do pana prośbę, bym mógł wysłać na miasto służącego. Jeśli się będzie bał, niech mi tylko skrzyknie posłańca. Chciałbym temu komu innemu posłać trochę kwiatów.
— To poślij i kuzynkom, gdyż inaczej matka twoja zdziwi się przedwcześnie.
— Napewnoby się zdziwiła, albowiem, z powodu swej choroby, tak mało widywała nas razem, że nie mogła pomiarkować się w położeniu. Ale ja niebawem wszystko jej wyznam.
— Powiem ci tylko, co mi powiedziała pani Otocka. Powiedziała mi tak: Niech Władysław nie mówi z matką przed ostateczną rozmową z Anitką, gdyż inaczej nie będzie mógł jej powiedzieć wszystkiego.
Krzycki spojrzał Grońskiemu bystro w oczy.
— A pan nie wie, o co idzie?
— Wiesz, że o brak ciekawości nie można mnie posądzać — odpowiedział Groński — ale sądziłem, że pani Otocka ma dostateczne do milczenia powody i dlatego nie wypytywałem o nic.





III.

Groński odłożył istotnie swój five o’clock, pani Krzycka odwiedzała jednak syna czasem dwa razy dziennie, twierdząc słusznie, że, jako starszej kobiecie, grozi jej mniejsze, niż komukolwiek niebezpieczeństwo. Władysław spędzał z nią długie godziny, rozmawiając o wszystkiem, a najwięcej o pannie Anney. Po ostrzeżeniu Grońskiego, nie wyznał wprawdzie matce swych uczuć dla młodej Angielki i nie wspominał ani słowem o swych zamiarach, ale już to samo, że jej imię nie schodziło mu prawie z ust, że przypisywał jej wyłącznie swe ocalenie i ciągle mówił o długu wdzięczności, jaki względem niej zaciągnął on sam i cała rodzina, dało pani Krzyckiej do myślenia. Poprzednie podejrzenie, które jej przebiegło przez głowę w wigilię wyjazdu z Jastrzębia, wróciło i utrwalało się coraz mocniej. Nie przypuszczała wprawdzie, by Władysław powziął już jakieś niezłomne postanowienie, ale doszła do wniosku, że się »podkochał«, i że ostatecznie ta jasnowłosa dziewczyna podobała mu się bardziej od kuzynki Otockiej. Przejęło to panią Krzycką smutkiem. W drodze i przez kilka dni pobytu w Warszawie polubiła pannę Anney za jej miłe obejście, prostotę i usłużność, ale »Zosia Otocka« była zawsze jej oczkiem w głowie. Od chwili spotkania jej w Krynicy, nie przestała marzyć o niej dla syna. Sądziła, że pod względem szlachetności i delikatności uczuć nikt się z nią nie może porównać. Uważała ją za duszę wybraną i wprost za wcielenie kobiecego anielstwa. Oczekiwała jej przybycia z biciem serca, nie przypuszczając ani na chwilę, by Władysław mógł się nie zachwycić jej postacią, jej słodką twarzą i tym jakimś urokiem dziewiczej nieśmiałości, który, mimo swego wdowieństwa, zachowała w całej pełni. I do ostatniej chwili pani Krzycka miała nadzieję, że się tak stanie, a dopiero, nie licząc przelotnego wrażenia w Jastrzębiu, w czasie drogi do Warszawy i w ciągu tych ostatnich kilku dni, miarkowała, że stało się inaczej, i że oczy Władysława zachwyciły się więcej innym kwiatem. Wolała jednak nie rozpytywać o to swego chłopaka, przypuszczając, że to może jeszcze przejdzie.
On tymczasem rwał się jak na uwięzi i byłby niezawodnie nie przetrzymał tych kilku dni, które zawarował doktor, gdyby nie to, że przyrzekł to matce wobec panny Anney i bał się uczynić sobie w jej oczach opinię człowieka, który nie szanuje swoich przyrzeczeń. Po radzie, jakiej przez pośrednictwo Grońskiego udzieliła mu pani Otocka, by pierwej rozmówił się z panną Anney, tembardziej nie mógł usiedzieć w domu. Od rana do wieczora łamał sobie głowę nad tem, coby to mogło być, i nie mógł do niczego dojść. Nazajutrz po rozmowie z Grońskim, postanowił zapytać o to listownie pani Otockiej i siadł z wielkim zapałem do pisania listu. Lecz po pierwszej stronicy ogarnęło go zwątpienie. Zdało mu się, że nie potrafi wypowiedzieć tego, co chciał. Rozumiał, że pod adresem pani Otockiej pisze list właściwie do panny Anney, więc pragnął zrobić go swego rodzaju arcydziełem, a tymczasem doszedł do przekonania, że to jest coś tak niedołężnego i niezgrabnego, że wysyłać tego niepodobna. Ostatecznie stracił całkiem zaufanie do swych zdolności stylistycznych i to popsuło mu humor tak dalece, iż znów począł zapytywać sam siebie w duszy, czy »taki osioł«, który trzech słów nie umie napisać, ma prawo sięgać po tak nadzwyczajną i pod każdym względem doskonałą istotę jak »Ona«. – Pocieszył go jednak Groński, tłómacząc mu, iż list dlatego się nie udał, że od początku był projektem chybionym, a w takim wypadku nikt nic nie potrafi. Potem zwrócił także jego uwagę na inną okoliczność, mianowicie, że ze słów pani Otockiej i z jej rady, by rozmowa z panną Anney poprzedziła rozmowę z matką, można wyciągnąć ten wniosek, iż tam wszystko jest już widocznie na wybuch przygotowane i wszelkie środki, zapobiegające pęknięciu serca — przedsięwzięte. Władysławowi wróciła natychmiast wesołość i począł się śmiać jak dziecko, a następnie posłał znów trzem paniom całe pęki najwspanialszych róż, na jakie mogła się zdobyć Warszawa.
A dalszy ciąg dnia był jeszcze pomyślniejszy, gdyż nadeszły dowody wdzięczności. Przyniosła je po wyjściu Grońskiego panna Polcia w formie małego i wonnego listu, w którym były wypisane ręką jasnowłosego bóstwa następne słowa: »Dziękujemy za śliczne róże i do prędkiego zobaczenia«. Dalej szły podpisy: Agnieszka Anney, Zofia Otocka i Marynia Zbyłtowska. Krzycki uznał list za arcydzieło prostoty i wymowy. Byłby też niechybnie ucałował każdą literę osobno, gdyby nie to, że stała przed nim panna Polcia z chmurną twarzą, wpatrzonemi w niego jak w tęczę oczyma — niespokojna i pełna już podejrzliwej zazdrości, choć widocznie nie wiedząca jeszcze, ku której z trzech pań ją zwrócić. Krzycki, nie ukrywając radości, jaką mu sprawił list, zwrócił się ku niej i zapytał:
— Co tam słychać panienko? Panie zdrowe?
— Tak, pani kazała mi się też dowiedzieć o pańskie zdrowie.
— Proszę bardzo podziękować. Doskonałe — i jeśli mnie drugi raz nie postrzelą, to z tego pierwszego postrzelenia nie umrę.
A ona, nie spuszczając z niego swych przepaścistych oczu, odrzekła:
— To chwała Bogu.
— Ale, że to panienka nie bała się wyjść w taki czas niespokojny.
— Lokaj się bał, ale ja się niczego nie boję i chciałam sama zobaczyć, jak się pan ma.
— O, to mi zuch! Bardzo panience jestem wdzięczny. Skoro jednak ten głupi strajk dorożek dziś się skończył, to lepiej wrócić dorożką. Niechże panna Polcia przyjmie... na...
To rzekłszy, począł szukać w portmonetce i, wydobywszy pięć rubli w złocie, chciał jej je ofiarować, mając jednak zarazem poczucie, że robi coś niestosownego, a nawet okrutnego. Było to dla niego samego przykre, tak, że zmieszał się i zaczerwienił, ale zdawało mu się, że wszelkie inne podziękowanie będzie pokarmem dla tego uczucia, które w niej widział, a które chciał przeciąć, z powodu jakiejś dziwnej obawy, spotęgowanej jeszcze przez to, że dziewczyna była służącą panny Anney.
Więc począł powtarzać z przymuszonym i trochę głupowatym uśmiechem:
— Proszę, panno Polciu... proszę...
Lecz ona cofnęła rękę i twarz jej pociemniała w jednej chwili.
— Dziękuję — rzekła — nie po to przyszłam.
I zwróciła się ku drzwiom. Do niezadowolenia, jakie Krzycki odczuwał z siebie samego, przyłączyła się litość dla niej, więc poszedł za nią kilka kroków.
— Niech się panienka nie obraża — rzekł — tu przecież nie chodziło o nic innego, tylko o bezpieczeństwo panienki. Tylko o to chodziło... Może służący zawołać dorożki...
Lecz ona nie odpowiedziała już nic i odeszła. Krzycki, podszedłszy do okna, spoglądał przez chwilę na jej zgrabną postać, oddalającą się w głąb ulicy — i nagle zjawiła mu się znowu przed oczyma wizja białego posągu w błękitnych kroplach wody. Było jednak w tej dziewczynie coś drażniącego i mimowoli krewkiemu paniczowi przyszło na myśl, że gdyby ona nie była służącą panny Anney i gdyby poznał ją był dawniej, to, jak dwa a dwa cztery, byłby uległ pokusie.
Lecz obecnie i łakome jego zmysły i serce porwała inna, większa siła. Po chwili wrócił do listu i począł go odczytywać na nowo: »Dziękujemy za śliczne róże i do prędkiego zobaczenia«. A więc go tam chcą widzieć. Pojutrze już nie będzie tu siedział uwiązany na łańcuchu własnego słowa, ale pójdzie tam i spojrzy w te cudne oczy, patrzące niebieską smugą, i przywrze ustami do ukochanej dłoni tak, że w jednym pocałunku wypowie wszystko, co ma w sercu. Słowa będą później tylko echem. I wyobraźnia poniosła go jak rozhukany koń. Przecież Groński mówi, że tam już wszystko gotowe! Więc może ta uwielbiona dziewczyna pochyli mu się od razu w ramiona, może przymkną się te cudne oczy, a wysuną się ku niemu usta. Krzyckiego na tę myśl dreszcz przeszedł od stóp do głów — i zdało mu się, że wszelka miłość, wszelkie porywy i wszelkie żądze, jakie istniały i istnieją na świecie skupiają się obecnie w nim jednym.





IV.

Cały następny dzień Groński spędził na mieście, wieczorem zaś był u pani Otockiej, tak, że wrócił do domu dopiero koło północy. Ale Krzycki nie spał jeszcze, a ponieważ matka, z powodu zaburzeń na ulicach, nie mogła go tego dnia odwiedzić, więc z niecierpliwością czekał na powrót Grońskiego — i natychmiast począł go wypytywać, co słychać na mieście i u tych pań.
— Na mieście źle słychać — odpowiedział Groński. — Koło południa słyszałem ogień karabinowy w dzielnicach fabrycznych. Przed pójściem do pani Otockiej byłem też na zebraniu w Filharmonii, na którem zetknęli się przedstawiciele kilku wrogich stronnictw — i wiesz, jakie odniosłem wrażenie? Oto, że, niestety, Świdwicki pod pewnym względem miał słuszność i że doszliśmy do tego, iż tylko wojna domowa mogłaby oczyścić powietrze. Tem większa tragedya w tem, że byłaby ona jednocześnie ostateczną zagładą. Ale o tem potem. Mam tak zmęczoną głowę i nerwy tak potargane, że dziś nie mogę o tych rzeczach myśleć.
Tu zadzwonił na służącego i, poleciwszy mu przygotować, mimo spóźnionej godziny, herbatę, tak mówił dalej:
— Ale i od pani Otockiej przynoszę nowinę. Uszom nie uwierzysz, gdy ci powiem, co się stało. Oto dziś po południu, przed moim przyjazdem, był u tych pań Laskowicz.
Cygaro, które palił Krzycki, wypadło mu z ręki.
— Laskowicz? — zapytał.
— Tak jest.
— Ależ jego ściga policya!
— Ściga go na prowincyi, a nie ściga go w Warszawie. Policya, tak jak oni wszyscy, straciła obecnie głowę. Zresztą w dużem mieście łatwiej się ukryć. Oczywiście, gdyby im sam wlazł w ręce, to by go capnęli.
— Ale czego on chciał od pani Otockiej?
— Według moich przypuszczeń, chciał widzieć Marynię, a przyszedł niby o składkę na cele rewolucyjne. Oni zresztą teraz ciągle chodzą po składkach.
— I te panie dały?
— Nie. Powiedziały mu, że na rewolucyę nie dadzą, a na głodnych i pozbawionych pracy posłały już, ile mogły, do jednej z redakcyi. — Jakoż tak było. Pani Otocka ofiarowała znaczniejszą kwotę i panna Anney także. Laskowicz próbował im tłómaczyć, że odmowa naraża opornych na niebezpieczeństwo, i że dlatego sam się do nich wybrał, by je od tego uchronić. Ale to nie pomogło. Był bardzo nierad i zły, zwłaszcza, że widział tylko panią Zofię i pannę Anney, bo Marynia nie wyszła. Zapowiedział jednak, że jeszcze przyjdzie.
— Niech spróbuje! — zawołał Władysław, ściskając pięści.
Lecz następnie zapytał ze zdziwieniem:
— Jakże on się do nich dostał i dlaczego go przyjęły?
— Służba męska jest w całem mieście sterroryzowana i słowa: »z partyi« otwierają wszędzie drzwi, jak najlepszy wytrych. — Ale Laskowicz nie potrzebował używać i tego sposobu, gdyż zdarzyło się, że lokaj pani Otockiej poszedł do sklepu, a wpuściła go służąca panny Anney, która go znała z Jastrzębia, i myślała, że przychodzi jako dobry znajomy.
— W każdym razie spisała się jak głupia.
— Mój kochany, co ona może o nim wiedzieć? Nikt jej przecie nie opowiadał o tem, czem on jest, a widziała go między nami, widziała, że odjeżdżał razem ze mną do miasta, i że był nauczycielem twego młodszego rodzeństwa. To, że brał udział w zamachu na ciebie, nie mogło jej także przyjść do głowy, albowiem i z naszej strony jest to tylko przypuszczenie, z którem nie zwierzaliśmy się nawet naszym paniom, aby ich nie niepokoić — a cóż dopiero jej.
— A może sama jest socyalistką.
— Wątpię, gdyż po zamachu, dowiedziawszy się, żeś ranny, beczała podobno tak, że ją było w całym Jastrzębiu słychać, wzywała na twoich niedoszłych zabójców wszelkich kar piekielnych. Pannę Anney bardzo to dla niej ujęło. Pamiętam też, że potem, gdy się rozniosło, że to zrobili Rzęślewiacy, obiecywała podpalić Rzęślewo. Ach! ty masz zawsze szczęście...
— Ja sobie takiego szczęścia nie życzę... Ale co do Laskowicza, widziała przecie podczas rewizyi w Jastrzębiu, że go szukają.
— To i cóż? Alboż ciebie nie prześladowali za to, żeś założył szkołę. W tym kraju wszelkie sympatye są zawsze po stronie ściganych. Wyobraź sobie, gdy panna Anney zapowiedziała jej, by więcej nie wpuszczała Laskowicza, to dziewczyna jeszcze się oburzyła. — Widocznie zdawało jej się, że panna Anney robi to tylko ze strachu przed policyą.
— Panna Anney dała chyba dowód, że się niczego nie boi.
— Ja też ją o bojaźń nie posądzam, ani jej, ani pani Otockiej. Ale natomiast przyznaję, że sam się o nie boję. Ten narwaniec, jeśli nawet osobiście więcej się nie pokaże, to się będzie koło nich kręcił, a co więcej pisywał listy, wszystkie zaś listy wędrują obecnie niewątpliwie do czarnych gabinetów. Gdybym wiedział, gdzie go szukać, tobym mu zapowiedział, żeby przedewszystkiem nie ważył się pisywać.
— Ja mu zapowiem i to i co innego, niech go tylko spotkam.
— Skoro był u tych pań, to może przyjść i do mnie. Mieliśmy, jadąc razem z Jastrzębia, rozmowę, której pewno mi nie zapomniał.
— Jeśli tu przyjdzie, czy pan mi daje carte blanche?
— Ani myślę. Poprzednio już zadałem ci pytanie, czy, gdyby wskutek awantury z tobą, aresztowano Laskowicza, mógłbyś wziąć na swoje sumienie jego zgubę — i odpowiedziałeś mi, że nie. Teraz zapytam cię inaczej: gdyby Laskowicz, tropiony i ścigany, jak dziki zwierz, schronił się do twego domu, czy nie starałbyś się go ukryć, lub pomódz mu do ucieczki?
Na to Krzycki odpowiedział ze złością, ale bez wahania:
— Pomógłbym mu... psiakrew...
— A widzisz! — zauważył Groński. — Klniesz, a przyznajesz. Ja, jeśli do mnie przyjdą po składkę — wszystko jedno, czy z Laskowiczem czy bez Laskowicza, powiem im, że na ludzi pozbawionych chleba dam, a na bomby, dynamit i propagandę strajków nie dam. I powiem im więcej: że, zbierając składki na rewolucyę od ludzi, którzy jej nie chcą i którzy dają tylko ze strachu, upadlają własnych obywateli.
— A może im na tem zależy? Im wyższe warstwy będą tchórzliwsze, tem im będzie łatwiej.
— Być może, ale w takim razie są rodzonymi braćmi tych wszystkich, którzy upadlają to społeczeństwo od dawna i umyślnie.
Krzycki zamyślił się i rzekł:
— U nas się często takie rzeczy robi — z góry i z dołu.
Groński spojrzał na niego z pewnem zdziwieniem, jakby się nie spodziewał z ust jego takiej uwagi.
— Masz słuszność — ozwał się — z góry przez ciągłe redukowanie wielkiego ideału, z dołu, dlatego, że obecnie wprost się go depce.
— Ba! ale zostaje jeszcze tęga chmara sukman.
— Znów masz słuszność — odpowiedział Groński. — Dawniej marsz Dąbrowskiego był hasłem dla stu tysięcy ludzi, dziś jest niem dla dziesięciu milionów. Błogosławiony folklor!
Umilkli. Groński chodził czas jakiś po pokoju, zdejmując, wedle zwyczaju, binokle z nosa i nakładając je napowrót — poczem ozwał się:
— Wiesz, co mnie dziwi? To, że w takich czasach i w takich warunkach ludzie mogą myśleć o swem prywatnem szczęściu i swoich prywatnych sprawach. A jednak takie jest prawo życia, którego żadna siła nie może potłumić.
— Czy pan ma na myśli mnie?
— Stwierdzam w teoryi fakt, który w praktyce stwierdzasz i ty. Bo oto w tej chwili jest jakby trzęsienie ziemi, walą się budynki, giną ludzie, buchają ognie podziemne, a wy się wzajem kochacie w najlepsze z panną Anney i myślicie o założeniu nowego gniazda.
— Jak pan powiedział? — pytał z rozpromienioną twarzą Krzycki — »wy się wzajem kochacie?«
— Powiedziałem: »wy się wzajem kochacie«, albowiem tak jest. Ty zresztą zakochany jesteś bardziej niż ona.
— Z pewnością — odpowiedział Władysław — i w tem niema nic dziwnego, ale z czego pan to wnosi?
— Z tego, żeś się dotąd ani wprost, ani ubocznie nie zapytał i nawet nie starał się dowiedzieć, ile ci może wnieść panna Anney. W obywatelu wiejskim jest to dowód, że termometr wskazuje najwyższą temperaturę miłości.
— Daję panu słowo, że wziąłbym ją w jednej sukni — odrzekł Krzycki.
— Ale wolałbyś, żeby coś miała?
— Odpowiem szczerze, że wolałbym. Jest wielu »somsiadów« bardziej gołych odemnie i kawałka chleba nam nie zabraknie. Ale na Jastrząb jest nas troje, a licząc z matką — czworo. Ja jestem w jednej czwartej dziedzicem, a w trzech czwartych bezpłatnym rządcą mojego rodzeństwa i matki. Chciałbym zaś, żeby Jastrząb był tylko mój i mojej żony, a następnie moich dzieci, jeśli je mieć będziemy.
— Co do tego, to jestem pewien, ale i co do posagu, nie dręczą mnie zbytnie obawy — rzekł Groński. — Panna Anney żyje, podróżuje, ubiera się i mieszka dostatnio, a nie jest to wcale osoba, któraby komukolwiek chciała zasypywać piaskiem oczy. Przypuszczam, że milionów nie posiada, ale majątek jej, zwłaszcza jak na nasze stosunki, może się okazać nawet znaczniejszy, niż myślimy.
— A niech go ma, albo nie ma — zawołał Krzycki — byle mi siebie oddała. Kto posiądzie taki klejnot, ten się może nim ukoronować jak król.
— Przewiduję wkrótce koronacyę — odrzekł, śmiejąc się, Groński.





V.

Z powodu urodzin Maryni, panna Anney wyprawiła się, wraz ze swą panną służącą po kupno kwiatów. Zeszłego dnia Groński opowiadał, że w jednym z magazynów widział włoskie, różowe lilie, takie, jakie całymi pękami sprzedają szczególniej w okolicach Lukki i Pizy, ale mało hodowane w warszawskich cieplarniach i rzadko do kraju sprowadzane. Ponieważ Marynia dopytywała się o nie z wielką ciekawością, panna Anney postanowiła zakupić dla niej cały zapas, jaki się w sklepie znajdował. Poprzedniego wieczora przekomarzała się z Grońskim, że go w tem kupnie uprzedzi, albowiem on, jako znany śpioch, nie potrafi się dość wcześnie z domu wybrać. Obecnie, postanowiwszy spłatać mu istotnie figla, wyszła z domu o ósmej rano, tak, ażeby trafić na otwarcie sklepu. Miała przytem przygotowany list ze słowami: »Już zakupione«, który zamierzała przesłać Grońskiemu przez pannę Polcię i cieszyła się myślą, że Groński odbierze go przy porannej kawie.
Jakoż wszystko poszło jej zupełnie po myśli, była bowiem pierwszą kupującą w sklepie. Zawód spotkał ją tylko w tem, że lilii było mało: jedna doniczka, zawierająca kilkanaście łodyg z kwiatami, tak, że o ubraniu niemi całego pokoju Maryni nie mogło być mowy. Ale właśnie dlatego panna Anney tem skwapliwiej zakupiła jedyny egzemplarz i, zapłaciwszy żądaną cenę, poleciła odnieść lilie do mieszkania pani Otockiej. Zakłopotała się jednak, gdy w sklepie oświadczono jej, że ogrodniczek, rozwożący kwiaty, przyjdzie dopiero w południe, pragnęła bowiem, by Marynia otrzymała je przed wstaniem z łóżka.
— W takim razie — rzekła, zwracając się do panny Polci — zawołaj dorożki i zabierzemy doniczkę ze sobą.
Lecz panna Polcia, która, zachowując się dość obojętnie, a nawet opornie względem własnej pani, a także względem pani Otockiej, miała jednak jakąś wyjątkową, graniczącą z uwielbieniem sympatyę dla Maryni — odpowiedziała:
— Niech pani pozwoli, żebym sama zaniosła te kwiaty. W dorożce się utrzęsą i jeszcze poopadają.
— Ale ty masz iść z listem do pana Grońskiego, a przytem podźwigasz się doniczką.
— Mieszkanie pana Grońskiego po drodze, a że się trochę podźwigam dla panienki, to choć tyle dla niej zrobię.
Panna Anney zrozumiała, że, odmówiwszy, zrobi jej wielką przykrość, więc rzekła:
— Dobrze. Bardzo jesteś poczciwa. Ale gdyby ci było zaciężko, to weź dorożkę, a ja pójdę do kościoła.
I poszła do kościoła pomodlić się za Władysława, który w tym dniu miał pierwszy raz wyjść z domu i spędzić wieczór u pani Otockiej z powodu urodzin Maryni. Spodziewała się, że nazajutrz będzie u niej i chciała także polecić opiece boskiej ten dzień.
A panna Polcia, wziąwszy lilie, udała się w stronę wprost przeciwną, ku mieszkaniu Grońskiego. Po kilkudziesięciu krokach napełniona ziemią doniczka poczęła jej jednak ciężyć, więc przekładając ją z ramienia na ramię, myślała:
— Żeby tak dla kogo innego, cisnęłabym wszystko na ziemię, ale to taki ptaszek, że trudno jej nie kochać... Poniosłabym dla niej choćby dwie takie donice i jej jednej nie zrobiłabym krzywdy, choćby... Nawet w takim razie... jej jednej.
I na tę myśl posępna jej twarz zmierzchła jeszcze bardziej. W sercu jej, zdolnem tylko do krańcowych uczuć, poczęła się walka między tem dziwnem uwielbieniem dla Maryni, a ślepą i zapalczywą miłością do Krzyckiego. Towarzyszyło temu straszne i beznadziejne poczucie, że on w żadnym razie nie dla niej, gdyż on jest panicz, dziedzic, nieledwie królewicz, a ona prosta dziewczyna od szycia, sprzątania pokoi i domowej posługi. I do tego dołączyło się natychmiast drugie poczucie niezmiernej krzywdy. Przecie mogła się urodzić także »panienką« i nie wyhodować się w ochronie dla sierót pod opieką zakonnic, ale w bogatym pańskim domu. Dlaczego się tak nie stało i dlaczego do śmierci czeka ją tylko podła praca w służebnym stanie.
I tu przyszło jej na myśl, że przecie są teraz jacyś ludzie, jakaś »partya«, która chce odebrać majątki zamożnym, rozdać je biednym, porównać ludzi tak, żeby nie było bogaczów i nędzarzy, sług i państwa, ni żadnej krzywdy na świecie, a natomiast jednaki dla wszystkich stan i jednaka wolność. Słyszała o tem od służby w domu, od rzemieślników, od kupczyków w sklepach, do których zachodziła po sprawunki — i dowiadywała się z podsłuchanych rozmów między »państwem«. Dziwiło ją, że tych ludzi nazywają socyalistami, albowiem dotychczas »socyalista« i jakiś waryat, latający z nożem po ulicach, znaczyło dla niej jedno i to samo. Przez chwilę, po zamachu na Krzyckiego, gdy rozeszła się wieść, że zrobili to socyaliści, czuła nawet dla nich tak wściekłą i ślepą nienawiść, że gotowa była truć ich, lub piec żywym ogniem. Później, gdy służba w Jastrzębiu poczęła powtarzać, że na panicza porwali się nie oni, lecz Rzęślewiacy, nienawiść ta zgasła. Ale i następnie, gdy dziewczyna dowiedziała się dokładniej, czego chcą i czem są socyaliści, mało się nimi zajmowała. Po części bowiem uważała ich pomysły za głupstwo, po części myślała o rzeczach innych, bardziej osobistych, a wreszcie w Polsce odróżniała tylko »swoich« i »nieswoich«, kochając bezwiednie pierwszych, nienawidząc tak jak i wszyscy, drugich. Dopiero w ostatnich dniach poczęło jej świtać w głowie, że i między swoimi istnieją okrutne i bolesne różnice, istnieje dla jednych bogactwo, dla drugich bieda, dla jednych używanie, dla drugich praca, dla niektórych śmiech, dla innych łzy, dla niektórych dola, dla innych niedola i krzywda.
Stało się to dla niej jasnem zwłaszcza w chwili obecnej, gdy z większym niż kiedykolwiek bólem poczuła tę prawdę, że ów panicz, do którego rwała się jej dusza i ciało, to jest po prostu niedosiężna gwiazda, na którą zaledwie wolno jej patrzeć. I jakkolwiek nic takiego nie zaszło, coby ją mogło dziś szczególnie rozdrażnić — i nic się nie zmieniło, ogarnęła ją taka rozpacz, jak nigdy przedtem.
Lecz bieg jej posępnych myśli przerwały wreszcie zdarzenia zewnętrzne. Mimo wczesnej godziny, spostrzegła na rogu dzielnicy duże gromady ludzi, ogarnięte niepokojem. Twarze zwrócone były w głąb poprzecznej ulicy, jakby działo się w niej coś niezwykłego. Jedni biegli przed się, inni cofali się z widoczną obawą. Niektórzy, rozprawiając gorączkowo i wskazując na coś rękami, patrzyli w górę na dachy domów. Ze wszystkich stron nadbiegały nowe gromadki robotników i wyrostków. Między dorożkarzami stojącymi na rogu, zapanował niezwykły ruch. Woźnice, po kilku i kilkunastu, zawracali w rozmaite strony końmi, jakby chcieli zatarasować ulicę. Naraz rozległy się przeraźliwe krzyki, a potem strzały. W jednej chwili powstał nieopisany zamęt. Tłum zakołysał się i począł pierzchać, krzyki rozlegały się coraz przeraźliwiej. Widocznem było, że kogoś ścigają. Dziewczyna, ze swemi liliami na ramieniu, stanęła jak wryta, nie wiedząc, co ma począć. Wtem nagle z pomiędzy dorożek wybiegł człowiek, pochylony naprzód, ze spuszczoną głową i biegł całym pędem ku niej. Po drodze cisnął swoją czapkę i zerwał kapelusz z głowy jakiegoś wyrostka, ów zaś, zrozumiawszy w mgnieniu oka, o co idzie, ani drgnął. Dorożki poczęły jeszcze gorliwiej zamykać ulicę, widocznie, by utrudnić pościg. Ale tuż za niemi zagrzechotały znów rewolwerowe strzały i wśród ogólnego krzyku i turkotu, można już było usłyszeć przeraźliwy głos świstawek policyjnych — i ochrypłe, podobne do ryku wołania: »dzierży! dzierży!« — Pannę Polcię ogarnął teraz ślepy niepohamowany strach i poczęła uciekać, przyciskając bezwiednie do piersi doniczkę z kwiatami, tak, jakby chciała uratować własne dziecko.
Lecz zaledwie ubiegła kilkanaście kroków, jakiś zziajany cichy głos począł wołać tuż za nią:
— Daj panna kwiaty! Na miłosierdzie boskie, daj panna kwiaty — ratuj!
Dziewczyna obróciła się i nagle, wraz z przerażeniem, nieopisane zdumienie odbiło się w jej oczach, poznała bowiem Laskowicza.
Ow zaś, wydarłszy jej prawie przemocą doniczkę, którą, nie wiedząc, co czyni, przytrzymywała z całej siły, szeptał dalej:
— Może nie poznają. Powiem, żem ogrodnik. Ratuj panienka! Może nie poznają! Tchu mi brak!
Chciała uciekać dalej, lecz począł ją wstrzymywać:
— Ratuj panienka, jam przecie Polak!
Tymczasem z pomiędzy chaosu dorożek wydostało się kilkunastu policyantów i agentów cywilnych. Większość tłumu skierowała się, uciekając, ile sił w nogach, w stronę przeciwną tej, w którą szedł Laskowicz z dziewczyną — i bez najmniejszej wątpliwości, skierowała się tak umyślnie, by zmylić pościg. Rozległy się wśród robotników wołania: »dzierży!«, aby tem lepiej zmylić policyę. Jakiś robotnik począł gwizdać przeraźliwie w palce, naśladując głos policyjnej świstawki. Jakoż policjanci i agenci runęli za gęstszym tłumem. Na przecięciu ulic zostało tylko kilku i ci po chwili wahania puścili się w drugą stronę, ale przebiegli pędem obok dziewczyny i człowieka w jasnym kapeluszu, niosącego kwiaty. Biegnąc dalej, schwytali kilku robotników, ale inni robotnicy odbili ich w jednej chwili. Panna Polcia i Laskowicz szli dalej.
— Minęli! — mówił student. — Tu nikt nie zdradzi. Minęli!... Zmyliły ich kwiaty i inny kapelusz. Dziękuję, panienko, dziękuję z całej duszy i do śmierci się dość nie odwdzięczę.
Lecz ona, nie otrząsnąwszy się jeszcze całkiem ze zdumienia, poczęła pytać:
— Co to było? Skąd się pan wziął?
— Z dachu. Przyłapali nas w drukarni. Ale inni posiedzą rok, dwa i nic im nie będzie — a dla mnie był stryczek.
— Jak pan potrafił uciec?
— Gdy się dostali na dach, zsunąłem się po rynnie. Mogłem kark skręcić, ale zobaczyli mnie dopiero na ulicy. Strzelali do mnie i szczęściem nie ranili, bo krew byłaby mnie wydała. Kto żył, to mi pomagał i dorożki mnie zakryły. Nie widzieli, jak zmieniłem czapkę na kapelusz. Ale żeby nie towarzyszka, byłoby po mnie.
— Jaka towarzyszka?
— Do panienki tak mówię. Między nami taki zwyczaj.
— To niech pan mnie tak nie nazywa, bo ja nie żadna towarzyszka.
— To szkoda. Ale nie pora o tem mówić. Dziękuję jeszcze raz za ratunek, chociaż to na krótko.
— Dlaczego na krótko?
— Bo nie wiem, co ze sobą zrobić, gdzie iść i gdzie się skryć. Codzień nocuję gdzieindziej, gdyż wszędzie mnie szukają.
— Prawda. Szukali pana i w Jastrzębiu. Czy pan wie, że tam była rewizya?
— Była?
— Jakże! Przyszły żandarmy, policya, wojsko. Mało wszystkich nie poaresztowali.
— O! ich nie zaaresztują...
Tupot końskich kopyt i zgrzyt podków o kamienie bruku przerwał im na chwilę rozmowę. Z poprzecznej ulicy wyjechał patrol kozacki, złożony z kilkudziesięciu ludzi. Jechali wolno, z karabinkami opartymi o uda, rozglądając się bacznie dokoła. Na ich widok panna Polcia pobladła nieco, Laskowicz zaś począł szeptać:
— To nic. Widzą, że niosę ze sklepu kwiaty. Wezmą mnie za ogrodniczka i przejadą...
Jakoż przejechali.
— Aresztują teraz ludzi na ulicach co chwila całemi gromadami — rzekł Laskowicz. — Dla kogo innego to mała rzecz, ale ja, gdybym im się dostał w ręce, to jużbym się nie wydostał.
— Więc co pan myśli zrobić?
— Nieść za panienką kwiaty...
— A potem?
— Nie wiem...
— Przecie musi mieć pan jakich znajomych, którzy pana schowają.
— Mam, mam! Ale na wszystkich moich znajomych policya ma oko. Co noc bywają rewizye... Przez ostatnie dwie noce sypiałem w drukarni, dziś jednak nakryli i drukarnię...
Nastała chwila milczenia.
Poczem Laskowicz ozwał się znów posępnym głosem:
— Niema już dla mnie ratunku... Odniosę te kwiaty i pójdę sobie, gdzie mnie oczy poniosą.
Lecz w sercu panny Polci zbudziła się nagle wielka litość dla niego. Przedtem ni ją grzał, ni ziębił. Obecnie widziała w nim tylko polskiego studenta, ściganego jak wściekły pies przez ludzi, których nienawidziła od dawna.
Więc na energicznej i zawziętej jej twarzy odbiło się niezłomne postanowienie.
— Niech się co chce dzieje, a ja pana nie opuszczę! — rzekła, marszcząc swe czarne brwi.
Laskowicza chwyciła nagle ochota, by pocałować ją w rękę, i gdyby nie byli na ulicy, byłby to uczynił. Wzruszył się nie tylko nadzieją ratunku, lecz i tem, że ta dziewczyna, której prawie nie znał, która nie należała do jego obozu, gotowa była sama narazić się na największe niebezpieczeństwo, byle przyjść mu z pomocą.
— Co panienka może zrobić? gdzie mnie schowa? — zapytał cicho.
A ona szła ze zmarszczonemi wciąż przez wysiłek brwiami, a wreszcie rzekła:
— Już wiem. Pójdźmy.
Lecz on przełożył doniczkę do lewej ręki.
— Bo muszę powiedzieć — mówił zniżonym głosem — że za ukrywanie mnie grozi conajmniej Sybir. Muszę to powiedzieć! Ja i tak mogłem panienkę zgubić, ale w pierwszej chwili... panienka rozumie... instynkt zachowawczy... nie ma się czasu myśleć...
Panienka nie bardzo zrozumiała, co to jest instynkt zachowawczy, natomiast zrozumiała co innego. Oto, że jeśli zaprowadzi, jak miała zamiar, Laskowicza do Grońskiego, to narazi na niebezpieczeństwo nie tylko Grońskiego, ale i Krzyckiego.
I pod wpływem tej myśli stanęła jak wryta.
— W takim razie nie wiem, co mam zrobić — rzekła.
— A widzi panienka — odpowiedział jakby ze smutkiem student.
Ona zaś znów poczęła pracować głową. Zaprowadzić Laskowicza do panny Anney lub pani Otockiej nie przeszło jej nawet przez myśl. Wyłajano ją przecież za to, że go poprzednio puściła do mieszkania tych pań. Czuła, że tu trzeba pomocy mężczyzny, i że trzeba było znaleźć takiego, któryby się nie bał, i o któregoby ona sama nie wiele dbała... Więc poczęła przebiegać pamięcią szereg znajomych panny Anney i pani Otockiej... Pan Dołhański?... nie!... Możeby się nie bał, ale ich odprawi do licha i jeszcze wydrwi... Doktór Szremski?... podobno już wyjechał. Ach, gdyby nie ten »panicz«, to jednak właśnie do pana Grońskiego zaprowadziłaby tego biedaka, albowiem, gdyby go nawet nie przyjął, w najgorszym razie dałby dobrą radę, alboby kogoś wskazał... I nagle przyszło jej do głowy, że jeśli temu, ktoby ukrył Laskowicza, grozi Sybir, to Groński nie może nikogo wskazać, ale gdyby mógł, toby wskazał tylko jednego człowieka, którego i ona znała. I na tę myśl strzepnęła rękoma po sukni i, zwracając się do Laskowicza, rzekła:
— Już wiem! Spróbuję!
Poczem, przystanąwszy na chwilę, mówiła dalej:
— Wejdźmy do tego domu, tu zaraz. Pan poczeka z kwiatami w sieni, a ja na górze oddam list i wrócę. Niech pań niczego się nie boi, bo stróż tu mnie zna — i to dobry człowiek... Potem może pana gdzieś zaprowadzę.
To rzekłszy, weszła do bramy, i zostawiwszy Laskowicza na dole, zadzwoniła po chwili do Grońskiego.
Groński, wstawszy tego dnia wcześniej niż zwykle, był już ubrany i siedział z Krzyckim przy herbacie. Gdy panna Polcia oddała mu list, przeczytał go i, śmiejąc się, pokazał go Władysławowi, poczem wstał i przeszedł do gabinetu, by napisać odpowiedź. Przez ten czas Krzycki począł wypytywać o zdrowie matki i młodszych pań.
— Dziękuję, panie zdrowe, a moja pani wyszła już nawet na miasto.
— Tak rano? — i nie boi się pani chodzić sama po mieście?
— Pani wyszła ze mną i kupowała kwiaty dla panny Zbyłtowskiej, a potem poszła do kościoła.
— Do którego kościoła pani chodzi?
— Nie wiem.
Panna Polcia wiedziała dobrze, ale ubodło ją natychmiast to, że on o jej panią wypytuje; on zaś, domyśliwszy się tego, przestał istotnie dalej pytać, albowiem i poprzednio już postanowił jaknajmniej z nią rozmawiać.
Więc zapadło między nimi milczenie — trochę kłopotliwe — i trwało dopóty, dopóki Groński nie wrócił z listem.
— Oto jest odpowiedź — rzekł. — Niech panienka pokłoni się od nas paniom i powie, że dziś tam obaj będziemy, bo już i niewola pana Krzyckiego skończona.
— Dziękuję — odrzekła panna Polcia — ale ja mam jeszcze prośbę... Chciałabym dowiedzieć się, jaki jest adres pana Świdwickiego?
Groński spojrzał na nią ze zdziwieniem.
— Czy to panie poleciły spytać?
— Nie... To ja tak chciałam wiedzieć...
— Panno Polciu — rzekł Groński. — Pan Świdwicki mieszka na Oboźnej 5, ale młodym panienkom nie bardzo jest bezpiecznie do niego chodzić...
Ona zaś zaczerwieniła się po uszy, z obawy, że »panicz« może coś złego o niej pomyśleć.
I zawahała się przez chwilę, czy nie powiedzieć, że Laskowicz jest w sieni i że trzeba go ukryć, gdyż inaczej czeka go zguba... Lecz znów przypomniała sobie, że Laskowicza szukano już w Jastrzębiu i że Krzycki omal nie został z tego powodu aresztowany: chwyciła ją obawa, że może Groński sam zechce przechować studenta, a w takim razie narazi i panicza. Objęła raz i drugi oczyma urodziwą postać Krzyckiego i postanowiła milczeć.
Groński zaś mówił dalej:
— Nie radzę do niego chodzić, nie radzę. Panienka mu już raz podobno nawymyślała.
A ona podniosła głowę i odpowiedziała zarazem hardo i gniewnie:
— To nawymyślam drugi raz, ale mam do niego interes...
I, skłoniwszy się, wyszła. Groński wzruszył ramionami i rzekł:
— Nie rozumiem, o co jej może chodzić. — Jest w tej dziewczynie coś dziwnego — i powiem ci, że twoja przyszła pani składa dowody świętej cierpliwości, jeśli jej dotychczas nie odprawiła. Powiada zawsze, że to jest gwałtowny charakter, ale złote serce — i być może — wiem jednak od pani Otockiej, że to złote serce wyprawia jej czasem takie sceny, których nikt innyby nie zniósł.





VI.

Wieczorem, w dzień urodzin Maryni, Krzycki i panna Anney znaleźli się przez chwilę opodal od reszty towarzystwa, przy pianinie przybranem w kwiaty. Oczy Władysława błyszczały radością i szczęściem. Czuł się szczęśliwy, że skończyła się jego niewola i że może znów patrzeć na tę swoją panią, którą ukochał całą siłą młodego serca.
— Wiem — mówił jej — że pani była dziś rano na mieście i kupowała kwiaty. Dowiedziałem się o tem od pani służącej, która przyniosła list do pana Grońskiego. Potem poszła pani do kościoła. Pytałem, do którego, gdyż chciałem tam iść. Ale służąca nie wiedziała.
— To mnie dziwi, bo ona wie, że zawsze chodzę do Świętego Krzyża i czasem, a nawet często, biorę ją ze sobą. Bywam tam codzień na rannej Mszy.
— Powiedziała mi, że nie wie — odrzekł Władysław. — Czy pani tam będzie i jutro.
— Tak. Chybaby była wielka niepogoda.
Krzycki zniżył głos:
— Dlatego o to pytam, że mam wielką i serdeczną prośbę... Niech mi pani pozwoli tam przyjść o tej samej godzinie i przed ten sam ołtarz...
Przez twarz panny Anney przebiegły rumieńce i piersi jej poczęły się poruszać żywiej. Pochyliła nieco głowę i, przyłożywszy brzeg wachlarza do ust, odrzekła cicho:
— Nie mam prawa zabraniać, ani pozwalać, kościół otwarty jest dla wszystkich.
— Tak. Ale jabym chciał klęknąć na chwilę przy pani.. razem... i nie przez zwykłą pobożność, tylko na szczególną intencyę. Co do mojej pobożności, to szczerze powiem, że — wierzę w Boga, ach! zwłaszcza teraz — wierzę i w Boga i jego dobroć, ale dotychczas nie byłem bardzo pobożny... Tak jak wszyscy... Gdy jednak chodzi o całe życie, to nawet człowiek całkiem niewierzący gotów klęknąć i modlić się. Klęknąć przy pani, to jest już ogromne szczęście, bo to, jakby się miało przy sobie anioła. A ja chcę jeszcze o coś więcej prosić: oto, żebyśmy razem, w tej samej chwili, odmówili: »Pod Twoją obronę uciekamy się, Święta Boża Rodzicielko...«
Krzycki pobladł ze wzruszenia i na czoło wystąpiły mu krople potu. Na chwilę umilkł, by przeczekać zbyt gwałtowne bicie serca, poczem znów mówił:
— »Uciekamy się« — to będzie znaczyło: nas dwoje. — Nic więcej, droga, najdroższa pani — nic więcej! — Potem sobie pójdę, a po południu, pani pozwoli, że przyjdę do jej mieszkania i wypowiem wszystko, co się we mnie zebrało od czasu, jak pierwszy raz zobaczyłem panią w Jastrzębiu... W rękach pani mój los, ale muszę, muszę już to wypowiedzieć, bo inaczej rozsadziłoby mi chyba piersi. Ale jeśli się pani zgodzi na to wspólne odmówienie przedtem: »Pod Twoją obronę«, to już będę tak szczęśliwy, że nie wiem, jak jutra dożyję...
A ona spojrzała mu wprost i poczciwie w oczy niebieską smugą swych zamglonych źrenic i odrzekła:
— Niech pan przyjdzie jutro do kościoła.
Krzycki zaś począł szeptać:
— I nie módz paść do nóg pani w tej chwili — i nie módz paść do nóg.
Lecz panna Anney musnęła niby niechcący swą przybraną w białą rękawiczkę dłonią jego dłoń, wspartą na brzegu pianina, i odeszła, albowiem nie zapamiętawszy się do tego stopnia, jak Władysław, spostrzegła, że poczynają na nich patrzeć. Z powodu urodzin Maryni zebrało się wieczorem u pani Otockiej dość znaczne grono osób. Zjawił się rejent Dzwonkowski, dalej stary sąsiad z okolic Zalesina, a prócz tego Dołhański i obie panie Włóckie, które po uprzedniej zamianie wizyt zaprosiła pani Otocka. Groński zjawił się oczywiście najwcześniej i niemal grał rolę gospodarza, w czem mu pomagał dawny nauczyciel Maryni, niemniej w niej rozmiłowany skrzypek Bochener, i wreszcie, wyjątkowo w dniu dzisiejszym trzeźwy, Świdwicki.
Pani Otocka zajęta była paniami Włóckiemi. Groński rozmawiał ze świdwickim, o ile nie wodził oczyma za Marynią, która w swej białej, przybranej fiołkami sukni, wysmukła, prawie wiotka, wyglądała istotnie jak alabastrowy posążek. Ale ona to właśnie, a z nią pani Krzycka poczęły się przypatrywać ze szczególną uwagą Władysławowi i pannie Anney. Małe uszka Maryni zaczerwieniły się zupełnie z ciekawości, na twarzy zaś pani Krzyckiej pojawił się niepokój i jakby odcień niezadowolenia.
Lecz panna Anney, przerwawszy rozmowę z Krzyckim, zbliżyła się wprost ku niej i siadła na stojącym obok krześle.
— Pan Władysław taki szczęśliwy — rzekła — że skończyło się jego więzienie.
— Widzę — odpowiedziała pani Krzycka — ale obawiam się, że go rozmowy jeszcze męczą. Co ci tak żywo rozpowiadał?
Panna Anney pochyliła na chwilę głowę i poczęta rozgarniać palcami fałdy swej jasnej sukni, jakby w zakłopotaniu, lecz następnie, powziąwszy widocznie nagłe postanowienie, podniosła swe szczere oczy wprost na panią Krzycką, tak jak przedtem na Władysława, i odrzekła:
— Mówił mi takie miłe i kochane rzeczy, że chce przyjść jutro do kościoła i zmówić: »Pod Twoją obronę« — razem ze mną...
W oczach jej nie było ni zapytań, ni niepokoju, ni wyzwania, ale wielka dobroć i prawda.
Pani Krzycka zaś stropiła się otwartością odpowiedzi, tak, że w pierwszej chwili umilkła. Zdawało jej się, że to, co dotychczas było wątpliwem, zatartem i niewyraźnem przypuszczeniem, rozświetla się nagle i występuje na jaw wyraźnie, ale próbowała jeszcze temu nie uwierzyć, więc po pewnem wahaniu się, odrzekła:
— Władzio byłby inaczej niewdzięczny. On ci tyle winien — i ja także...
Panna Anney zrozumiała doskonale, iż chcą jej dać do poznania, że motywem słów Władysława jest tylko wdzięczność — ale nie miała czasu nic odpowiedzieć na słowa pani Krzyckiej, gdyż w tej chwili przez poręcz krzesła przechyliła się wysmukła figurka Maryni:
— Aninko, czy mogę cię prosić na chwilę?
— Owszem — odpowiedziała panna Anney.
I wstawszy odeszła. Pani Krzycka przeprowadziła ją oczyma i westchnęła. Tyle było w tej ślicznej postaci młodości, zdrowia, blasku, tyle złota warkoczy, błękitu spojrzeń, tyle ciepła i kobiecych ponęt, iż starsza i doświadczona kobieta, jaką była pani Krzycka, musiała w duszy przyznać, że byłoby raczej niezrozumiałem, gdyby Władysław pozostał obojętny na te wszystkie uroki.
I, westchnąwszy po raz drugi, pomyślała:
— Po co ta Zosia przywiozła ją do Jastrzębia!
I poczęła szukać oczyma pani Otockiej, ta zaś w tej chwili zbliżyła się do drzwi, by powitać jakiegoś starego pana o białej lwiej grzywie i z takąż białą brodą, który widocznie na wpół ślepy, stanął na progu i rozglądał się przez złote okulary po salonie.
Dojrzawszy wreszcie panią Otocką, chwycił obie jej ręce i począł całować je z wielkim zapałem, a ona witała go z tym właściwym sobie nieśmiałym wdziękiem, który czynił ją podobną do młodej wiejskiej panny.
— Jakie to słodkie i jakie kochane! — mówiła sobie pani Krzycka.
Lecz dalsze rozmyślania i żale przerwał jej Świdwicki, który zająwszy krzesło opuszczone przez pannę Anney, począł mówić:
— Ależ syn pani dobrodziki, to prawdziwy ułan z pod Somo-Sierry. Co to za rasa! co to za typ! Ja, który wystawiam tak wszędzie piękność, jak wyżeł kuropatwy, zauważyłem go natychmiast u Grońskiego. Tylko mu szablę w dłoń i na koń! Albo na jaką wystawę! po prostu na wystawę, jako okazowy egzemplarz rasy. Ach co za krew z mlekiem! Kobiety muszą za nim szaleć!
Pani Krzyckiej, mimo wszelkich wewnętrznych trosk, miło było słuchać tych słów, albowiem uroda Władysława była dla niej od lat jego dziecinnych źródłem dumy i radości. Ale oczywiście uważała za stosowne nie przyznać się do tego przed Świdwickim.
— Ja nie przywiązuję do tego wagi — odrzekła — i dziękuję Bogu, że nie tylko to można na korzyść mego syna powiedzieć.
A Świdwicki strzepnął palcami i rzekł:
— Przywiązuje pani, przywiązuje! — i ja przywiązuję a i te oto panie tylko udają, że nie przywiązują — zarówno ta młoda Angielka, jak nawet ta mała przeźroczysta porcelanka, choć niby tylko myśli o muzyce... Może najmniej pani Zofia, ale to dlatego, że od pewnego czasu zanadto pilnie wczytuje się w Platona...
— Zosia... w Platona? — zapytała pani Krzycka.
— Tak się spodziewam, a nawet jestem pewien, gdyż inaczej nie byłaby taka platoniczna...
— Przecież chyba nie umie po grecku.
— Ale Groński umie i może jej go tłómaczyć.
Pani Krzycka spojrzała ze zdumieniem na Świdwickiego i przerwała rozmowę. Poznawszy go dopiero tego wieczora i nie mając pojęcia, że człowiek ten dla konceptu, dla lichej igraszki słów i z nałogu, gotów jest gadać zawsze i wszędzie w sposób jak najbardziej nieoględny — nie mogła zrozumieć, dlaczego jej to mówi. Jednakże słowa jego były dla niej jakby promieniem rozjaśniającym rozmaite rzeczy, których dotychczas nie spostrzegła — znalazła nowy dowód, że serdeczne i ukryte jej życzenia pozostaną zawsze marzeniem bez treści — i westchnęła po raz trzeci.
— Ach, więc to tak? — pomyślała sobie w duszy.
Świdwicki zaś począł się śmiać.
— Tak, tak! — rzekł — kuzynka jest bardzo platoniczna, a przytem trochę anemiczna.
I w śmiechu jego była jakaś gorycz, a nawet jakby złość, tak, że pani Krzycka znów spojrzała na niego ze zdziwieniem.
Tymczasem Marynia wyprowadziła pannę Anney do drugiego pokoju. Uszki jej były coraz czerwieńsze, a oczy płonęły dziecinną zupełnie ciekawością — więc przyłożywszy nosek do policzka panny Anney, jęła szeptać:
— Powiedz! — oświadczył ci się przy pianinie? — oświadczył się? powiedz!...
A panna Anney objęła ramionami jej szyję i, ucałowawszy ją serdecznie, odszepnęła jej w same uszko:
— Prawie.
— A co!... przy pianinie! Zaraz odgadłam! Ho, ho! ja się na takich rzeczach znam wybornie! Ale jakto: prawie? jakto: prawie?
— Bo wiem, że mnie kocha...
— Władzio? — powiedział ci to?
— Nie potrzebował nawet mówić.
— Rozumiem, doskonale rozumiem!
Panna Anney, choć oczy miała wilgotne, poczęła się śmiać — i uściskawszy powtórnie małą skrzypaczkę, rzekła:
— Wróćmy teraz do salonu.
— Wróćmy — odrzekła Marynia.
I po drodze poczęła mówić z rozradowaną twarzą:
— Wyście myślały z Zosią, że ja nic nie widzę, o ja — oho!...
W salonie trafiły na rozmowę polityczną. Wysoki stary pan z białą grzywą, który był kolegą i przyjacielem nieboszczyka Otockiego, a zarazem redaktorem jednego z wielkich warszawskich dzienników, mówił:
— ...Myślą, że to jest nowy stan rzeczy, który będzie odtąd trwał, a to jest atak histeryi, po którym nastąpi wyczerpanie i prostracya. Ja dawno żyję na świecie i nieraz już podobne zjawiska widziałem... Tak jest! To jest głupia i zła rewolucya.
Gdyby Świdwicki usłyszał był od jakiego zapaleńca, że to jest mądra i zbawienna rewolucya, byłby niezawodnie zdania starego redaktora, ale ponieważ lekceważył dziennikarzy wogóle, a w szczególności gniewało go to, że staruszek uchodzi w pewnych kołach za powagę polityczną, więc zaczął się natychmiast sprzeczać.
— Tylko bezdenna naiwność konserwatystów — rzekł — może się zdobyć na to, by żądać od rewolucyi rozumu i dobroci. Jest to to samo, co żądać naprzykład od pożaru, żeby był łagodny i rozsądny. Wszelka rewolucya jest dzieckiem namiętności — nie rozumu, — i gniewu — nie zaś miłości. Zadaniem jej jest rozsadzić starą formę głupoty i zła, a wtłoczyć przemocą życie w nową.
— A tę nową, jak pan sobie u nas wyobrażasz?
— Oczywiście, że także jako głupotę i zło, ale nowe. Na takich przemianach polega nasza historya, a nawet dzieje ludzkości wogóle...
— To jest filozofia rozpaczy.
— Albo śmiechu.
— Jeśli śmiechu, to i egoizmu.
— Tak jest. Moje stronnictwo zaczyna się odemnie i kończy na mnie...
Groński cmoknął niecierpliwie, redaktor zaś zdjął okulary i mrugając oczyma, począł je chustką przecierać.
— Przepraszam — rzekł z wielką flegmą. — Pańskie stronnictwo może być bardzo zajmujące, ale ja chciałem mówić o innych.
— Mniej zajmujących...
Lecz stary dziennikarz zwrócił się do Grońskiego.
— Nasi socyaliści — mówił — zabrali się do przebudowy nowego domu, zapomniawszy, że żyjemy stłoczeni tylko w kilku izbach, a w innych mieszkają obcy, którzy na to nie pozwolą. A raczej owszem! Te kilka izb pozwolą zwalić, ale nie dadzą ich odbudować.
— To lepiej cały dom wysadzić dynamitem — wtrącił Świdwicki.
Ale uwagę tę pominięto milczeniem — poczem Groński rzekł:
— Jedna rzecz mnie wprost zdumiewa, a mianowicie to, że konserwatyści zwracają się z największą zaciekłością, nie przeciw rewolucyonistom, ale przeciw patryotom narodowym, którzy rewolucyi nie chcą i którzy jedynie mają dość siły, by do niej nie dopuścić. Rozumiem, że to robi obca biurokracya, ale dlaczego wtórują jej w tem nasi patres conscripti?
Redaktor nałożył okulary, umoczył palec w herbacie szukając filiżanki, następnie podniósł ją do ust, popił i odpowiedział:
— Przyczyną tego jest ich większa ślepota i większy rozsądek.
— Proszę! — zawołał Świdwicki, któremu trochę zaimponowała ta odpowiedź.
A sąsiad z Zalesina, który słuchał chciwie słów dziennikarza, zapytał:
— Jakto, panie dobrodzieju? — nie rozumiem.
— Tak jest — odpowiedział redaktor. — Większa ich ślepota polega na ciaśniejszym widnokręgu, na braku zdolności spojrzenia w dalszą przyszłość, w te czasy i te wieki, które dopiero nadejdą, i dla których sto razy większe znaczenie ma, żeby wielki Znicz nie zagasł — niż drobne doraźne korzyści. Trzeba mieć czucie przyszłych dziejów, a oni tego nie mają. Oni są trochę jak Ezaw, który odstąpił starszeństwo za garnek soczewicy. A nam nie wolno nic odstępować. Absolutnie nic! Natomiast, gdy chodzi o pojedyncze momenta, o stany i stosunki w danej chwili czasu, to oni są sto razy rozsądniejsi, zręczniejsi — robią daleko mniej błędów w szczegółach, i trzeźwiej patrzą. Mówię o tem zupełnie bezstronnie, ponieważ sam należę do bezpartyjnych.
— Którzy nie mają racyi ani w teraźniejszości, ani na przyszłość — wtrącił Świdwicki. — Zresztą zgadzam się, że różnica między realnym poglądem polityków, a uczuciowym patryotów i wogóle zapaleńców, leży w tem, że z politycznego umiarkowania można bić monetę — chociaż czasem fałszywą — ale zaraz, z uczuć zaś politycznych, zbyt gorących i gwałtownych — w przyszłości. Historya stwierdza to na każdym kroku, gdyż to, co lat temu sto, pięćdziesiąt, albo nawet dwadzieścia wydawało się, czy to politycznem, czy społecznem szaleństwem, dziś weszło w życie. I tak będzie w dalszym ciągu.
— Może być — rzekł Groński — ale to jest słuszne o tyle, o ile radykalizm pojęć lub furya uczuć nie przeradza się w teraźniejszości w wielki, a głupi doraźny czyn, jeśli bowiem tak jest, to dzieje się zbrodnia i rodzi się błąd, który zagraża i przyszłości. A tak bywa najczęściej.
— I przypuszczam, że tego właśnie boją się konserwatyści — odpowiedział dziennikarz. — Zbyt gorący, a — należy przyznać — często nieopatrzny i niedorzeczny w swych objawach patryotyzm przeraża ich. Poprzednio obawiali się, by chłopi, którzy czytują »Polaka«, nie wzięli się do kos. Obecnie dostają gęsiej skórki, gdy jakiemuś zapaleńcowi wyrwie się słówko o przyszłem państwie polskiem.
— Państwo polskie! — rzekł, parskając ironicznie Świdwicki. — Powiem panom anegdotę. Pewien urzędnik rosyjski zwaryował i zapadł na manię wielkości. Oczywiście, w czynowniku mania polegała na tem, że sobie wyobraził, iż posiada »czyn« najwyższy ze wszystkich czynów, tak na ziemi jak w niebie. I jak wam się zdaje? — za kogo się uważał?
— Co najmniej — za pana Boga!
— Więcej.
— Wyznaję, że wyobraźnia moja mdleje — odrzekł Groński.
— A widzisz. Tymczasem on wymyślił jednak czyn jeszcze wyższy, albowiem przedstawiał się jako »predsiedatiel Swiatoj Trojcy« — prezes Trójcy Świętej! — Rozumiesz? Jest komitet złożony z Boga Ojca, Syna i Ducha — a on jest prezesem. Czy to nie więcej?
— Prawda — ale dlaczego przytoczyłeś tę anegdotę?
— Na dowód, że dla chorych mózgów niema niepodobieństw i... że tylko takie mózgi mogą myśleć o państwie polskiem.
Groński pomyślał chwilę i rzekł:
— Dwadzieścia milionów ludzi, to jednak jest materyał — i pozwól sobie powiedzieć, że prezydentura Trójcy Świętej jest większem nieprawdopodobieństwem. Co ty wiesz o przyszłości i kto ją może odgadnąć? Możesz conajwyżej powiedzieć, że wobec dzisiejszych warunków, myśl stworzenia czegoś podobnego przemocą, przez rewolucyę, byłaby błędem, a nawet zbrodnią. Ale nasz naród zjedzon będzie tylko wówczas, gdy się da zjeść. Lecz jeśli się nie da? Jeśli przez wielką i szlachetną pracę wytworzy oświatę, karność społeczną, dobrobyt, naukę, literaturę, sztukę, bogactwo, czerstwość, zdrowie, spokojną siłę wewnętrzną, to wówczas co? A któż może dziś powiedzieć, jak się ułożą w przyszłości stosunki polityczne i społeczne? Kto może zaręczyć, że dzisiejsze systemy rządzenia nie zmienią się całkowicie, nie padną i nie będą uznane za tak idiotyczne i zbrodnicze, jak są dziś uznane naprzykład tortury? Kto może odgadnąć, jakie prądy powstaną w tem wielkiem morzu, którem jest ludzkość? Człowiek, któryby powiedział, naprzykład za czasów Cycerona, że gospodarstwo społeczne może się obejść bez niewolnictwa, poczytany byłby za waryata — a jednak dziś niema niewolnictwa. I w stosunkach politycznych może zajść coś podobnego. Dzisiejsze stosunki przemocy mogą się zmienić w dobrowolne i swobodne unie. Wówczas dzisiejsi ciemięzcy może sami powiedzą nam: urządźcie się jak chcecie. W obecnej chwili wydaje się to marzeniem całkiem naiwnem, ale przyszłość nosi w swem łonie takie niespodzianki, o jakich nie śniło się, nie tylko politykom, ale i filozofom. Nie wiem czy tak będzie, ale ty nie wiesz, czy tak nie będzie. A wobec tego widzę potrzebę żelaznej pracy, natomiast zaś nie widzę potrzeby zarzekania się i wyrzekania żadnych ideałów — i powiem ci więcej — że Polak, który na dnie duszy nie nosi ideału niepodległości, jest poniekąd odstępcą — i nie rozumiem, dlaczego nie wyrzeka się wszystkiego.
— Napisz to wierszem i po łacinie — odpowiedział z niecierpliwością Świdwicki — albowiem w ten sposób zawrócisz w głowie mniejszej liczbie ludzi.
Poczem, mając widocznie dość tej rozmowy, dodał:
— Ale mniejsza z tem. Zawieszam słuchawkę i przerywam. Dziś trzeba się zajmować nie polityką, ale solenizantką, a ją takie rzeczy nudzą napewno.
I to rzekłszy, zwrócił się do stojącej z panną Anney Maryni, lecz ta, potrząsnąwszy główką, odrzekła w tej samej chwili z wielkim zapałem:
— Owszem! ja jestem zdania pana Grońskiego.
I zaczerwieniła się po uszy, albowiem wszyscy zaczęli się śmiać. Świdwicki zaś odpowiedział:
— A, jeśli tak, to wszystko załatwione.
Krzycki roześmiał się także z zakłopotania Maryni, choć po prawdzie nie bardzo wiedział, o co chodzi, gdyż cała dusza zebrała mu się w rozmiłowanych oczach, patrzących na pannę Anney. Ona stała między dwoma krzesłami, spokojna, uśmiechnięta, biała w swej białej sukni, hoża jak letni poranek — i tylko, po ostatniej rozmowie, bardziej różana jak zwykle, a on pochłaniał ją po prostu wzrokiem. Rozszalało się w nim serce i zmysły, których nigdy nie umiał hamować. Patrzył na jej promienną twarz, na obnażone ramiona, wykute jakby z ciepłego marmuru, na wypukłą silną pierś, na wężowate gibkie linie postaci, na rysujące się pod lekką suknią zbliżone ku sobie kolana i porwał go wicher żądz, które zmagały się z uczuciem uwielbienia, jakie żywił dla tej dziewczyny, czystej jak łza. Tętna poczęły mu bić głucho, na czoło wystąpił splot żył. Na myśl, że ona będzie mu żoną i że te wszystkie skarby będą jego, ogarniała go pożoga krwi, a zarazem jakieś osłabienie, tak wielkie, że chwilami nie był pewien, czy potrafi się podnieść z krzesła. Jednocześnie zaś kłócił się z sobą, oburzał się z całej duszy na to »zwierzę«, którego nie umiał w sobie okiełznać, i wymyślał sobie od ostatnich słów za to, że nie kocha jej tak, jak ją kochać powinien, to jest taką miłością, która tylko klęczy i tylko uwielbia. Więc w myśli padał przed umiłowaną na kolana, obejmował jej stopy i błagał o przebaczenie, ale gdy wyobrażał sobie, że usta jego całują jej stopy, znów żądze porywały go za włosy. I w tej rozterce czuł się nie tylko jej niegodnym, nie tylko »zwierzęciem«, lecz zarazem jakimś niedowarzonym i komicznym mydłkiem, pozbawionym tego rozumu, spokoju i panowania nad sobą, jakie prawdziwy mężczyzna mieć powinien.
Ogarniało go też zdziwienie, że to wszystko może zapowiadać tyle rozkoszy, a zarazem tak męczyć. Szczęściem dalszą jego mękę i dalsze rozmyślania przerwała muzyka, na której wieczór w domu pani Otockiej musiał się skończyć. Bochener siadł do fortepianu, zapalczywy rejent Dzwonkowski jął przedmuchiwać flet, a panna Marynia stanęła obok ze skrzypcami — i gdyby obecni nie byli przyzwyczajeni do jej widoku, mogliby zdumiewać się zmianą, jaka w niej zaszła. Śliczna, ale dziecinna twarz rozbawionej i ciekawskiej dziewczyny, nabrała w jednej chwili wyrazu powagi i głębokiego spokoju. Oczy jej stały się jakby zamyślone i smutne. Na czerwonem tle salonu jej wązka biała postać wyglądała jak stylizowany rysunek na kościelnym witrażu. — Było w niej coś po prostu hieratycznego.
Rozpoczął się tercet. Łagodne tony poczęły kołysać wzburzoną duszę Krzyckiego. Zmysły jego usypiały zwolna i żądze gasły. Serce zaległa mu cisza. Miłość jego zmieniała się w wielkiego skrzydlatego anioła, który wziął swą Umiłowaną na ręce, niby dziecko, niby uśpioną lunatyczkę i poszybował z nią w niezmierne przestworza, przed ołtarze uczynione z blasków zórz wieczornych i z wieczornych świateł gwiazd.
Godzina była późna, gdy Groński, Świdwicki i Władysław wyszli od pani Otockiej. Na ulicach mało spotykali przechodniów, ale za to co krok patrole wojskowe i policyjne, które zatrzymywały ich, pytając o paszporty. Świdwicki tym razem nie udawał pijanego, albowiem wpadł w zły humor właśnie dlatego, że u pani Otockiej musiał poprzestać na dwóch kieliszkach wina. Więc ukazując policyantom, prócz paszportu, na swój frak i biały krawat, pytał ich opryskliwie, czy socyaliści albo bandyci ubierają się w podobny sposób.
— Żeby jednych i drugich piorun pobił — mówił uderzając laską w chodnik. — W dodatku wszystko zamknięte, nie tylko restauracye po hotelach, ale nawet apteki, w których w ostateczności można dostać vin de coca, albo spirytusu. Apteki strajkują! Tegośmy dożyli! Powinni jeszcze zastrajkować doktorzy, a wówczas zastrajkują mimowoli i grabarze. Niech wszystkich i wszystko dyabli porwą! W domu nie mam ani butelki, więc przez całą noc oczu nie zmrużę, a jutro będę jak z krzyża zdjęty...
— Choć do nas — rzekł Groński. — Znajdzie się może jaka butelka i czarna kawa.
— Ocalisz życie, nie tylko mnie, ale i memu »towarzyszowi«, zwłaszcza, jeśli się znajdą dwie butelki.
— Poszukamy. Ale o jakim towarzyszu mówisz?
— Prawda, że to wy jeszcze nic nie wiecie. Opowiem wam przy kieliszku.
Do mieszkania Grońskiego nie było daleko, więc wkrótce zasiedli we trzech wokoło stołu, na którym znalazła się butelka szlachetnego Chambertina i maszynka z parującą w rozkoszny sposób kawą czarną.
Świdwicki nabrał ducha.
— Te panie — mówił — to są istne anioły i z tego zapewne powodu jest się u nich jak w raju, gdzie szczęście polega głównie na wpatrywaniu się w światłość wiekuistą i słuchaniu chórów archanielskich.
Tu zwrócił się do Krzyckiego:
— Zauważyłem, że panu i Grońskiemu to wystarcza — ale dla mnie to absolutnie za mało.
— Tylko nie zacznij ostrzyć sobie języka na tych paniach — odpowiedział Groński — bo natychmiast każę sprzątnąć butelkę.
A Świdwicki objął ją obu rękoma.
— Ja je uwielbiam — wszystkie trzy! — zawołał z komicznym pośpiechem.
— O jakim to mówiłeś towarzyszu?
Świdwicki pociągnął wina i przymknąwszy oczy, oceniał przez chwilę jego wartość.
— Mam tam u siebie od dziś rana jakiegoś wisielca — rzekł — którego poszukuje policya i którego, jeśli u mnie znajdą, powieszą prawdopodobnie nas obu.
— Dałeś mu jednak schronienie?
— Dałem mu schronienie, albowiem przyprowadził go ktoś taki, komu nie mogłem odmówić.
— Założę się, że jakaś niewiasta.
— Oczywiście. Mogę dodać, że przystojna i jedna z takich, które wywołują we mnie odpowiedni prąd elektryczny. Ale nie mogę powiedzieć jak się nazywa, gdyż prosiła mnie o tajemnicę.
— Nie pytam — rzekł Groński — a co do prądu nie wątpię, gdyż inaczej bałbyś się chyba tak narażać.
Na to Świdwicki rzekł:
— Wiedzcie o tem, że ja się niczego na świecie nie boję, i to mi daje w tym niewolniczym kraju tak niesłychaną swobodę, jakiej niema nikt inny.
To rzekłszy, wychylił do dna kieliszek wina i zawołał:
— Niech żyje wolność — ale tylko moja.
— Jednakże to wszystko dowodzi, że masz trochę dobrego serca.
— Bynajmniej. Ja to zrobiłem naprzód dlatego, że spodziewam się nagrody, o której zresztą w tak cnotliwem towarzystwie wolę się nie rozwodzić — chyba po drugiej butelce — a powtóre dlatego, żebym miał komu kołki na łbie ciosać. Upewniam cię, że mój wisielec nie będzie sypiał na różach — i kto wie, czy po jakim tygodniu, nie będzie wolał szubienicy od mojej gościnności.
— To możliwe. Ale tymczasem...
— Tymczasem kupiłem mu wody Allena, by swoją czarną czuprynę przemalował na jasną. »Arte biondegiante« — jak za czasów Tycyana. — Odczuwam też trochę zadowolenia na myśl, że policya będzie na głowie stawała, by go znaleźć i nie znajdzie.
— A jeśli znajdzie?
— Wątpię. Pamiętasz, że czas jakiś miałem lokajczyka, rodem aż z Besarabii, którego znałeś. Przed dwoma miesiącami okradł mnie i uciekł. Pisał już do mnie z New-Yorku, z propozycyą, której wam nie powtórzę! Pyszny typ! zupełnie moderne. Otóż przed ucieczką prosił mnie, bym mu oddał paszport, z tego powodu, że teraz co chwila pytają o paszporty. Ale ja wsadziłem go w jakąś książkę i nie mogłem znaleźć — obecnie przed dwoma lub trzema dniami wypadkiem znalazłem, tak, że mój nowy wisielec będzie miał nie tylko blond włosy, ale i paszport.
— A nie okradnie cię, tak jak poprzednik?
— Mówiłem mu, że powinien to zrobić, ale on się obraził. Zdaje się, że będzie się obrażał od rana do wieczora — i jeśli mnie w końcu okradnie, to przez obrazę, żem coś podobnego mógł przypuścić. Ta mała patronka, która mi go wsadziła na kark, zaręcza też, że jest uczciwy, ale nie powiedziała mi nawet jego nazwiska. Sprytna dziewczyna!... Bo mówi tak: »Jeśli go znajdą, to pan będzie mógł się tłómaczyć, że pan nie wiedział, kto to jest«. I ma słuszność — choć, gdy idzie o jaką taką wdzięczność, to drapie jak kot. Ja się dla niej narażam na stryczek, a gdy chciałem ją trochę tego... to omało nie dostałem w papę...
Groński zmarszczył brwi i począł bystro patrzeć na Świdwickiego, poczem rzekł:
— Służąca panny Anney, Polcia, pytała mnie dziś rano o twoje mieszkanie. Powiedz mi, co to znaczy?
Świdwicki popił znów wina.
— A była także, była. — Otocka przesłała mi przez nią zaproszenie.
— Pani Otocka przysłałaby ci zaproszenie przez Polcię? Powiedz to komu innemu.
— O co tobie chodzi? — zapytał z głupia frant Świdwicki — kazała jej przesłać zaproszenie przez posłańca, ale posłańcy od wczoraj wieczór strajkują. Teraz wszyscy strajkują. Dziewczyny także — z wyjątkiem »towarzyszek«, zwłaszcza starszych i brzydszych. Te jeśli strajkują, to sans le vouloir...
Odpowiedź wydała się Grońskiemu wystarczającą, gdyż istotnie posłańców brakło od wczorajszego dnia na ulicach. Zresztą Świdwicki zwrócił rozmowę w inną stronę.
— Ja go przyjąłem — rzekł — nie dlatego, żeby jednego durnia ocalić, ale dlatego, że się nudzę i że mi się tak podobało. Jakiś mądry Włoch powiedział kiedyś, że bóstwo, które utrzymuje wszystko w karbach na świecie, zowie się la paura — strach. I Włoch ma słuszność. Gdyby ludzie się nie bali, nie ostałoby się nic — ani jedna społeczna forma życia! W tej drabinie strachu jest jednak mnóstwo szczebli, a najwyższym jest strach śmierci. Śmierć! — oto prawdziwe bóstwo... Reges rego, leges lego, judices judico!... I wyznaję, że ja, któremu życie spłynęło na strącaniu z piedestałów rozmaitych bóstw, miałem najwięcej roboty, zanim się z tem bóstwem uporałem. Alem się uporał — i to tak dokładnie, żem zrobił z niego mego psa.
— Coś zrobił?
— Psa, którego, ile razy mi się podoba, głaszczę pod włos, jak naprzykład teraz, gdym przyjął do siebie tego rewolucyjnego bubka. Ale to jeszcze nic! Patrzcie pod jaką ludzie żyją grozą: Topór, szubienica, kula, rak, suchoty, tyfus, tabes — cierpienie, ból, całe miesiące i lata męki — dlaczego? Przez strach śmierci. A ja z tego drwię. Mnie kat nie powiesi, rak nie stoczy, suchoty nie zjedzą, ból nie złamie, męka nie upodli, bo ja na to bóstwo, przed którem wszyscy drżą, zawołam w danej chwili jak na wyżła: do nogi!...
Poczem rozśmiał się i rzekł:
— A ten mój wściekły bubek schował się jednak przed śmiercią. Powiedz mi, coby to było, gdyby oni istotnie się nie bali?
— Nie byliby sobą — odpowiedział Groński — oni chcą życia, nie śmierci.





VII.

Świdwicki nie zmyślał, mówiąc, że nie wie, jak się zowie rewolucyonista, któremu zapewnił przytułek, albowiem panna Polcia istotnie uczyniła z tego tajemnicę. Uradzili tak z Laskowiczem po drodze. Młody student, dowiedziawszy się, że Świdwicki, do którego go dziewczyna prowadzi, jest znajomym Grońskiego i pani Otockiej, stropił się w pierwszej chwili ogromnie. Przypomniały mu się listy, jakie pisał do panny Maryni i nienawistny stosunek do Krzyckiego, na którego jego partya dokonała przed niedawnym czasem zamachu. Osobiście nie brał wprawdzie w nim udziału i myśl nie wyszła od niego, ale natomiast nie miał najmniejszej wątpliwości, że komitet wydał wyrok śmierci wskutek jego raportów, wskazujących na Krzyckiego jako na główną przeszkodę w propagandzie — i pamiętał, że nie uczynił nic, by zamachowi zapobiedz, a nawet rad był w duszy, że nienawistny mu człowiek, a zarazem domniemany współzawodnik będzie z jego drogi usunięty. Przez pewien czas odczuwał nawet z tego powodu »umycia rąk« pewien wewnętrzny niesmak, na wieść jednak, że zamach się nie udał, doznał, jakby uczucia zawodu. I oto teraz szedł szukać schronienia u człowieka, który był krewnym pani Otockiej, i który mógł słyszeć i o listach do Maryni i o całym stosunku z Krzyckim. Był to zbieg rzeczy wprost fatalny, mogący z miejsca udaremnić najlepsze chęci panny Polci.
Zważywszy to wszystko, począł Laskowicz prosić dziewczyny, by nie wymieniała jego nazwiska, podając za przyczynę to, że w razie gdyby policya go znalazła, — Świdwicki byłby mniej odpowiedzialny.
Panna Polcia przyznała mu zupełną słuszność po chwili jednak zauważyła, że jeżeli pan Groński odwiedzi kiedykolwiek Świdwickiego, to tem samem wszystko się wyda.
— Tak, odpowiedział student, ale ja tego schronienia potrzebuję na kilka tylko dni; potem poszukam sobie innego, albo może moja władza wyprawi mnie zagranicę.
— Jaka władza? — zapytała panna Polcia.
— Taka, która chce wolności i chleba dla wszystkich, i która nie pozwoli na to, żeby nad panienkę wynosił się ktoś stanem, albo pieniędzmi.
— Nie rozumiem. To niby jak? żebym ja nie była sługą i nie miała pani?
— Tak jest.
Pannę Polcię uderzyło to, że w takim razie byłoby jej bliżej do »panicza«, ale nie mając czasu dłużej nad tym rozmyślać, powtórzyła.
— Nie rozumiem. Później rozpytam, a teraz chodźmy.
I szli dalej pospiesznie, w milczeniu, póki nie znaleźli się przed drzwiami Świdwickiego. Na odgłos dzwonka otworzył im on sam. Ze zdziwieniem, ale i z uśmiechem obaczył w ciemnawej sieni pannę Polcię, następnie dojrzawszy Laskowicza zapytał:
— A ten tu po co? — i kto to jest?
— Czy możemy wejść i czy mogę pomówić z panem na osobności? — zapytała dziewczyna.
— Proszę. Im bardziej na osobności, tem mi będzie przyjemniej — odrzekł Świdwicki.
I weszli. Student został w pierwszym pokoju. Gospodarz wprowadził pannę Polcię do drugiego i zamknął za sobą drzwi.
Laskowicz począł rozglądać się po dużej izbie pełnej nieładu, książek i rycin, a pod ścianami pełnej butelek z białemi i niebieskiemi etykietami. Na okrągłym stole pod oknem, założonym dziennikami, stała butelka z napisem: Vin de Coca. Mariani — i kilka popielniczek z niedopałkami cygar i papierosów. Meble w izbie były ciężkie i widocznie niegdyś kosztowne, ale brudne. Na ścianach wisiały obrazy, między nimi portret pani Otockiej, jako młodej jeszcze panienki. Z jednego kąta wychylał się znany posąg neapolitańskiej Psyche z obciętą czaszką.
Student postawił doniczkę z włoskiemi liliami na stole i począł nasłuchiwać. Chodziło o jego życie. Gdyby bowiem odmówiono mu schronienia, byłby niechybnie tego dnia aresztowany. Przez zamknięte drzwi dochodziły od czasu do czasu wybuchy śmiechu Świdwickiego i rozmawiające głosy, przyczem głos dziewczyny brzmiał chwilami prośbą, chwilami gniewem i oburzeniem. Trwało to dość długo. Wreszcie drzwi się otworzyły i pierwsza wyszła panna Polcia, widocznie zła i z zaczerwienionymi policzkami, a za nią Świdwicki, który rzekł:
— Dobrze. Skoro śliczna Polusia tak sobie życzy, to nie powiem nikomu, kto mi przyprowadził tego pana Ananasa, i będę go przechowywał w różowej wacie, ale pod warunkiem, że Polusia będzie mi choć trochę wdzięczna.
— Ja jestem wdzięczna — odpowiedziała z rozdrażnieniem dziewczyna.
— A oto dowody — rzekł Świdwicki, pokazując rysę na wierzchu dłoni. — Kotby lepiej nie zadrapał. Ale byle na Polusię popatrzeć, to zgadzam się i na to. Na przyszły raz znajdą się i cukierki.
— Do widzenia.
— Do widzenia — jak najczęściej.
Dziewczyna wzięła doniczkę z kwiatami i wyszła. Wówczas Świdwicki wsadził ręce w kieszenie i począł przypatrywać się Laskowiczowi tak, jakby miał przed sobą, nie człowieka, ale jakieś osobliwe zwierzę. Laskowicz patrzył także na niego i przez tę krotką chwilę zdążyli się sobie wzajem niepodobać.
Wreszcie Świdwicki począł pytać:
— A szanowny pan dobrodziej z jakiej partyi: socyalistów, anarchistów, czy bandytów? Proszę! bez ceremonii! — O nazwisko nie pytam, ale trzeba się jakoś poznać.
— Należę do Polskiej partyi socyalistycznej — odpowiedział z pewną dumą student.
— Aha! Tedy do najgłupszej. Doskonale. To jakby ktoś powiedział: do ateistyczno-katolickiej, albo do narodowo-kosmopolitycznej. Bardzo mi przyjemnie powitać pana.
Laskowicz nie był bynajmniej z natury pokorny, a przytem w jednej chwili zrozumiał, że ma przed sobą człowieka, z którym potulnością nic nie wskóra, więc spojrzał wprost w oczy Świdwickiemu i odpowiedział prawie pogardliwie:
— Jeśli pan możesz być katolikiem i Polakiem, to ja mogę być socyalistą i Polakiem.
Lecz Świdwicki rozśmiał się:
— Nie, panie naczelniku, rzekł: Katolicyzm to jest zapach. Można być kotem i mieć słabszy lub mocniejszy zapach, ale nie można być kotem i psem w jednej osobie.
— Nie jestem żadnym naczelnikiem, tylko trzeciorzędnym agentem — odparł Laskowicz. — Pan, widzę, dałeś mi schronienie, a sobie prawo drwin ze mnie.
— Najzupełniej! najzupełniej! — ale też za to nie będę wymagał żadnej wdzięczności. Możemy zresztą zmienić rozmowę. Siadaj pan, panie trzeciorzędny agencie. Co słychać? Jak się ma Król Jegomość?
— Jaki król?
— Ten, któremu służysz i który dziś ma najwięcej dworaków, — ten, który najbardziej ze wszystkich nie znosi prawdy i najłatwiej łyka pochlebstwa; — ten, którego w zimie czuć wódką, a w lato kwaśnym potem, — ten krostowaty, wszawy, parszywy, cuchnący i miłościwie, a raczej niemiłościwie dziś nam panujący: król — Motłoch!
Gdyby Laskowicz usłyszał najpotworniejsze bluźnierstwo przeciw wszelkim świętościom, jakie dotychczas czciła ludzkość, nie wstrząsnęłoby go było tak, jak to, które wyszło z ust Świdwickiego. Było to dla niego jakby uderzenie pałką w głowę, albowiem przez myśl mu nigdy nie przeszło, by ktoś ośmielił się nawet powiedzieć coś podobnego. W oczach mu się zaćmiło, szczęki zwarły mu się konwulsyjnie, ręce poczęły drgać. W pierwszej chwili ogarnęła go niepohamowana chęć strzelić w łeb Świdwickiemu z browninga, który miał przy sobie, a potem trzasnąć drzwiami i pójść, gdzie go oczy poniosą, lub przyłożyć sobie lufę do ucha i roztrzaskać własną głowę, ale zbrakło mu sił. Całą noc pracował w drukarni, potem uciekał po dachach i przez ulicę, jak dziki zwierz, był zmęczony, czczy i wyczerpany strasznemi wrażeniami dzisiejszego poranku, więc nagle zachwiał się na nogach, zbladł jak trup i byłby padł na ziemię, gdyby w pobliżu nie stało krzesło, na które obsunął się ciężko, jak martwy.
— Co to jest? Co u dyabła panu jest? — zawołał Świdwicki.
I począł go ratować. Wylał z butelki jakąś resztkę koniaku i zmusił go do wypicia, a następnie, podniósł go z krzesła, poprowadził do drugiego pokoju i prawie przemocą położył na własnem łóżku.
— Co u dyabła! powtórzył: jak się pan czujesz?
— Lepiej! — odpowiedział Laskowicz.
Świdwicki spojrzał na zegarek.
— Za dziesięć minut powinna przyjść baba, która mi usługuje. Każę ci przynieść jeść. Tymczasem leż spokojnie.
Laskowicz posłuchał tej rady, gdyż nie mógł inaczej. Leżąc jednak, marszczył przez jakiś czas czoło i widocznie pracował myślą, poczem rzekł:
— Ten król... o którego pan pytał — jest... głodny!
— A niech go dyabli wezmą! — odpowiedział Świdwicki. Burżuje go nakarmią, a on za to popodrzyna im przy sposobności gardziele. Ale nie bierz pan zbytnio do serca tego co mówię, bo ja takie same, albo i lepsze rzeczy, mówię wszystkim partyom. Wszystkim! — rozumiesz pan!...
Dzwonek przerwał im dalszą rozmowę. Laskowicz drgnął.
— To moja baba: poznaję po dzwonku, — rzekł Świdwicki. — Dziś wcześniej jak zwykle. Dobrze. Zaraz każę przynieść jeść.
Jakoż po kwadransie jadło stanęło na stole. Pokrzepiony Laskowicz przyszedł całkowicie do siebie i nie myślał już o porzuceniu nowego schronienia. Świdwicki począł otwierać i przerzucać rozmaite szuflady, nakoniec znalazłszy pasport, podał go Laskowiczowi i rzekł:
— Zanim pan dobrodziej zostaniesz dyktatorem całej Polski, nazywasz się Zarańczuk, pochodzisz z Besarabii i służysz u mnie od roku. Jeżeli cię złapią, a z tobą i mnie, powtarzaj jeden wyraz: mamałyga! mamałyga!
W taki sposób odbyło się wprowadzenie Laskowicza do Świdwickiego.





VIII.

Następny ranek po urodzinach panny Maryni był niezwykle posępny. Zachodni wiatr napędził ciężkich, czarnych chmur, które zwisły nad miastem, zapowiadając burzę. Powietrze uczyniło się duszne i parne. Gdy Krzycki wszedł do kościoła, było w nim zupełnie ciemno. W kaplicy Matki Boskiej rozpoczęła się prawie razem z jego przyjściem cicha wotywa, ale i tam nikłe promyki świec zapalonych przed ołtarzem źle rozświecały pomrokę. Krzycki począł szukać oczyma panny Anney i poznał ją po jasnych włosach, wychylających się z pod kapelusza. Klęczała w pierwszej ławce, mając ręce złożone do modlitwy i oparta na roztwartej książce. Ujrzawszy Krzyckiego skinęła głową i usunęła się, by zrobić mu miejsce, nie przerywając modlitwy. On chciał przemówić do niej, ale nie śmiał, i tylko, klęknąwszy, przy niej, przysunął nieco ku sobie książkę, tak, ażeby mogli modlić się z niej razem. Było jednak tak ciemno, że nie mógł nic wyczytać — a po chwili przekonał się, że nie może się wcale modlić. Ogarnęło go niezmierne wzruszenie, zrozumiał bowiem, że rozpoczyna się jakby nowy okres jego życia, i że ta chwila, w której, za zgodą panny Anney klęknął przy niej przed jednym ołtarzem, by wspólnie prosić Boga o błogosławieństwo, więcej znaczy, niż wszelkie wyznanie, i że to jest pierwsze uświęcenie ich miłości i wspólnego na przyszłość życia. Przejęło go uczucie szczęścia, ale zarazem jakaś uroczysta trwoga na myśl, że wszystko przestaje już być tylko snem, tylko marzeniem, tylko widziadłem szczęścia i tylko upragnioną nadzieją, a poczyna spełniać się i stawać. Przez głowę jęły mu się przesuwać pytania, jak potrafi znieść to szczęście, co z niem zrobi i jak mu odpowie i — z tych pytań rodziło się w nim poczucie ogromnej, przejmującej lękiem odpowiedzialności. Było to podobne, jakby do jakiejś troski, której dotychczas, jako swobodny człowiek, nie znał, lub przynajmniej nie stanął z nią oko w oko. A widział przed sobą i troski bardziej bezpośrednie, natychmiastowe. Zbliżała się chwila rozmowy z matką, były jeszcze jakieś tajemnicze przeszkody, o których wspominał Groński; — należało wszystko rozważyć, ułożyć, załatwić rozmaite sprawy, pousuwać przewidywane trudności. Zaiste, jeśli kiedy, to teraz warto i trzeba było powierzyć się łasce bożej, wezwać wszechopatrznej pomocy i oddać jej w ręce przyszłość. Krzycki zauważył, że podobne uczucia i podobne myśli musiały zawładnąć i panną Anney, gdyż twarz jej była cicha, skupiona, poważna, a nawet smutna. Płomyki świec odbijały się w jej wzniesionych oczach i przez chwilę zdawało się Krzyckiemu, że widzi w tych oczach łzy. Widocznie całą siłą duszy polecała jego i siebie Bogu. I tak klęczeli przy sobie, ramię przy ramieniu, serce przy sercu — połączeni już, szczęśliwi i trochę trwożni. Krzycki, potłumiwszy wicher myśli, począł się wreszcie modlić — i mówił Bogu: »uczyń ze mną co chcesz, ale jej daj szczęście i spokój«. I ogromna, wezbrana fala miłości zalała mu piersi. Modlitwa jego stawała się zarazem ślubem i wewnętrzną przysięgą, że tej najdroższej w świecie istoty nie ukrzywdzi nigdy i że te oczy nigdy na niego nie zapłaczą.
Tymczasem wotywa dobiegała końca. Gdy ksiądz odwracał się od ołtarza, w napół pustej kaplicy słychać było jego słowa, jakby senne i jakby szeptane wśród westchnień — jak zwykle bywa w czasie porannych mszy. Ale chwilami głuszyły je grzmoty, gdyż na zewnątrz rozpoczęła się burza. Okna kaplicy pociemniały jeszcze bardziej; i od czasu do czasu rozświecała szyby sina błyskawica, poczem mrok czynił się jeszcze gęstszy i tylko w ołtarzu migotały niespokojnie płomyki świec. Ksiądz odwrócił się raz jeszcze: Dominus vobiscum! — potem Ite missa est — następnie przeżegnał zgromadzonych i wyszedł. W ślad za nim wyszła garstka ludzi, słuchających mszy. Zostało tylko ich dwoje. Wówczas ona poczęła mówić szeptem przerywanym przez wzruszenie: »Pod twoją obronę uciekamy się Święta Boża Rodzicielko«, a dalsze słowa: »naszemi prośbami nie racz gardzić, ale od wszelakich złych przygód racz nas zawsze wybawiać — o Pani nasza« mówili już razem z Władysławem i w ten sposób skończyli całą modlitwę.
Potem zapadło milczenie, które po długiej dopiero chwili przerwał Krzycki.
— Musimy poczekać — rzekł półgłosem — burza jeszcze trwa.
— Dobrze — odpowiedziała panna Anney.
— Droga moja, najdroższa pani...
Lecz ona przyłożyła palec do ust i znów zapadło milczenie.
Nie czekali jednak zbyt długo, gdyż burze letnie nadlatują i przelatują, jak ptaki. Po upływie kwadransa wyszli z kościoła. Ulice były zalane dżdżem, ale w przerwach porozganianych i podartych chmur świeciło już słońce jasne i rzekłbyś, mokre. Oczy panny Anney mrużyły się pod nadmiarem blasku, a twarz jej była jakby zbudzona ze snu. Lecz skupienie jej i powaga nie przeszły. Natomiast Krzyckiego na widok słońca, ulicznego ruchu i życia ogarnęła natychmiast ogromna wesołość i otucha. Spojrzał raz i drugi na swą towarzyszkę — i wydała mu się cudna, jak sen — urocza jak nigdy i kochana, po prostu bez miary i granic. Czuł, że byłby zdolny chwycić ją w tej chwili w ramiona, pokazać słońcu, chmurom, miastu, tłumom ludzkim i krzyknąć: oto moje bogactwo, mój skarb, oto moje radosne życie! Lecz przypuszczając słusznie, że panna Anney nie zgodziłaby się na podobną manifestacyę, potłumił w sobie tę chętkę i zwrócił myśl ku sprawom pilniejszym:
— Pani moja uwielbiona — rzekł — muszę już wypowiedzieć te słowa, które mi palą usta. Kiedy będę mógł przyjść?
— Dziś, o czwartej — odpowiedziała. — Ja także mam powiedzieć panu takie rzeczy, od których wszystko zależy.
— Wszystko zależy od pani — i od niczego więcej.
Lecz jej jasne policzki oblały się jaskrawym rumieńcem, w oczach zabłysnął jakby przykry niepokój i odrzekła:
— Dałby Bóg... Pan nie wie... Pan nie wie — powtórzyła z naciskiem. — Będziemy sami... Ale teraz musimy się pożegnać.
Władysław odprowadził ją do doróżki, ucałował jej ręce i pozostał sam. Słowa jej potwierdzające to, o czem wspominał na skutek rozmów z panią Otocką Groński, zaniepokoiły go jednak, ale na krótko, gdyż był zbyt rozkochany, by mógł przypuścić poważnie, że coś może tę miłość zmniejszyć, lub odwieść go od zamiarów. Na samą myśl o tem wzruszył ramionami.
— Kobiety — rzekł sobie — zawsze są pełne skrupułów i do istotnych trudności dodają urojone.
Poczem wrócił w najlepszym humorze do domu, gdzie prócz Grońskiego zastał i Dołhańskiego.
— Patrz — zawołał Groński — oto kawaler Dołhański! powitajże do kosmatą ręką, bo się żeni.
— Nie? naprawdę? — zapytał rozbawiony Władysław.
— Z panną Kajetaną Włócką — dodał z zimną krwią i nadzwyczajną powagą Dołhański.
— A to składam życzenia. Z całego serca! Kiedyż ślub?
— Bardzo prędko, z powodu powietrza, głodu, ognia i wojny, oraz tym podobnych wyjątkowych okoliczności. Za tydzień... Bez zapowiedzi, za indultem. A po ślubie tegoż wieczora za granicę.
— I mówisz to wszystko poważnie?
— Najpoważniej w świecie. I uważ wyśmienite następstwa.
Tu Dołhański rozłożył palce i zaczął wyliczać:
— Primo: kredyt mój zmartwychwstał, jak fakir indyjski, który zakopany przez całe miesiące w ziemi, budzi się po odkopaniu do nowego życia; secundo: Górki są bez grosza długu i bez towarzystwa; tertio: posag mojej narzeczonej przeszedł moje oczekiwania, a quarto: narzeczona wyładniała ze szczęścia tak, żebyście jej nie poznali.
— Co też ty mówisz! — zawołał naiwnie Krzycki.





IX.

Dokładnie o czwartej Władysław stawił się u panny Anney. Przyjęła go wzruszona i na powitanie podała mu obie ręce, które począł przyciskać kolejno do ust i czoła. Następnie siedli przy sobie i przez długi czas słyszeli tylko zdwojone bicie własnych serc i szept stojącego na biurku zegara. Spoglądali wzajem na siebie i żadne nie mogło zdobyć się na pierwsze słowo. Za chwilę życie mogło im się rozpromienić jakby nową zorzą, zajaśnieć radością i szczęściem, ale na razie było im ciężko, kłopotliwie i tem kłopotliwiej, im dłużej trwało milczenie.
Wreszcie Krzycki, w poczuciu, że jeżeli będzie dłużej milczał, to wyda się śmiesznym, zdobył się na odwagę i ozwał się przerywanym głosem, którego brzmienie wydało się jemu samemu obcem:
— Od dzisiejszego rana mam trochę nadziei... a jednak serce mi tak bije, jakbym nie miał żadnej... I oto nie mogłem słowa przemówić, pókim nie złapał tchu... ale to nic dziwnego, gdy chodzi o całe życie... Pani przecie dawno odgadła, jak ja głęboko... jak z całej duszy panią kocham... pani to dawno wie — nieprawda?...
Tu zaczerpnął nanowo powietrza, odetchnął głęboko i mówił dalej:
— Dziś w kościele powiedziałem sobie tak: jeśli ona mnie wysłucha, jeśli mnie nie odepchnie, jeśli zechce zostać moją na całe życie... moją żoną... to ślubuję Bogu przed tym ołtarzem, że ją będę kochał i czcił, że jej nie pokrzywdzę nigdy, i że dam jej tyle szczęścia, ile w mocy mojej. I przysięgam, że to jest prawdą... Tylko od pani zależy, żeby tak było... od jej zgody... od pani wiary we mnie...
To rzekłszy, podniósł znów do ust ręce panny Anney i przywarł do nich w długim błagalnym pocałunku, a ona pochyliła się ku niemu tak, że włosy jej musnęły jego czoło i odrzekła cicho:
— Ja zgadzam się i z całej duszy wierzę — ale to nie zależy tylko odemnie.
— Tylko od pani! — zawołał Krzycki.
I sądząc, że panna Anney ma na myśli jego matkę, jął mówić z rozjaśnioną twarzą i głęboką radością w głosie:
— Matka moja chce przedewszystkiem mego szczęścia, i ręczę, że przyjdzie tu błagać panią razem ze mną i razem ze mną dziękować za tę wielką niewypowiedzianą łaskę, a tymczasem ja na klęczkach dziękuję...
Chciał obsunąć się przed nią na kolana i otoczyć ramionami jej nogi, lecz ona poczęła go wstrzymywać i mówić z gorączkowym pośpiechem:
— Nie, nie! Niech pan nie klęka... pan musi mnie przedtem wysłuchać... Ja się zgadzam, ale mam wyznać takie rzeczy, od których wszystko zależy... Niech pan się uspokoi.
Krzycki podniósł się, siadł znów przy niej i rzekł z niespokojnem zdziwieniem:
— Słucham, najdroższa pani...
— I ja się muszę trochę uspokoić, odpowiedziała panna Anney.
Poczem wstała i, zbliżywszy się do okna, przyłożyła czoło do szyby.
Przez czas jakiś trwało znów milczenie.
— Co to takiego, pani moja? — ozwał się Krzycki.
Panna Anney oderwała czoło od szyby. Twarz jej była już spokojniejsza, ale oczy przyćmione jakby łzami. Zbliżywszy się do stołu, siadła naprzeciw Władysława:
— Nim powiem to, co trzeba już teraz powiedzieć — rzekła — mam do pana jedną wielką prośbę... I jeśli mnie pan... kocha naprawdę... to pan mi nie odmówi.
— Pani, gdyby pani życia żądała odemnie, to takżebym nie odmówił, daję na to słowo! — zawołał Krzycki.
— Dobrze. Niech pan da słowo... potem będę już pewna...
— Daję je z góry — i przysięgam na nasze przyszłe szczęście, że spełnię każde pani życzenie.
— Dobrze — powtórzyła panna Anney. — Więc naprzód proszę na wszystko, by pan nie czuł się wcale związany tem, co mi pan przed chwilą powiedział...
— Żebym się nie czuł związany? Jakim sposobem? To przecie może nie obowiązywać tylko pani — ale nie mnie...
— To też ja pana uwalniam od wszelkich zobowiązań i uważam, że nic nie było powiedziane. Pan przyrzekł, że mi niczego nie odmówi, a to jeszcze nie wszystko...
— Jeszcze nie wszystko?
— Tak. Chodzi mi także i o to, ażeby po tem co powiem, pan mi nie dawał żadnej odpowiedzi... i przez tydzień nie wracał do mnie i nie starał się mnie widzieć...
— Ależ na Boga, co to jest! — zawołał Krzycki. — Dlaczego ja mam mieć tydzień męki? Co to znaczy?
— I dla mnie będzie męka — odrzekła miękkim głosem. — Ale trzeba — trzeba! Pan musi na wszystko sobie odpowiedzieć, wszystko rozważyć, wszystko w sobie rozplątać i rozstrzygnąć — i postanowić... i mieć na to czas... Potem pan wróci... albo nie wróci, a tydzień to na to raczej mało...
I widząc wzburzenie na twarzy Krzyckiego dodała śpiesznie i jakby z przestrachem:
— Pan przyrzekł... pan mi dał słowo!...
Władysław pociągnął ręką po czuprynie, poczem jął trzeć dłonią czoło.
— Dałem słowo — rzekł wreszcie — bo go pani żądała... ale dlaczego?
A panna Anney pobladła; przez chwilę drgały jej usta, jakby napróżno chciała słowa z piersi wydobyć i dopiero po chwili odpowiedziała:
— Dlatego... że ja niegdyś... nie nazywałam się Anney...
— Pani nie nazywała się Anney?
— Ja... jestem... Hanka Skibianka...
Krzycki wstał, zatoczył się jak pijany i począł patrzeć na nią błędnym wzrokiem.
A ona dodała prawie szeptem:
— Paniczu... — to ja... ze młyna...
I łzy jęły jej spływać cicho po zbielałej twarzy.





X.

Krzycki wyszedł od panny Anney z takiem wrażeniem, jakby tuż przed nim uderzył piorun i nagle go ogłuszył. Nie mógł zebrać ani połapać myśli, nie był nawet w stanie uświadomić sobie położenia, ni zastanowić się nad niem. Jedynem uczuciem, a raczej poczuciem, jakie mu w pierwszej chwili pozostało, było poczucie bezgranicznego zdumienia. Przez drogę powtarzał co chwila: »Hanka Skibianka, Hanka Skibianka!« — i na nic innego nie potrafił się zdobyć. Grońskiego, który był wyszedł zaraz po południu i zapowiedział służącemu, ze wróci dopiero późnym wieczorem, nie zastał w domu, więc wszedłszy do swego pokoju, zamknął się w nim, niewiadomo dlaczego, na klucz, następnie rzucił się na fotel i przesiedział zupełnie bezmyślnie przeszło godzinę. Po upływie tego czasu, otworzył swój kufer i począł pakować nader gorliwie rzeczy, dopóty, dopóki nie zadał sobie pytania: »Dlaczego ja to robię?«. — Nie mogąc w sobie znaleźć odpowiedzi, porzucił tę robotę i podjął ją nanowo dopiero wówczas, gdy doszedł do niespodziewanego wniosku, iż w każdym razie musi się wyprowadzić od Grońskiego.
Skończywszy, wziął kapelusz i wyszedł bez określonego celu na miasto. Na chwilę powstała w nim chęć, by pójść do matki i do pani Otockiej, ale stłumił ją natychmiast. Po co? Wydało mu się, że niema nic matce o sobie i swych zamiarach do powiedzenia — i że mógłby z nią mówić chyba o tej niesłychanej wiadomości, o której rozmowa byłaby dla niego na razie nad wszelki wyraz męczącą. Bezwiednie doszedł do kościoła świętego Krzyża i chciał do niego wejść, ale godzina była późna i kościół był zamknięty. Dzisiejszy ranek i wspólna z nią modlitwa, stanęły mu jak żywe przed oczyma. Ach, jakże się modlił szczerze i jak ją kochał, jak kochał! A teraz nie mógł oprzeć się wrażeniu, że ta jasnowłosa, uwielbiona panna, z którą odmawiał w tej kaplicy: »Pod twoją obronę« — i Hanka Skibianka to są dwie różne istoty. I uczuł w sercu jakby jakieś rozczarowanie, z którem począł się rozprawiać. Bo dlaczego jednakże je odczuwa? Czy dlatego, że Hanka jest chłopką, a on szlachcicem? Nie! Panna Anney nie podawała się za angielską szlachciankę, a chłopka polska, to przecie nic gorszego od angielskiej mieszczanki. Krzycki nie umiał sobie jasno zdać sprawy, iż przyczyna leży w tem, że panna Anney przez samo pochodzenie obce i dalekie, przedstawiała mu się, jak jakaś »princesse lointaine«, a Hanka to była blizka i swojacka dziewczyna z Żarnowa. Mniej budziła ciekawości, zatem mniej pociągała. — Było o taką łatwiej — zatem była mu tańsza. I próżno przypominał sobie i powtarzał, że ta Hanka, to przecie ta sama jasnowłosa panna, cudna, ponętna, wytworna, kobieca, odczuwająca każdą myśl i każde słowo — poczucie pewnego rozczarowania silniejsze było od tych myśli i ów wdzięk egzotyczności, którego nagle dziewczynie zbrakło, zmniejszał w jego oczach jej wartość.
Ale było przytem i coś innego, wobec czego i to rozczarowanie i wszelkie niespodziane wrażenia schodziły na dalszy plan i stawały się rzeczą podrzędną. Oto on tę dziewczynę już posiadał — razem z ciałem i duszą. Była wówczas prawie dzieckiem, i zarazem nierozkwitłym jeszcze kwiatem, który on zerwał i nosił czas jakiś przy piersi. Pamięć o tem mogła być wyrzutem tylko dla niego — jej nie obciążała żadną winą. Przypomniał sobie te księżycowe noce, w których się skradał do młyna, te szepty, które były jedną cichą pieśnią miłości i upojenia, przerywaną tylko pocałunkami; przypomniał sobie, jak tulił do serca jej pachnące sianem, polne, dziewczęce ciało, jak spijał z jej oczu łzy i jak mówił jej, że oddałby za nią wszystkie panny ze wszystkich dworów. Sielanka minęła, ale teraz powiało na niego od niej tchnienie pierwszych młodocianych lat, pierwszej miłości, pierwszych uniesień i prawdziwej a wielkiej poezyi życia. Przytem była prawda i w tem, co powiedział, zwierzając się w Jastrzębiu ostatnim razem Grońskiemu: że ta dziewczyna kochała go tak, jak napewno nie będzie go kochała żadna inna w świecie kobieta. I na tę myśl serce poczęło w nim topnieć. Wraz z falą wspomnień wracała Hanka i brała je napowrót w dłonie...
Tak. Ale to była Hanka, a teraz jest panna Anney. W Krzyckim od czasu, gdy ją pokochał, rwały się do niej zmysły, jak skowycząca sfora, ale on je trzymał dotychczas na uwięzi, albowiem jednocześnie klękał przed ukochaną. Była mu pożądaniem, lecz zarazem czemś tak niedostępnem, wysokiem, czystem i tajemniczem w swej dziewiczości, iż na myśl, że przyjdzie chwila, w której zostanie panem tych skarbów i tych tajemnic, wydawała mu się rozkoszą, nad wszelką miarę rozkoszy, tembardziej bezdenną, że połączoną jakby ze świętokradztwem. — A teraz musiał sobie powiedzieć, że to świętokradztwo już spełnił, że urok czegoś nieznanego się rozwiał, że w tej westalce nie było dla niego już tajemnicy, i że z tego kielicha już pił. I to znów była jedna ponęta mniej, jedno rozczarowanie więcej. W ten sposób panna Anney mąciła mu wspomnienie polnej wieśniaczej Hanki, — Hanka zaś zmniejszała urok panny Anney. Obie były tak odmienne, tak do siebie nie podobne, że nie mogąc ich połączyć w jedną istotę, zmagał się z tem rozdwojonem wrażeniem napróżno z uczuciem niepokoju i bólu.
A w tej szarpaninie przyszła mu jeszcze jedna zła, nizka i straszna myśl. Jakim sposobem uboga i prosta Hanka zmieniła się w świetną pannę Anney? — jakim sposobem szary wróbel z pod wiejskiej strzechy przerodził się w rajskiego ptaka? Hanka była przecie uwiedzioną dziewczyną, więc mosty miała za sobą spalone. Wśród bogactw zagranicznych, piękne i biedne dziewczyny mają przed sobą tylko jedną drogę zdobycia dostatków, a nawet i poloru, — a tą drogą jest hańba. Hanka znalazła w nim samym jednego opiekuna, który się nią we właściwy sposób zaopiekował — iluż podobnych opiekunów i protektorów mogła znaleźć panna Anney. Krzyckiemu na tę myśl pociemniało w oczach. Sumienie powiedziało mu: »te wrota otworzyłeś przed nią ty!«, a jednocześnie chwycił go taki gniew na pannę Anney i na siebie, że gdyby w jego ręku było życie i śmierć ich obojga, byłby w tej chwili wybrał śmierć. Coś się w nim chwilowo rozdarło, coś runęło. Wydało mu się, że znów huknął mu tuż nad głową piorun, który go ogłuszył i wypalił w nim do dna zdolność myślenia.
Chodził jeszcze długo po mieście. Sam nie wiedział, jakim sposobem znalazł się znów pod domem pani Otockiej, ale do niej nie wstąpił, poczuł bowiem powtórnie, że nie mógłby mówić w tej chwili z matką. Wrócił do siebie dopiero, późnym wieczorem. Groński był już w domu i czekał go od godziny z herbatą.
— Dobry wieczór — rzekł mu. — Wracam od twojej matki.
A Krzycki zapytał wręcz, obcesowo:
— Pan wie, kto jest panna Anney?
— Wiem. Powiedziała mi pani Otocka.
Nastała chwila milczenia.
— Co pan na to?
— To ja mógłbym się o to spytać.
Krzycki siadł ciężko na krześle, pociągnął dłonią po czole i odrzekł z gorzką ironią:
— Ach, ja mam czas. Dano mi tydzień czasu do namysłu.
— To wcale nie zadużo — odpowiedział Groński, patrząc na niego badawczo.
— Zapewne. Czy matka także już wie?
— Tak jest. Powiedziała jej wszystko pani Otocka.
I znów zapadło milczenie.
— Mój kochany Władku — rzekł Groński — rozumiem, że cię to mogło wstrząsnąć i dlatego nie będę z tobą o tem mówił, póki się nie uspokoisz i nie odzyskasz równowagi. Musisz także poznać i rozważyć dobrze powody, dla których panna Anney powiedziała tylko pani Otockiej, kim jest, a do Jastrzębia przybyła pod nowem swem nazwiskiem, do którego ma zresztą wszelkie prawo. Oto jest list od niej. Poleciła mi wręczyć ci go dopiero jutro i to jest powód, dla którego nie wręczyłem ci go natychmiast, gdyś się ukazał. Obecnie myślę jednak, że nie należy z tem zwlekać. Swoją drogą nie otwieraj go ani zaraz, ani przy mnie. Schowaj go i przeczytaj w samotności, gdy będziesz mógł zastanowić się nad każdem słowem. Zrób tak koniecznie. To, co się stało, poruszyło i mnie do tego stopnia, że na razie nie mógłbym o tem mówić spokojnie... Dziś dać ci mogę tylko jedną radę: bądź mężczyzną i nie pozwól się nieść prądowi wrażeń, ale wiosłuj.
Na to Krzycki, który cokolwiek otrzeźwiał pod wpływem tych słów, rzekł:
— Dziękuję panu. Przeczytam list w samotności. Jest mi ona teraz tak niezbędna, że spodziewam się, iż pan nie weźmie mi tego za złe, jeśli dłużej nie będę nadużywał pańskiej gościnności. Szczerze i gorąco jestem panu za wszystko wdzięczny, ale potrzebuję się zamknąć. Na jak długo — nie wiem. Gdy się z sobą uporam, przyjdę do pana rozmówić się o wszystkiem, da Bóg, już spokojniej. Teraz istotnie widzę, że dano mi słusznie tydzień czasu. Ale prócz czasu, czuję i potrzebę osobnej własnej nory. Nie mogę się pozbyć rozmaitych myśli ogromnie gorzkich, a nawet strasznych. Dziś one trzymają mnie za łeb, a trzeba, żebym ja wziął je za łeb — i dlatego chcę własnej nory.
— Wiesz, jak ci jestem rad — odpowiedział Groński — ale cię rozumiem i choć z góry postanowiłem nie dręczyć cię pytaniami, jednakże zrób, jak ci będzie lepiej. Muszę ci też powiedzieć, że i matka twoja przenosi się do hotelu, gdyż obraziła się na panią Otocką. Wzięła jej za złe, że nie powiedziała jej zaraz w Jastrzębiu, kto jest panna Anney.
— Wyznaję, że i ja tego nie rozumiem...
— A jednak byłoby to właśnie wprost przeciwne temu, czego te panie chciały. Intencye pani Otockiej były najszlachetniejsze... Czas to wszystko wyjaśni i wyrówna. Oczywiście, że Marynia o niczem nie wiedziała, nie tylko dlatego, że pani Zofia była związana słowem, ale że nie uważała za stosowne wtajemniczać jej w twoje dawne dzieje i w twoje stosunki z ówczesną Hanką... Z Hanki — panna Anney! — to przecie niesłychany obrót zdarzeń... Pamiętasz naszą rozmowę w Jastrzębiu, gdyśmy szli na słonki? — pamiętasz?
— Pamiętam, ale nie mogę o tem mówić.
— Tak, lepiej w tej chwili nie mówić. List panny Anney rozjaśni niezawodnie ciemne strony sprawy i wytłómaczy niezrozumiałe... Jeśli chcesz go zaraz przeczytać, to sobie pójdę, a ciebie tu zostawię.
— Pilno mi do niego i właśnie dlatego muszę pana pożegnać.
— Ale tę noc spędzisz u mnie?
— Rzeczy mam spakowane, a hotele zawsze otwarte.
— W takim razie bądź zdrów i... pamiętaj, com ci powiedział: wiosłuj! wiosłuj!
Po chwili Groński został sam. Był także wzburzony, zatroskany, ale rozciekawiony do wysokiego stopnia. Gdy po wyznaniach Krzyckiego w Jastrzębiu, powiedział mu, że »młyny bogów mielą nierychło«, powiedział to tak, jak się mówi pierwszą lepszą maksymę, do której nie przywiązuje się realnego znaczenia. Tymczasem życie sprawdziło ją w sposób bajeczny, a jednak zarazem i logiczny. Bo na bajkę wyglądała tylko przemiana Hanki w pannę Anney, natomiast to, że panna Anney chciała zobaczyć i człowieka, którego, jako dziecko jeszcze, pokochała pierwszą miłością, i te miejsca, z któremi wiązało ją tyle wspomnień i serdecznych i smutnych, było rzeczą i naturalną i zrozumiałą. A przecie nie mogła wrócić do Jastrzębia i przebywać pod dachem Krzyckich inaczej, jak pod zmienionem nazwiskiem. I tak się stało, a później wypadki potoczyły się już własną siłą, aż doszły do tej chwili, w której trzeba było odsłonić tajemnicę. Groński wiedział już od pani Otockiej wszystko to, co mogła mu powiedzieć — i rozgrzeszał zarówno ją, jak pannę Anney, niemniej jednak rozumiał, że wytworzyło się położenie niebywałe i że splótł się taki węzeł, którego rozwiązania wprost nie można było przewidzieć. Mógł go rozwikłać tylko Krzycki, ale i on stanął nie tylko wobec nowych trudności, lecz jakby wobec nowej osoby.





XI.

Panna Polcia odwiedziła zaraz następnego dnia Laskowicza, a następnie odwiedzała go ilekroć mogła znaleźć chwilę wolnego czasu, wybierając wszelako takie godziny, w których Świdwickiego nie było w domu. Nie przedstawiało to zresztą wielkich trudności, gdyż Świdwicki wstawał zwykle koło południa, poczem wychodził i nie wracał aż późną nocą. Do tych częstych odwiedzin nie skłaniał dziewczyny żaden sentyment, ani wyjątkowa życzliwość dla młodego studenta. Panna Polcia czuła nawet, zwłaszcza w pierwszych chwilach, że mogłaby go niecierpieć. Ale kobiety lubią wogóle patrzeć z blizka na swe dobre uczynki i oglądać choćby codzień ludzi, dla których stały się opatrznością; a powtóre, Laskowicz każdem słowem odkrywał przed nią takie światy, których istnienia nawet się przedtem nie domyślała. O socyalistach nie wiedziała dotychczas prawie nic, prócz tego, co jej niegdyś powiedziała pewna stara kucharka, że »nie wierzą w Boga i nie jadają kaczki«, a następnie słyszała tylko, że rzucają bomby i strzelają z browningów. Po zamachu na Krzyckiego, jakkolwiek wraz z całą służbą w Jastrzębiu, była przekonana, że dokonali go Rzęślewiacy, jednakże obiło się o jej uszy przypuszczenie, że to mogli być socyaliści — i wówczas zapłonęła przeciw nim chwilową niepohamowaną nienawiścią. A teraz dowiadywała się, że byli to ludzie całkiem innego pokroju. Nie rozumiała jeszcze dobrze, o co im chodzi wogóle, ale rozumiała po swojemu, że w szczególności ci ludzie chcą, by ona Paulina Kiełkówna — była taką samą panią, jak panna Anney lub pani Otocka. I równie jak pszczoła wysysa sok z kwiatów, tak ona ze słów młodego fanatyka czerpała pokarm dla swej zawiści, dla swego bólu, dla swych uczuć. Serce poczęło ją ciągnąć ku tej »partyi«, — która przedstawiała się jej jako opatrzność i jako potęga — a do tego dołączyła się i czysto kobieca ciekawość groźnych tajemnic tej potęgi. Laskowicz pomiarkował szybko, że ziarno pada na podatną rolę, a gdy raz, za powiedziane niebacznie złe słowo przeciw Krzyckiemu, dziewczyna omal nie wydrapała mu oczu — odgadł jej tajemnicę i postanowił ją wyzyskać, nie tylko dla dobra sprawy, ale i dla siebie osobiście.
Jakkolwiek panna Polcia była służącą, nie pani Otockiej, ale panny Anney, mieszkała jednakże w tym samym domu, więc mógł mieć przez nią wiadomości o Maryni, których pragnął z całej duszy, — mógł uspokoić swe obawy co do zamiarów Krzyckiego, mógł mówić o niej i słyszeć jej imię — a wreszcie zdobyć wiadomości, gdzie i kiedy może ją zobaczyć, choć zdaleka. I wypytywał o to wszystko, z początku ostrożnie i ubocznie, potem coraz częściej, a w końcu tak ustawicznie, że pannę Polcię poczęło to dziwić i gniewać. Skłonna do ostateczności i zdolniejsza do nienawiści dla ludzi wogóle, niż do ich kochania, uwielbiała jednak wyjątkowo Marynię, uważając ją za jakąś nadziemską istotę — i uwielbienie to było w niej równie gwałtowne, jak byłaby nienawiść. Z drugiej strony, lubo na drodze ideowej, w kierunku równości powszechnej i niechęci ku klasom wyższym, poczyniła w krótkim czasie znaczne postępy, nie mogła się jednak otrząsnąć od razu ze wszystkich dawnych pojęć i miewała nagłe do nich nawroty. To też pewnego razu, gdy Laskowicz począł, jak zwykle, zarzucać ją pytaniami o pannę Marynię, odpowiedziała mu opryskliwie:
— Co pan tak ciągle mówi o pannie Zbyłtowskiej!
— A może się w niej zakochałem? — odparł marszcząc brwi student.
Na to oczy jej zaświeciły w jednej chwili gniewem.
— Jeszcze czego!
A on jął patrzeć na nią przenikliwie i zapytał:
— Dlaczego panienka mówi: »jeszcze czego?«
— Bo tak panu do niej, jak mnie do...
I urwała nagle — lecz on dokończył:
— Naprzykład: do pana Krzyckiego?
Wówczas wybuchnęła jeszcze większym gniewem:
— Co się pan wtrąca w nieswoje rzeczy!
— Ja się do niczego nie wtrącam. Mówię tylko, że gdyby się panienka w nim zakochała i gdybym ja, usłyszawszy o tem, powiedział: »jeszcze czego!« — toby panience było przykro... I byłoby słusznie przykro... Bo jeśli księża gadają, że nawet i Boga wolno kochać, to cóż dopiero człowieka? Wolno panience, wolno mnie, wolno każdemu, bo to jest prawo natury, a zatem nasze prawo...
Słowa te zbyt odpowiadały temu, co kryło się w sercu dziewczyny, by gniew jej mógł się wobec nich ostać, więc spojrzała na Laskowicza tylko już jakby ze smutkiem i odrzekła:
— E! co nam z tego prawa przyjdzie!
— Przyjdzie, czy nie przyjdzie, ale wolno. Zresztą, gdybyśmy świat urządzili po naszemu, to żaden pies na takie rzeczy by nie szczekał. Albo to panienka Krzyckiego nie warta? Dlaczego? Czy dlatego, że on bogatszy? To właśnie my chcemy temu zaradzić. Więc co? — edukacya? Pluń panna na to. Tej ich edukacyi można i małpy nauczyć. To on, gdyby go panienka chciała, powinien jeszcze panienkę w nogi całować.
Lecz ona znów zniecierpliwiła się i odrzekła:
— Próżne gadanie...
— Ja też chcę tylko powiedzieć, że na wypadek, gdybym ja się zakochał w pannie Zbyłtowskiej, a panienka w panu Krzyckim, to jednakaby nam była dola i jednaka krzywda...
— W czem krzywda?
— W tych podłych urządzeniach tego świata w tem, że takiej hołocie jak my, wolno po to tylko kochać, żeby cierpieć, a nie wolno oczu nawet podnieść na burżujów, choćby serca w nas skowyczały jak psy.
— Prawda — odrzekła dziewczyna przez zaciśnięte zęby — ale co z tego?
— To z tego, żeśmy sobie powinni podać ręce jak brat i siostra — i nie gniewać się na siebie, ale sobie pomagać. Kto wie, na co się jedno drugiemu może przydać...
— Et! W czem sobie pomożem?
A on począł się znów wpatrywać w nią swemi blizko, jedno przy drugiem, osadzonemi oczyma i rzekł, wymawiając zwolna każde słowo:
— Ja nie wiem, czy pan Krzycki kocha się w pannie Zbyłtowskiej, czy w tej Angielce, u której panienka służy — czy może w żadnej z nich?
Twarz panny Polci pokryła się w jednej chwili bladością, a następnie przebiegł po niej płomień, który znów ustąpił bladości. W duszy jej były może głuche obawy, ale dotychczas nie śmiała stawić sobie żadnych pytań. Te panie bawiły w Jastrzębiu jako goście; pani Otocka i panna Zbyłtowska były krewne Krzyckiego — więc ich stosunek wydał jej się czemś zwykłem. Natomiast, gdy w Jastrzębiu »Angielka« pojechała po doktora, a później pilnowała rannego — była chwila, że serce dziewczyny zawrzało zazdrością i niepokojem. Potem uspokoiła się myślą, że taki panicz nie ożeniłby się z jakąś obcą »przybłędą«, choćby była nie wiem jak bogata, ale obecnie zazdrość żgnęła ją znów jak nożem, a Laskowicz zaś mówił dalej:
— Panienka pyta, w czem sobie możemy pomódz? Tak?
— Tak...
— A choćby w... zemście.
Poczem zmienił rozmowę:
— Niech panienka do mnie przychodzi, a jeśli niekiedy o co spytam, niech się nie gniewa. Jeśli panience czasem ciężko, to i mnie nie lekko... Jednaka dola — jednaka krzywda. Niech panienka przychodzi. Ja ze Świdwickim nie chcę dłużej mieszkać. To dziwny człowiek! Wiem, że on mnie nie z serca przygarnął, ale ponieważ się dla mnie naraża, muszę wszystko od niego znosić. Tymczasem on tak czasem wyzwierza się na naszą partyę, że mam ochotę w łeb mu strzelić, albo go nożem pchnąć.
— To czemu pan z tym starym kozłem rozprawia?
— Bo on gada, a ja muszę słuchać. Często też korci mnie, żeby mu odpowiedzieć... Kto inny za mniejsze rzeczy dostałby nożem pod żebro....
— Ale ja pana drugi raz nie schowam, bo nie mam gdzie.
— Nie. Ja sam sobie wyszukam jakiej dziury. Już o tem myślałem. Nasi pomogą. Mam teraz paszport i pomalowany na żółto łeb. Niektórzy towarzysze nie mogli mnie poznać. Choćby mnie złapali, to mnie nie będą sądzili jako Laskowicza, tylko jako Zarańczuka z Besarabii. Chybaby kto zdradził, ale takich między nami niema.
— Niech pan się strzeże, a jak pan już będzie wiedział, gdzie się schować, to niech mi pan powie. Ja nie zdradzę...
— Wiem, wiem. Takie nie zdradzają...
Poczem nagle zapytał:
— Czemu się panienka nie chce zgodzić, żebyśmy sobie mówili: towarzyszu i towarzyszko? Między nami wszyscy tak sobie mówią.
A ona ofuknęła go natychmiast:
— Powiedziałam już raz, że tego nie cierpię.
— Ha! jeśli tak, to trudno.
Panna Polcia poczęła się zbierać do domu, Laskowicz zaś uczynił na pożegnanie i drugie odstępstwo od zwyczajów panujących między towarzyszami i towarzyszkami, albowiem pocałował ją w rękę. Zauważył już poprzednio, że ją to podnosi we własnych oczach, że jej to pochlebia i wprowadza w dobry humor. Nie będąc z natury zbyt przebiegłym, spostrzegł jednakoż także, że idea sama przez się nigdy jej całkowicie nie pociągnie, i że będzie miał w tej dziewczynie pomocnicę zdolną do wszelkich ostateczności, ale o tyle tylko, o ile wejdzie w grę jej własna osoba. Zmniejszyło to opinię, jaką miał o niej i jego dla niej wdzięczność. Ulegał wszelako jej despotyzmowi, pamiętając, że zawdzięcza jej życie.
Obecnie miał przytem do niej prośbę, więc we drzwiach ucałował jej rękę po raz wtóry i rzekł:
— Panno Polciu — taka sama nam dola i taka sama krzywda. Niech mi panienka odpowie jeszcze na jedno pytanie: gdzie ja Ją mogę choć zdaleka zobaczyć — choćby zdaleka?...
— Kogo? — zapytała, marszcząc brwi.
— Pannę Zbyłtowską...
— Jeśli zdaleka, to powiem — odrzekła niechętnie. — Panienka ma grać na głodnych robotników i chodzi w południe na próby...
— Sama?
— Nie. Z panią Otocką, albo z moją panią, a czasem ze służącym, albo którą z nas.
— Dziękuję...
— Byle zdaleka — rozumie pan... Bo inaczej będzie źle!
I po tych słowach, które brzmiały jak groźba — wyszła. W tej samej chwili Laskowicz usłyszał przezedrzwi głos i śmiech Świdwickiego, następnie jakby szamotanie się, przytłumiony krzyk dziewczyny, odgłos prędkich kroków na schodach — i wreszcie do pokoju wpadł pijany Świdwicki.
— A wyście co tu robili? — zapytał.
— Nic — odrzekł Laskowicz.
A on począł rozglądać się po pokoju, widocznie chcąc się przekonać, czy nie dostrzeże jakiego nieładu — i powtórzył:
— Nic?
— Daję panu na to słowo! — zawołał z energią student.
Na to Świdwicki popatrzył na niego, poruszając rozczochraną brodą i rzekł:
— Toś dureń!
Potem rzucił się na sofę — był bowiem po obfitem śniadaniu i chciało mu się spać.





XII.

Krańcowy fanatyzm Laskowicza nie mógł istotnie pogodzić się z krańcowym i cynicznym sceptycyzmem Świdwickiego, który przytem wyzyskiwał położenie, nie tylko nad miarę, ale i aż do okrucieństwa. Sam on opowiadał o tem i chwalił się z tego Grońskiemu, spotkawszy go w restauracyi, do której Groński po wyprowadzeniu się Krzyckiego zachodził.
— Mam dosyć — mówił — tego mojego rewolucyjnego magota. Mam go dosyć, zwłaszcza od czasu, gdym się przekonał, że osobiście jest uczciwy, i że mi pieniędzy z portmonetki nie wyciąga. Odtąd zaczął mnie nudzić. Ponieważ za przechówek takiego dudka można pójść na Sybir, uważałem to z początku za rodzaj sportu. Myślałem, że będę miał stałe wrażenie pewnego niepokoju, a tymczasem i to nie. Jedyną satysfakcyą jaką mam, jest wykazywanie mu głupoty — i jego własnej i jego partyi. Doprowadzam go tem do wściekłości...
— A że to chce z tobą rozprawiać.
— Nie chce, ale nie może wytrzymać. Unosi go temperament i fanatyzm.
— Raz spotkałem podobne indywiduum — odrzekł Groński — i nawet niedawno, na wsi, w Jastrzębiu. Był tam student, nauczyciel Stasia, którego Krzycki potem przepędził, bo mu podburzał parobków i agitował wśród sąsiednich chłopów.
— Ach! — ozwał się z dziwnym uśmiechem Świdwicki, któremu przyszło nagle na myśl, że i panna Polcia była w Jastrzębiu.
— Co? dlaczego się uśmiechasz? — zapytał Groński.
— Nic, nic, mów dalej.
— Jechałem z nim raz do miasta i po drodze trochę się z nim rozgadałem.
— Wedle twego zwyczaju.
— Wedle mego zwyczaju. Otóż wśród pustych frazesów, które tylko tępe głowy mogą przyjmować za dobrą monetę, mówił i rzeczy ciekawe. Dowiedziałem się trochę pod jakim kątem oni patrzą na świat.
— Mój magot mówi czasem rzeczy interesujące. Wczoraj doprowadziłem go do wyznania, że socyaliści czystej wody za największych wrogów poczytują chłopów i radykalną burżuazyę. Zacząłem podlewać oliwy do ognia, a on się rozgadał. Chłop żywiołowo dąży do własności i tego dążenia dyabeł w nim nie wykorzeni, a co do burżuazyi, to mówi tak: »Co nam szkodzi, powiada, tych trochę szlachty i księży, którzy się jeszcze kręcą po świecie. Wróg, to burżuj, zarówno bogaty, jak ubogi. Wróg, to radykał, który myśli, że jak będzie krzyczał, że nie wierzy w Boga i księży, to już tem nas kupi. Wróg to taki gębacz, który przemawia w imię ludu i gotów nas pod pachy łechtać, żebyśmy się do niego roześmieli... to taki, który mizdrzy się do nas, jak pies do osełki masła — a zachowuje wszelkie instynkty burżuja«. I gadał tak dalej, aż ja powiadam: Hola! wyście przecie z radykałami »fratrers Helenae!« A on na to: »Nieprawda! Radykalna, bogata burżuazya, która się ze strachu maluje na czerwono i pożycza od nas sztandaru i metod, wprowadza tylko zamęt w umysły i zaśmieca nam ideę — a uboga, jeśli tylko oszczędza rocznie, choćby najdrobniejsze kwoty, szkodzi nam, bo może ofiarować pracę za niższą cenę niż czysty proletaryat, który jest zawsze goły, jak święty turecki. My (powiada) nożem po gardle damy przedewszystkiem radykalnym burżujom, bo ukryta zdrada siedzi właśnie w nich«. — Tak gadał, a ja byłbym był gotów przyznać mu słuszność, gdybym wogóle wierzył w słuszność — a nie przyznałem mu jej jeszcze i dlatego, że on jest za głupi, żeby takie rzeczy sam mógł wymyślić. Widocznem było, że powtarza to, czego nauczyli go inni... Oczywiście, nie omieszkałem mu tego powiedzieć.
Dalszą rozmowę przerwało im przybycie Dołhańskiego, który spostrzegłszy Grońskiego, zbliżył się do nich, jakkolwiek nie lubił spotykać się ze Świdwickim.
— Jak się macie? — rzekł. — Moje panie pojechały dziś do Częstochowy, więc jestem wolny. Czy pozwolicie się przysiąść?
— Prosimy, prosimy, to przecie twoje ostatnie dni?
— Wartoby nawet z tego powodu wypić jaką butelczynę — zauważył Świdwicki — a zwłaszcza, że przytem dziś wypadają moje urodziny.
— Gdyby kalendarz był piwnicą, a datami w nim butelki, toby twoje urodziny wypadały codzień — odpowiedział Groński.
— Przysięgam ci na wszystko z czego kpię, że wbrew moim zwyczajom i upodobaniom, mówię w tej chwili prawdę.
To rzekłszy, kiwnął na służącego i kazał podać dwie butelki, licząc, że potem przyjdzie kolej na następne. Tymczasem Dołhański rzekł:
— Spotkałem dziś Krzyckiego. Źle wygląda, jakiś nieswój — i mówił mi, że nie mieszka już u ciebie, tylko w hotelu. Czyście się wypadkiem nie poróżnili?
— Nie. Ale on wyprowadził się odemnie, a pani Krzycka od pani Otockiej.
— To jakaś epidemia — zawołał Świdwicki — bo i mój nożowiec mnie opuszcza.
— Chyba coś zaszło między Krzyckim a panną Anney? — zapytał. — Ja przypuszczałem, że tam już jest bardzo blizko. Rozeszli się — czy co?
— Marcepan ta Angielka! — wtrącił Świdwicki — ale jej służąca ma w sobie więcej elektryki...
Groński zawahał się przez chwilę, poczem rzekł:
— Nie rozlecieli się, ale coś zaszło. Nie wiem, pocobym robił tajemnicę z tego, o czem się prędzej, później dowiecie. Pokazało się, że panna Anney nie jest dzieckiem rodzonem, tylko adoptowanem, zamożnego, a dziś już nieżyjącego fabrykanta angielskiego, pana Anney, i jego również nieżyjącej żony...
— No! ale jeśli adoptacya daje jej wszelkie prawa, a zwłaszcza prawa spadkowe, to czy to Krzyckiemu nie wszystko jedno?
— Adoptacja daje jej wszelkie prawa, jednakże Krzyckiemu nie jest zupełnie wszystko jedno, albowiem pokazało się także, że panna Anney jest córką kowala z Rzęślewa i nazywa się Hanka Skibianka.
— Ha! — zawołał Świdwicki. — Odnalazła się Perdita, ale nie królewska córka! Cóż na to piękny Floryzel?
Lecz Dołhański począł patrzeć na Grońskiego, jakby go pierwszy raz w życiu zobaczył.
— Co ty powiadasz?
— To co jest.
Sapristi! ależ to są bajeczne rzeczy. Sapristi! Chyba żartujesz?
— Daję ci słowo, że tak jest... Sama to Krzyckiemu powiedziała.
— Lubię na twarzy Dołhańskiego ten wyraz zdziwienia! — zawołał Świdwicki. — Człowieku, przyjdź do siebie!
Dołhański pohamował się, głosił bowiem zawsze, że prawdziwy gentlemen nie powinien się nigdy dziwić.
— Przypominam sobie teraz — rzekł — to ta Skibianka, której wuj Żarnowski zapisał kilka tysięcy rubli.
— Ta sama.
— Więc to jego córka?
— Wyobraź sobie, że nie. Skiba przybył z Galicyi do Rzęślewa z żoną i kilkoletniem dzieckiem.
— Zatem czysta chłopska krew?
— Piastówna! Piastówna! — wołał Świdwicki.
— Zupełnie czysta! — odpowiedział Groński.
— A cóż Władek?
— Połknął nowinę i stara się strawić! — ozwał się znów Świdwicki.
— Mniej więcej tak jest. Znalazł się wobec nowego położenia i zamknął się. Trochę go to ogłuszyło i chce przyjść do siebie.
— Był do śmieszności zakochany, ale teraz chyba zerwie.
— Nie przypuszczam, ale powtarzam, że wobec zmienionego położenia wpadł w pewną wewnętrzną rozterkę, z którą się musi uporać.
— Ja wyznaję otwarcie, że zerwałbym bezwarunkowo.
— A gdyby Kaśka, czy Hanka miała sto tysięcy funtów? — zapytał Świdwicki.
— W takim razie... wpadłbym w rozterkę — odpowiedział z flegmą Dołhański.
A po chwili mówił dalej:
— Bo wydaje się, że to nic, a w życiu może się wykazać, że to jest coś. Pominąwszy rozmaitych kuzynków Maćków i Bartków, którzy niezawodnie się znajdą, również znajdą się także i odmienne instynkty, odmienne popędy, odmienne upodobania. Co u licha! nie chciałbym mieć żony, którą mogłaby opanować nagle a niespodziewanie namiętność do bursztynowych paciorków, do łuskania grochu, do mędlenia lnu, do ulęgałek, albo do zbierania bedłek, nie mówiąc o jagodach, orzechach i o chodzeniu boso.
Tu zwrócił się do Grońskiego.
— Ruszaj sobie ramionami, ale tak jest.
— Mnieby to nie raziło — rzekł Świdwicki. — Owszem, gdybym się miał żenić z panną Anney, wymówiłbym sobie właśnie to, żeby czasem chodziła boso. Jak jestem na wsi, nic na mnie tak nie działa, jak widok bosych nóg u dziewczyn. Prawda, że często miewają różę w kostce, co pochodzi od kłócia się o rżysko. Ale przypuszczam, że panna Anney nie ma róży.
— Z wami nie można mówić poważnie.
— Bo i po co? — odrzekł Świdwicki. — Niech Krzycki odcina teraz kupony od swojej powagi, ale nie my. Czy to nie ty mówiłeś, że on należy do narodowej demokracyi?
— Nie. Nie ja. Ale co to ma za związek z panną Anney?
— Ach! ach! szlachcic, narodowy demokrata dowiedział się, że jego flamma ma w żyłach chłopską krew i jednak brzuch go z tego powodu zaraz rozbolał, jednak kole go ta deminutio capitis.
— Kto ci to powiedział? Przytem to jest raczej permutatio, nie deminutio...
— Tak! Towar angielski okazał się wyrobem krajowym — »made in Poland« — i spadł w cenie. Słusznie, słusznie...
— Wiecie, ktoby mógł sobie pozwolić z całą swobodą na małżeństwo w takich warunkach — zapytał Dołhański — prawdziwie wielki pan.
— Ale nie polski — zawołał Świdwicki.
— Już zaczynasz! Dlaczego nie polski?
— Dlatego, że polski nie ma dość ufności w swoją krew, nie ma po prostu dość dumy, żeby wierzyć, że on podniesie kobietę do siebie, nie zaś sam zniży się do niej.
Groński począł się śmiać.
— Nie spodziewałem się z twych ust tego zarzutu — rzekł.
— Dlaczego? Ja jestem indywidualista, i o ile nie uważam siebie za okaz najpodlejszej rasy w świecie, o tyle uważam się za okaz najlepszej... Według mnie do arystokracyi należy się tylko szczęśliwym wypadkiem, to jest wówczas, jeśli się przynosi na świat odpowiedni profil i odpowiedni mózg. Pamiętasz przecie, co mówi Juvenalis: »Malo pater tibi sit Thersites, dummodo tu sis Aeacidae similis vulcaniaque arma capessas, quam te Thersitae similem producat Achilles«. Dla ciebie powinno to wystarczać, choćby z tego powodu, że to mówi poeta rzymski. Ale naprzykład Dołhański, o ile portretów przodków nie kupił na licytacyi — i inni nasi panowie sądzą, że tę przynależność stanowi krew. Otóż, wychodząc nawet z tej zasady, twierdzę, że nasi torysowie nie umieją być dumni ze swej krwi.
— W domu — rzekł Groński — znęcasz się nad socyałami, a tu chciałbyś się znęcać nad arystokracyą...
— Nie zmniejszaj moich zasług: mam parę pięknych słówek i dla narodowej demokracyi.
— Wiem, wiem. Ale jak dowiedziesz tego, co powiedziałeś o polskich torysach?
— Jak tego dowiodę? Metodą sokratyczną — za pomocą pytań. Czy widzieliście kiedy polskiego pana zagranicą, który poznaje się z wielkim panem Francuzem albo Anglikiem? Ja, pókim miał pieniądze, przesiadywałem zimą w Nizzy albo w Kairze i widziałem ich mnóstwo. Otóż za każdym razem zadawałem sobie pytanie, które teraz zadaję wam: dlaczego, u dyabła, nie Francuz lub Anglik stara się podobać Polakowi, tylko Polak im? Dlaczego zawsze tylko Polak się mizdrzy, tylko Polak kokietuje? Dlaczego wstydzi się niemal swego pochodzenia — i jeśli wypadkiem Francuz powie mu, że go wziął z akcentu za Francuza, albo Anglik weźmie go za Anglika, to się rozpływa z radości, jak masło na patelni? Ach! Widziałem takich kokietów dziesiątkami — i to jest stara rzecz. Tak było i dawniej. Taką kokieteryę miał naprzykład i Stanisław August. Polski pan umie czasem nosić wysoko nos w kraju. Przed cudzoziemcem zawsze na dwóch łapkach. Czy to nie jest brak dumy w własnej rasy, z własnej krwi, z własnej tradycyi? Jeśli macie najmniejsze ziarnko poczucia prawdy, choćby takie, jak ziarnko kawioru, to mi przyznacie słuszność! Co do mnie, wstydziłem się czasem, że jestem Polakiem.
— To się znaczy, że dopuszczałeś się takiego samego grzechu, jaki im zarzucasz — odpowiedział Groński. — Gdyby końce skrzydeł naszego orła sięgały dwóch mórz, jak niegdyś, może oni byliby inni. Ale obecnie — powiedz mi, z czego oni mają być dumni?
— Przekręcasz rzecz. Ja mówię tylko o dumie rasowej, nie politycznej — odpowiedział Świdwicki. — Zresztą niech ich dyabli wezmą. Wolę pić.
— Gadaj sobie, co chcesz — ozwał się Dołhański — a ja ci powiem tylko to, że gdyby jednak sprawy krajowe były wyłącznie w ich rękach, działyby się może rozmaite głupstwa, ale nie smażylibyśmy się w takim sosie, w jakim smażymy się dziś.
A Świdwicki zwrócił ku niemu błyszczące już trochę nienormalnie oczy.
— Mój kochany — rzekł — żeby rządzić krajem, trzeba mieć jedną z trzech rzeczy: albo największą liczbę, która ma za sobą kanal... przepraszam, chciałem powiedzieć: demokracya, albo największy rozum, którego u nas nie ma nikt, albo największe pieniądze, które posiadają żydzi. A ponieważ dowiodłem, że nasi wielcy panowie nie mają nawet poczucia tradycyi — więc co oni mają?
— Choćby dobre maniery, których tobie już brak — odparł z niechęcią Dołhański.
— Nie. Ja ci powiem, co oni mają — jeśli nie wszyscy, to co drugi, albo trzeci, ale ci powiem po cichu, by nie obrażać dziewiczych uszu Grońskiego.
I pochyliwszy się do Dołhańskiego, szepnął mu jeden wyraz, poczem jął parskać złośliwie:
— Ja nie mówię, żeby to nie było coś, ale to nie dosyć, żeby rządzić krajem.
Lecz Dołhański zmarszczył się i rzekł:
— Jeśli tak, to i ty należysz zapewne do najwyższej arystokracyi.
— A jakże! a jakże! Mam dyplom poświadczony parę lat temu w Akwizgramie. Miejsce koronacyjne!...
To rzekłszy, napił się znowu wina i mówił dalej z gorączkową jakąś wesołością:
— Ach, pozwólcie mi bluzgać, pozwólcie kpić z ludzi i rzeczy! Ja ciągle to robię wewnętrznie, ale czasem potrzebuję wyrzucić żółć na zewnątrz. Pozwólcie! Przecie ostatecznie jestem Polak, a dla Polaka nie może być większej przyjemności, jak obdrapywać, jak zmniejszać, jak kłuć, jak obgadywać, jak plwać, jak ściągać posągi z piedestałów. Republikańska tradycya! — co? Przytem Opatrzność tak szczęśliwie urządziła, że Polak to właśnie najwięcej lubi, a zarazem, gdy o niego chodzi — najboleśniej odczuwa. — Rozkoszne społeczeństwo!
— Mylisz się — odpowiedział Groński — bo pod tym względem zmieniliśmy się ogromnie, a na dowód powiem wam przykład: Gdy malarz Limiatycki dostał za swą Golgotę wielki medal w Paryżu, rozjadły się na niego natychmiast wszystkie miejscowe małe pendzelki. Otóż spotkawszy go, pytałem, czy im da odprawę, a on odpowiedział mi z największą pogodą: »Ja służę ojczyźnie i sztuce, a nie rozumie tego tylko głupota, nie chce zaś zrozumieć tylko podłota«. I miał słuszność, albowiem kto ma jakiekolwiek skrzydła u ramion i potrafi choć trochę wznieść się w górę, ten może nie uważać na uliczne błoto.
— Mógł jeszcze dodać pewien dowcip Heinego. Ale co do błota, to produkt czysto krajowy, równie jak inne objawy waszej narodowej kultury, a mianowicie: brudy, plotki, zazdrość, głupota, lenistwo, wielkie słowa, małe czyny, polityka po groszu łokieć, warcholstwo, gust do wieców, bandytyzm, browningi i bomby; nie skończyłbym do wieczora, gdybym chciał wszystko wymienić.
— To ja ci dorzucę parę rzeczy — rzekł Groński. — Pijaństwo, cynizm, głupia poza na rozpacz, bezmyślna hyperkrytyka, urąganie nieszczęściu, kalanie własnego gniazda, plwanie na krew i ból, podkopywanie wiary w przyszłość i bluźnierstwa przeciw narodowi. Czy masz już dosyć?
— Wina nie mam dosyć. Postaw, postaw!
— Wina nie postawię, ale ci powiem jeszcze, że mylisz się, twierdząc, że to krajowe produkty. To przynosi pewien wiatr, który widocznie obwiał i ciebie.
Lecz Świdwicki, który tym razem nie miał ochoty się kłócić, a miał ochotę pić, chcąc widocznie zwrócić rozmowę na inne tory, ozwał się niespodzianie.
— A propos wiatrów — jaka szkoda, że tak rozumni ludzie, jak Prusacy, popełniają jeden gruby błąd.
W Grońskim, który już wstawał, by się pożegnać, przemogła na chwilę ciekawość.
— Jaki błąd? — zapytał.
— Że poczytują nadchamstwo za nadczłowieczeństwo.
— W tem masz słuszność.
— Pogardzam sobą, ilekroć mam słuszność.
— A więc zostawiamy cię winu i pogardzie.
To rzekłszy, Groński kiwnął na Dołhańskiego i wyszli. Zastanowiły go jednak ostatnie słowa Świdwickiego, więc po chwili rzekł:
— Ciągle teraz chodzą ludziom po głowie Prusacy i przypominają się z byle powodu. Zresztą Świdwicki trafnie ich określił.
— Gdybyś tak wiedział, jak mało mnie obchodzą określenia Świdwickiego.
— A jednak często robisz mu konkurencyę i gadasz podobnie — odpowiedział Groński.
Poczem, idąc dalej za biegiem swych myśli, rzekł:
— Nietzsche także nie dostrzegł, że odczuwanie i rozumienie cudzej niedoli zjawia się dopiero na szczycie stworzenia...
— Dobrze, dobrze, ale w tej chwili więcej zaciekawia mnie to, co Krzycki zrobi z panną Anney?...
Dołhański, który nie znosił Świdwickiego, byłby się czuł szczerze dotknięty, gdyby był odgadł, że i temu przyszło na myśl to samo pytanie. Zostawszy sam, Świdwicki przypomniał sobie opowiadanie Grońskiego i zaczął się śmiać, gdyż myśl o takiem niezwykłem zawikłaniu rozbawiła go zupełnie. Wyobrażał sobie, jakie wzburzenie musiało zapanować u Krzyckich, u pani Otockiej i jak dalece sprawa ta poruszy całe koło ich krewnych oraz znajomych. I nagle jął sam ze sobą w następujący sposób rozmawiać:
— A gdybym tak poszedł z wizytą do panny Anney? Nawet wypada zostawić jej kartę... Zupełnie wypada! Nie zastanę jej — mniejsza o to, ale jeśli zastanę, postaram się zobaczyć, czy nóg niema zbyt grubych w kostce... Bo wykształcenie, naukę, nawet ogładę — można zdobyć, ale delikatne wiązadła nóg i rąk trzeba odziedziczyć po całym szeregu pokoleń. Trochę to sprzeczne z tem, co mówiłem Grońskiemu, ale to nic nie szkodzi. Ta wściekła Polcia ma jednak wiązania dosyć cienkie. Dyabeł wszelako wie, kto był jej ojciec. Pójdę. Nie znajdę jednej, to znajdę drugą.
I poszedł. Otworzył mu nie służący, ale panna Polcia, więc roześmiał się do niej najrozkoszniej jak umiał i rzekł:
— Dobry dzień, śliczna czarnuszko! Czy panna Hanka Skibianka jest w domu?
— Jaka panna Skibianka? — zapytała ze zdziwieniem.
— To panienka nie wie wielkiej nowiny?
— Co za nowiny? Nic nie wiem!
— Że pani panienka nie nazywa się panna Anney.
— Niech pan nie zawraca głowy.
— Daję panience słowo honoru. Proszę spytać pana Grońskiego, albo pana Krzyckiego, który palce sobie odgryza ze zmartwienia. Daję słowo honoru. Ja jeszcze i więcej wiem, ale jeśli panienka nie ciekawa, to sobie pójdę. Oto moja karta dla panny Ski—bian—ki.
Oczy dziewczyny roziskrzyły się z ciekawości. Mechanicznie wzięła kartę.
— Ja nie mówię, żeby pan sobie szedł, ale nie wierzę — rzekła z pośpiechem.
— A ja jeszcze więcej wiem...
— Co?
— Powiem do ucha.
Pannie Polci nie przyszło na myśl, że Świdwicki nie ma żadnej potrzeby mówienia po cichu, i pochyliła się ku niemu z bijącem sercem, a chociaż oblał ją przesycony winem jego oddech, nie odsunęła głowy.
— Co? — powtórzyła.
— Że panna Skibianka, to chłopka z Żarnowa.
— Nieprawda!
— Jak Boga kocham.
I to rzekłszy, mlasnął nagle szerokim całusem w jej ucho.





XIII.

List panny Anney odznaczał się nadzwyczajną prostotą. Na początku mówiła o tem, że z chwilą, gdy Krzycki prosił o jej rękę, musiała odkryć mu swoje pierwsze nazwisko, dalszy zaś ciąg zawierał dokładną, ale również po prostu skreśloną historyę jej samej i jej rodziny, od czasu wyjazdu z Rzęślewa. Smutny ten przebieg zdarzeń opowiadała w następujących słowach:
»Ojciec mój pochodził z Galicyi i miał w Ameryce krewnych, o których zasłyszał, że dorobili się majątku. Dowiedziawszy się o tem, postanowił przesiedlić się także i szukać szczęścia za oceanem. Opuściliśmy Rzęślewo wówczas, gdy pan był w Warszawie. Umiałam już pisać, gdyż nauczono mnie tego we dworze — i byłabym o naszym wyjeździe panu doniosła, gdybym wiedziała pański adres. Wyjechaliśmy, nic nikomu nie mówiąc, na Hamburg i tam stało się to, co często przytrafia się chłopom emigrantom. Agent oszukał nas, okradł z pieniędzy i wsadził nas na statek, który szedł nie do Ameryki, ale do Anglii. Wyrzuceni na bruk w Londynie, wkrótce popadliśmy w nędzę. Na wyjazd do Ameryki nie było już środków. Matka moja umarła w szpitalu na tyfus, ojciec z rozpaczy i nostalgii zapadł ciężko na zdrowiu. W tych warunkach znalazł nas i dał nam pracę pan Anney, jeden z najlepszych i najszlachetniejszych ludzi w świecie, opiekun i przyjaciel Polaków. Ale pomoc okazała się spóźniona i ojciec mój zmarł w ciągu roku. Ja zostałam w fabryce i pracowałam w niej aż do wypadku, który zmienił zupełnie moje położenie. Państwo Anney mieli jedynaczkę córkę, którą kochali nad wszystko w świecie i otaczali ją tem większą troskliwością, że groziła jej choroba piersiowa. Otóż zdarzyło się, że przy zwiedzaniu fabryki, panna Anney o mało nie została porwana przez tryby maszyny. Pospieszyłam jej na ratunek trochę z narażeniem własnego życia i odtąd wdzięczność państwa Anney dla mnie nie miała granic. Zabrali mnie z fabryki do siebie i w ten sposób stałam się towarzyszką, a następnie serdeczną przyjaciółką ich córki. Polak, emigrant z sześćdziesiąt trzeciego roku, przyjaciel pana Anney i człowiek bardzo wykształcony, uczył nas obie, a mnie osobno uczył po polsku. Starałam się korzystać, ile w mojej mocy, z tych lekcyi i po dwóch latach potrafiłam trochę się zbliżyć do poziomu umysłowego mojej przyjaciółki i mego otoczenia. Ale Agnès (tak było na imię pannie Anney) poczęła zapadać na zdrowiu. Wówczas pan Anney sprzedał fabrykę i przenieśliśmy się wszyscy, bo i nasz nauczyciel razem z nami do Włoch. Tam upłynęło nam około trzech lat na poszukiwaniu najlepszego klimatu dla naszej drogiej chorej. Wszystkie starania nie przydały się jednak na nic i Bóg zabrał do siebie swego anioła. Po śmierci Agnès państwo Anney, przez pamięć na to, że kochałam z całej duszy naszą zmarłą, przyjęli mnie za własne dziecko i dali mi nie tylko nazwisko, ale chcąc oszukać swą rozpacz, ból i żal — nawet i imię nieboszczki. Wszelako żal nie dał się oszukać i choć starałam się całem sercem, by być dla nich jakąś pociechą w życiu, w ciągu dwóch lat poszli oboje za swem największem ukochaniem...
I oto koniec mej historyi. A potem przyszły te zdarzenia, które znów zbliżyły mnie do pana, więc chcę usprawiedliwić moje postępowanie w pańskich oczach. Mam prawo do nazwiska, które noszę i życie moje od czasu wyjazdu z Rzęślewa było czyste. Sumienie wyrzuca mi tylko jeden nowy błąd. Oto nie przyznałam się państwu Anney, że byłam już niegodną ich opieki. Ale na wyznanie zabrakło mi siły. Zanadto kochałam moją Agnès i bałam się, że mnie z nią rozłączą. Później nie chciałam dorzucać jeszcze czegoś nowego do ich bólu. Nie miałam siły. Czasem też myślę, że teraz, gdy patrzą na mnie z nieba i wiedzą już wszystko, przebaczają mi zachowanie tej tajemnicy. Poza tem, raz jeszcze powtarzam i przysięgam, że życie moje było czyste. Ale we wspomnieniach mam tylko trumny i trumny, a z czasów rzęślewskich została mi tylko pamięć o panu. Nie mogłam zapomnieć ni mego grzechu, ni szczęścia. Nieraz, jeszcze za życia mojej przybranej siostry, patrząc w czyste jej oczy, walczyłam ze zgryzotą, a zarazem płakałam z tęsknoty. Potem, zostawszy sama na świecie, nie miałam o co serca zaczepić i poczęłam tęsknić jeszcze bardziej. Gdy po śmierci państwa Anney poznałam w Brukseli Zosię Otocką i zaprzyjaźniłam się z nią, dowiedziałam się wypadkiem, z rozmowy, że ona jest krewną pana. Wówczas opowiedziałam jej całe moje życie, nie ukrywając niczego, a ona nie tylko nie odsunęła się odemnie, ale pokochała mnie jeszcze bardziej. Ośmielona jej dobrocią wyznałam jej moją tęsknotę za wspomnieniami i za Rzęślewem. Może to moja nowa wina, że zwierzyłam się także Zosi z mej nieprzepartej chęci zobaczenia jeszcze raz w życiu Jastrzębia, Rzęślewa i (dlaczego nie mam powiedzieć całej prawdy) — i pana. Wtedy Zosia mówiła mi: »Ja cię rozumiem, jedź ze mną do Jastrzębia, jako panna Anney, gdyż nie możesz inaczej. Nikt cię nie pozna, a ty porachujesz się z własnem sercem. Może rzeczywistość zgasi tęczę wspomnień. Jeśli się uspokoisz na zawsze, to tem lepiej dla ciebie, jeśli on cię pokocha, to tem gorzej dla niego; jeśli dawne echa zbudzą się w waszych sercach, to widać takie przeznaczenie«. Tak doradzała Zosia i dlatego, gdy matka pana zaprosiła ją i Marynię, znalazłam się i ja w Jastrzębiu. Ale nie chcę uchodzić za lepszą niż jestem. Wyznaję, że jadąc, miałam ciągle na myśli słowa Zosi: »jeśli on cię pokocha, to tem gorzej dla niego«. — i chciałam, żeby tak się stało. Byłam pewna, że pan zupełnie o mnie zapomniał i myślałam, że gdyby pan mnie teraz pokochał bez wzajemności, to byłaby to jakaś słuszna za to zapomnienie kara i jakiś tryumf dla mnie i — jeśli nie taka zemsta kobieca, o jakiej mówią książki, to przynajmniej wielka ulga dla mojej miłości własnej. Ale stało się inaczej, bo zapomniałam wziąć tego w rachubę, że mam serce, nie z zagranicznej książki, ale ze wsi polskiej — proste i wierne. Gdy zobaczyłam Rzęślewo, Jastrząb i pana, chciało mi się tylko płakać i płakać, tak jak płakałam na pogrzebie pana Żarnowskiego — i odnalazła się we mnie ta Hanka, która przed laty kochała pana pierwszą dziecinną miłością, a potem takiem uczuciem nie kochała nikogo. Pan wie, co się stało dalej. Jeśli pan nie wróci, ja tego panu za złe nie wezmę, ale i pan niech urazy do mnie nie chowa. Ja także przeszłam tylko obok szczęścia...
Podpis był »Hanka«. Krzyckiemu, gdy czytał list, trzęsła się od czasu do czasu broda i ćmiły oczy. Począł powtarzać podpis listu: »Hanka, Hanka«. — Zerwał się i jął chodzić wielkimi krokami po pokoju. Myśli kłębiły mu się w głowie jak chmury po niebie, zbiegały się i rozbiegały, na wszystkie strony jak spłoszony tabun. Przeczytał list po raz drugi i trzeci i pod jego wpływem poczęły mu się przesuwać przed oczyma obrazy przeszłości, tak wyraziście, jakby to wszystko, co niegdyś zaszło, było wczoraj. Przypomniał sobie te jasne księżycowe noce, w czasie których wykradał się do młyna, i tę pachnącą sianem dziewczynę wiejską, która na pytanie, czy go kocha, szeptała w odpowiedzi »juści« — ale zarzucała mu swe jeszcze nawpół dziecinne ramiona na szyję, lub tuliła go do piersi z taką siłą, że żadna miłość nie mogła się zdobyć na szczersze wyznanie. Przypomniał sobie, że jednak kochał ją wówczas i że gdy mu jej zabrakło, tęsknił po niej, a nawet wypytywał ludzi o rodzinę kowalową z Rzęślewa — ale zdaleka i małodusznie, gdyż obawa zamykała mu usta.
Potem zatarła się ta dziewczyna w jego pamięci, tak dokładnie, że zatarły się nawet te lekkie wyrzuty, które sobie z powodu niej czynił. Nie zostało nic. Było mu dobrze na świecie i szukał nowych wrażeń, podczas gdy ją porwał życiowy wicher i rzucił jak marny liść na obcą ziemię, na której znosiła po prostu głód. A jednak ani wówczas, ani później, gdy przygarnęli ją dobrzy ludzie, nie zapomniała o nim — i nie przestała za nim tęsknić. Krzycki nie był głębokim znawcą dusz ludzkich, odczuł wszelako, że to, co dla niego było prostą przygodą miłosną, płytką rozkoszą zmysłów, chwilowem wrażeniem, tak rozwiewnem jak zapach kwiatów, dla niej stało się nowem życiem, oddaniem całego jestestwa i całej duszy, zbyt czystej i zbyt szlachetnej, by mogła na nowych drogach szukać nowego szczęścia. I oto zrozumiał teraz, dlaczego ta dzisiejsza, pożądana panna Anney, świetna, otoczona dostatkiem i budząca podziw napisała mu, że ma serce nie z zagranicznej książki, ale ze wsi polskiej — proste i wierne. Zrozumiał również, dlaczego list był podpisany Hanka. Naraz upadły też niepowrotnie wszystkie jego podejrzenia, i słowa jej: »życie moje od czasu wyjazdu z Rzęślewa było czyste« — wzruszyły go do tego stopnia, że począł sobie wymyślać za to, iż przez chwilę mógł sądzić o niej inaczej. Naraz wydał się sobie małym, marnym i niegodnym tej szlachetnej i wysokiej duszy. Ale przez głowę i serce przeszło mu w tych ostatnich chwilach tyle myśli, wrażeń i uczuć, że nie był pewien, czy i to ostatnie poczucie własnej winy i własnej marności będzie trwałe. Jednakże ogarniała go coraz większa tkliwość i zacierała się coraz bardziej ta różnica między Hanką a panną Anney, która mu była tak dokuczliwą w pierwszej chwili. Teraz przeciwnie: na wspomnienie, że tamta prosta dziewczyna i ta urocza dzisiejsza panna, są jedną i tą samą kobietą, przejmował go jakiś dreszcz, podobny do dreszczu rozkoszy. Pamięć, że tamtą niegdyś posiadał, poczęła budzić w nim jakby głód i jakby nową namiętność do tej dzisiejszej, a myśl o jej ponętach potęgowała jeszcze grę jego młodej krwi. Ale starał się potłumić w sobie te wrażenia i myśleć o sprawie poważnie i z całą świadomością odpowiedzialności, jaka nad nim zaciążyła. Przedewszystkiem zadał sobie pytanie, co powinien uczynić człowiek honoru, który uwiódł, a potem skrzywdził zakochaną w nim dziewczynę, prawie dziecko, a potem, po kilku latach, spotkał ją pod zmienionem nazwiskiem i pokochał? I odpowiedź była jedna: że choćby nawet nie pokochał, to jeśli jej miłość przetrwała, powinien przyjąć na siebie wszelkie następstwa swych czynów. Gdyby pozostała prostaczką, która nie mogłaby go nigdy zrozumieć, lub gdyby była zeszła z uczciwej drogi, to i w takim razie dla drażliwego sumienia przyczyna nie byłaby dostateczną do umycia rąk i wycofania się ze sprawy, a cóż dopiero, skoro ta dziewczyna wyrównała dzielącą ich przepaść umysłową i towarzyską, przytem zaś uszlachetniła swą własną duszę, a nie przestała go kochać. »Tak jest! Naplułbym sam sobie w oczy, mówił Krzycki — (nie myśląc w tej chwili o tem, że w praktyce podobna czynność byłaby trochę trudna do wykonania) — gdybym się wahał dłużej. Jedno jest do zrobienia i to jedno zrobię natychmiast«. Uczyniwszy to postanowienie, odetchnął głęboko, jak człowiek, któremu spadł z serca wielki ciężar — i o ile pierwej malał w swych własnych oczach, o tyle począł teraz znowu wyrastać. Nie zadał sobie jednak pytania, coby było, gdyby panna Anney nie miała takich cudnych, patrzących niebieską smugą oczu, ani takiej twarzy, której barwa przypominała płatki białej róży, ani tych wszystkich ponęt, za któremi zwracały się jego oczy i łudził sam siebie, że zmysły nie grają w jego postanowieniach żadnej roli i że postępuje jak rycerz bez nagany. Mówił sobie, że wielu z jego znajomych nie zdobyło się na podobne postanowienie: był rad z siebie, że zaś przyszło mu ono łatwo tylko dlatego, że rwało się ku niemu jego serce, to uważał, nie za obniżenie wartości samego czynu, ale za swoje szczęście. Przewidywał jednak, że mu przyjdzie jeszcze mieć do czynienia i z matką i z tak zwaną opinią towarzyską, której nie chodzi o zasady, tylko o plotki, i która szuka przedewszystkiem pokarmu dla własnej głupowatej złośliwości. Ale spodziewał się matkę przejednać, co zaś do złośliwców, uśmiechających się ironicznie z byle powodu, tym, jego rozdęte na samą myśl o tem nozdrza i zaciśnięte zęby nie zapowiadały nic dobrego. Lecz te przewidywane rycerskie wystąpienia, to była przyszłość, a tymczasem porywcza natura popychała go do natychmiastowego czynu. Postanowił iść zaraz do matki i ostatecznie się z nią rozmówić, spojrzawszy jednak na zegarek, przekonał się, że była blizko trzecia w nocy. Wobec tego, rzecz była niepodobna. Nie czując wszelako najmniejszej potrzeby snu, a pragnąc koniecznie coś zacząć, siadł do pisania listów. Przedewszystkiem zamknął do koperty list panny Anney, ponieważ chciał przesłać go matce przed ostateczną z nią rozmową, następnie zabrał się do pisania do panny Anney, ale wkrótce przerwał je, przyszło mu bowiem do głowy, że skoro dał słowo, iż przez tydzień będzie milczał, to nie ma prawa tego czynić. Natomiast, po krótkim namyśle, skreślił parę słów do pani Otockiej, z prośbą, by mu pozwoliła przyjść do siebie w dniu jutrzejszym.
Wreszcie, gdy brzask począł zaglądać do pokoju i mieszać się ze światłem lamp, pomyślał o spoczynku, ale chociaż czuł ogromne znużenie, nie mógł zasnąć i w myśli rozmawiał z matką i panną Anney, aż do wschodu słońca. Zasnął głębiej dopiero wówczas, gdy w hotelu poczynał się już ruch poranny i zbudził się późno. Ubrawszy się, zadzwonił na służącego i polecił mu odnieść list panny Anney do matki, ale w ostatniej chwili namyślił się inaczej i postanowił sam go odnieść. Lecz w pokojach zajmowanych przez panią Krzycką zastał tylko młodsze rodzeństwo i guwernantkę Francuzkę, która oświadczyła mu, że »madame« wyszła od rana do kościoła.





XIV.

Pani Krzycka udała się istotnie i do kościoła i do spowiedzi, albowiem w strapieniu, jakie na nią spadło, potrzeba jej było i porady i pociechy. A strapienie to było rzeczywiste i głębokie. Żyła ona w czasach, w których rozmaite stare uprzedzenia i przesądy zacierały się i gasły coraz bardziej, ustępując miejsca nowym, demokratycznym ideom. Ponieważ o uszy jej odbijało się niejednokrotnie, że fala tych nowych idei może przynieść pożytek i zbawienie krajowi, więc pani Krzycka, lubo i przyzwyczajenia i dawniejsze jej pojęcia były im przeciwne, nie tylko nie walczyła z niemi, ale zgadzała się na nie w sposób bierny i milczący. Przychodziło jej to tem łatwiej, że ani w głowie nie postało jej nigdy, żeby osobiście mogła mieć z niemi do czynienia. Było to dla niej coś takiego, jakgdyby ktoś do kilku pokoi w Jastrzębiu, w których nigdy stale nie przesiadywano, wprowadził nowożytne meble. Niech sobie stoją, skoro moda tego wymaga i skoro w innych pokojach są stare, odziedziczone fotele, na których można przesiadywać wygodnie! Aż tu nagle kazano jej się przeprowadzić do tej nowej części domu; nagle stanęła wobec faktu, że syn jej zakochał się w chłopce z Rzęślewa i miał się z nią żenić. Wówczas w pierwszej chwili wzburzyło się w niej wszystko: stare instynkty i przyzwyczajenia poczęły krzyczeć. Owa bierna i milcząca zgoda na nowe idee runęła jak budynek z piasku, a cały przebieg zdarzeń wydał się oburzonej obywatelce-szlachciance niegodną intrygą, której igraszką i ofiarą miał być jej syn, a w nim cały ród Krzyckich. Zdumienie, że główną wspólniczką i niemal autorką tej intrygi mogła być istota, którą pani Krzycka uważała za wcielenie wszystkich cnót niewieścich i z którą chciała ożenić syna, wzmogło tylko jej gniew. Próżno pani Otocka tłómaczyła jej, że ten syn był uwodzicielem niewinnego dziecka, a panna Anney aniołem, i że przywożąc ją do Jastrzębia nie miała złych zamiarów i uczyniła to tylko, co każda inna kobieta, współczująca krzywdzie i tęsknocie, uczyniłaby na jej miejscu. »Jeśli najgorętszem życzeniem panny Anney było zobaczyć jeszcze raz w życiu te miejsca, w których przełamało się jej życie — i człowieka, którego nie mogła zapomnieć, a który był sprawcą tego położenia, to jej się to należało, i każdy, kto ma choć trochę serca zrozumieć to powinien«. »A niech ciocia powie — mówiła dalej — czy mogłam zdradzić jej tajemnicę i czy nie stworzyłabym niemożliwego dla niej położenia?« Cicha i łagodna zwykle pani Otocka uniosła się w obronie przyjaciółki do tego stopnia, iż powiedziała wprost pani Krzyckiej, że gdyby nawet Władzio zakochał się był bez wzajemności w pannie Anney, to miałby tylko to, na co zasłużył, a przytem skoro »Aninka« nie przyjęła jego oświadczyn i dała mu tydzień czasu do namysłu, to może się cofnąć, w takim jednak razie straci szacunek nie tylko »Aninki«. Ale wszystko to było dolaniem oliwy do ognia i powiększyło tylko gniew pani Krzyckiej, która oświadczyła, że bądź co bądź, oboje z synem padli ofiarą podstępu. Poczem wyprowadziła się do hotelu, zapowiedziawszy w chwili wyjazdu, że noga jej więcej w tym domu nie postanie.
Jednakże gorycz i gniew, które wezbrały w jej sercu, zwróciły się nie tylko przeciw pani Otockiej. Syn zranił także ciężko jej serce i zbudził cały szereg bolesnych wspomnień, związanych z pamięcią męża. Oto mąż ów, człowiek ubóstwiany przez nią w pierwszych latach pożycia, za swe rozliczne przymioty i nadzwyczajną piękność, przyczynił jej jednak nie mało zmartwień swem niemoralnem życiem w stosunku do kobiet wogóle, a do mieszkanek Jastrzębia i jego okolicy w szczególności. Dla pani Krzyckiej nie było tajemnicą, że w ciągu długich lat, raz wraz wyprowadzano krowy z dworskiej obory, jako podarunki, a raczej wynagrodzenia dla rozmaitych Kaś i Maryś i że w Jastrzębiu znalazłaby się spora gromadka przyrodnich braci i sióstr jej dzieci. Wiele jej łez wylało się z powodu takiego stanu rzeczy aż do ostatniego niemal roku życia męża. W swoim czasie cierpiała na tem jej miłość własna, oraz kobieca godność małżonki i matki. Potem przebaczyła wszystko, ale po śmierci męża, jako kobieta głęboko religijna, żyła w ciągłym lęku na myśl o sądzie bożym, przed którym stanął nieboszczyk. Od lat całych starała się wybłagać dla niego przebaczenie łzami, postem, jałmużną, modlitwą. Przedewszystkiem zaś postanowiła wychować syna w ten sposób, aby nigdy nie wpadł w błędy ojcowskie. Strzegła go, od jego chłopięcych lat, jak oka w głowie, ochraniała od wszelkich złych wpływów. Po oddaniu Władzia do szkół, poleciła dozór nad nim krewnemu swemu księdzu i Grońskiemu, w którego moralność wierzyła — zresztą słusznie. I oto, gdy syn ten wyrósł, gdy po skończeniu szkół poszedł na uniwersytet, a następnie objął gospodarstwo w Jastrzębiu, miała tę bezdennie naiwną wiarę, jaka często zdarza się u kobiet uczciwych i pobożnych, a nieobeznanych z zepsuciem światowem, że »Władzio« czysty jest dotychczas jak lilia. Aż tu niespodzianie łuska spadła jej z oczu. Syn wstępował w ślady ojca. Na tę myśl ogarnęła ją rozpacz. W duszy jej wybuchnął wprawdzie gorący protest przeciw związkowi syna z chłopką, mając jednak sumienie wielce drażliwe, odczuwała po rozmowie z panią Otocką, że pannie Anney coś się od Władysława należy. Raz i drugi przyszedł jej do głowy taki sposób wyjścia z ciężkiego położenia, by na mocy z góry zawartej umowy Władysław oświadczył się pannie Anney, a ona go odrzuciła. »Ale czy ja wiem, mówiła sobie, ile podobnych Hanek znajdzie się już w Jastrzębiu«. I zgroza przejmowała ją do szpiku kości, na myśl, że między temi Hankami mogą być siostry przyrodnie Władysława, wydawało jej się bowiem, że zbrodnia ojca ciągnęła za sobą fatalnie jeszcze większą zbrodnię syna — a za niemi musiało iść potępienie. »Ach Władku, ach Władku!« — powtarzała bezradnie — i czuła prócz lęku, taki ból, taki serdeczny zawód i taką głęboką urazę, że jakkolwiek rozumiała, iż trzeba jej jaknajprędzej wezwać Władysława i dowiedzieć się, jak przyjął wiadomość, iż panna Anney jest Skibianką, i jak zamierza postąpić — jednakże nie mogła przemódz na sobie, by zobaczyć się z nim zaraz. Po przeniesieniu się od pani Otockiej, wiadomość, że go niema w hotelu, sprawiła jej prawdziwą ulgę. Zamknęła się też natychmiast w swoim pokoju i postanowiła go, gdyby nadszedł, nie puścić.
Zrana zaś nazajutrz poszła do kościoła i do spowiedzi, a po spowiedzi, prosiła krewnego swego prałata, tego samego, który w swoim czasie opiekował się Władkiem, o poradę. Była już spokojniejsza. Stary prałat przyjął ją u siebie i począł nadzwyczaj dokładnie wypytywać o pannę Anney, o pobyt jej w Jastrzębiu, o przebieg wypadków po zamachu na Władysława i o szczegóły z życia Hanki, o których pani Krzycka wiedziała od pani Otockiej, nakoniec o obawy samej pani Krzyckiej — poczem jął chodzić po pokoju a wreszcie po długiem milczeniu rzekł:
— Co do grzechów, jakie Władysław, poza tym pierwszym grzechem młodości mógł popełnić w Jastrzębiu, to są tylko przypuszczenia i obawy, a ponieważ niema na to niezbitych dowodów, więc tego wszystkiego nie należy brać wcale w rachubę. Pozostaje tylko dawna Hanka, a dzisiejsza panna Anney. Z tą jedną sprawą mamy do czynienia, więc chciałbym wiedzieć, jak ty na nią patrzysz jako matka?
Pani Krzycka odpowiedziała, iż wie doskonale, iż ludzie wobec Boga są równi, ale chodzi jej o szczęście syna. Podobne małżeństwa nie bywają zwykle szczęśliwe. Być może, że przyczynia się do tego złośliwość świata; być może, że żonę spotykają upokorzenia tylko ze strony osób próżnych i złośliwych, ale mąż musi je odczuwać — wskutek czego przychodzi rozdrażnienie — i stosunki psują się, nawet bez złej woli stron obu. Co do jej syna, jest on ambitny i drażliwy, jak mało kto — i choćby kochał żonę jak najmocniej, będzie cierpiał, jeśli ktokolwiek okaże jej choć cień lekceważenia. Kto żyje w świecie, musi się ze wszystkiem liczyć, nawet z głupotą, nawet ze złością, nie mówiąc już o innych względach, od których tak często zależy szczęście pożycia.
Stary prałat słuchał, składając i rozkładając wedle swego zwyczaju fularową chustkę do nosa i wreszcie rzekł:
— Liczyć się z głupotą i złością to może znaczy tylko ubezpieczać się od nich, nie zaś czynić im ustępstwa.
Poczem ją patrzeć przenikliwie na panią Krzycką i zapytał:
— Pozwól, że zadam ci jedno pytanie: dlaczego syn twój ma być koniecznie szczęśliwy?
Pani Krzycka spojrzała na niego ze zdziwieniem:
— Przecie ja jestem matka...
— Tak, ale są rzeczy ważniejsze od szczęścia zwłaszcza ziemskiego... prawda?
— Prawda — odpowiedziała cicho.
— To, co mówiłaś o względach światowych, może być mniej więcej słuszne i może istotnie są przyczyny, które sprawiają, że takim małżeństwom trudniej o szczęście niż innym, ale trzeba przedewszystkiem zadać sobie pytanie, co jest w życiu większe, a co mniejsze, co ważniejsze, a co mniej ważne, i postąpić wedle sumienia.
— Więc jak ja mam postąpić? — zapytała pani Krzycka.
Stary prałat spojrzał na wiszący na ścianie krucyfiks i cicho, ale z naciskiem odpowiedział:
— Jak chrześcijanka.
Nastało chwilowe milczenie.
— Poprzestaję na tej radzie — rzekła pani Krzycka — i dziękuję.





XV.

A Władysław, podczas, gdy matka była w kościele i na naradzie u prałata, udał się, mimo wczesnej godziny, do pani Otockiej. Na wstępie podniósł do ust obie jej ręce i całował je tak długo, że już z tego samego poznała, z czem przychodzi
— Wiedziałam, że tak będzie! wiedziałam! — mówiła ze wzruszeniem i radością.
On zaś odpowiedział drgającym, miękkim głosem:
— Nie potrzebowałem tygodnia, by pomiarkować, że żyć bez niej nie mogę.
— Wiedziałam! — powtórzyła raz jeszcze pani Otocka. — Czy mówiłeś już z matką?
— Nie. Wczoraj latałem jak nieprzytomny po mieście, potem wpadłem do Grońskiego, wróciłem do hotelu bardzo późno, a dziś rano powiedziano mi, że matka w kościele.
Pani Otocka zatroskała się znowu.
— Wczoraj — rzekła — była bardzo zagniewana, a dałby Bóg, by dała się przejednać, bo od tego dużo zależy.
— Nie wszystko — odpowiedział Władysław. — Nie mówiąc już o wielkiem mojem przywiązaniu do matki, czczę ją ogromnie i Bóg widzi, że radbym stosować się zawsze do jej woli. Ale i to ma swoje granice. Gdy chodzi o szczęście, nie tylko moje, ale i najdroższej mi w świecie głowy, tego nie mogę żadnym innym względom poświęcić. Myślałem nad tem całą noc. Mam nadzieję, że matka się zgodzi, bo ufam i w jej charakter i w tę miłość, jaką mi zawsze okazywała. Gdyby wszelako, wbrew moim nadziejom, pokazało się inaczej, to jej powiem, że to jest postanowienie, które nie może już być i nie będzie cofnięte.
— Oby jednak nie zaszła tego potrzeba — rzekła pani Otocka — bo tu idzie i o Aninkę. Wczoraj po liście, który do ciebie pisała i po odejściu pana Grońskiego, rozmawialiśmy do późna w noc. Była bardzo nerwowa i płakała, ale powiedziała tak: »Jeśli on wróci do mnie, nie z całą dobrą wolą i radością, tylko dlatego, by słowa nie cofnąć, to się nigdy na to nie zgodzę. Niema we mnie pychy, nie liczyłam się nawet z miłością własną i napisałam mu szczerze, co jest w mojem sercu, ale choćby ono miało mi się złamać, nie wyjdę za niego, jeśli mu się będzie zdawało, że się do mnie zniża«...
— Drogie, kochane stworzenie! — przerwał Krzycki.
A pani Otocka mówiła dalej:
— Potem zaczęła płakać i dodała jeszcze, że i na to się nie zgodzi, by być przyczyną rozdwojenia między synem i matką.
— Nie! — powtarzam raz jeszcze, że postanowienie moje nie może być i nie będzie cofnięte. Tu w grze całe moje życie, a matka, choćby teraz nie znalazła w sobie dość dobrej woli, to znajdzie ją później. Tymczasem uczynię wszystko, by moja przyszła żona miała w niej także matkę, kochającą i wdzięczną za szczęście syna.
— Czy mogę to powtórzyć Anince?
— Po to właśnie przyszedłem. Ale mam jeszcze jedną prośbę. Ona wzięła odemnie słowo, że przez tydzień do niej nie wrócę — i sama tylko może mnie od niego uwolnić. A przecie wobec tego, z czem tu przyszedłem, to byłaby poprostu niepotrzebna męka. Ani tydzień, ani rok już nic nie zmieni. Nic, absolutnie! Czy kuzynka zechce jej to powiedzieć i prosić ją odemnie, ale prosić bardzo serdecznie, by mnie zwolniła ze słowa?
— Z największą chęcią i mam nadzieję, że zbyt trudno nie przyjdzie.
— Dziękuję z całej duszy i lecę teraz do matki.
Lecz zanim wyszedł, do pokoju wbiegła Marynia i poczęła spoglądać bystro to na siostrę, to na Władysława. Nikt, oczywiście, nie wtajemniczył jej w dawne stosunki Władysława i Hanki, ale wiedziała już, że panna Anney jest dawną Hanką, wiedziała wszystko, co nastąpiło potem, i kochając bardzo pannę Anney, umierała z niepokoju i zarazem z ciekawości, jak się rzeczy obrócą. Było jej tak ładnie z tym pytającym wzrokiem i niespokojną twarzą, a przytem miała tak zabawną minę, że Krzycki, mimo całego wzruszenia, wpadł na jej widok w dobry humor. Pani Otocka milczała, nie wiedząc, czy on sobie życzy mówić o swych sprawach sercowych przy Maryni, on zaś nie przerywał umyślnie przez czas jakiś milczenia, wreszcie zbliżył się do małej kuzynki i uścisnąwszy jej dłoń, ozwał się grobowym głosem:
— Zapóźno!
— Jakto zapóźno? — zapytała z przestrachem.
— Wychodzi za mąż za innego.
— Kto?
— Panna... Kajetana.
I wybuchnął szczerym, wesołym śmiechem. Marynia domyślała się, że rzeczy nie muszą stać źle, skoro Krzycki żartuje, chcąc jednak dowiedzieć się dokładniej dobrej nowiny, poczęła tupać nogą i napierać się, zupełnie jak dziecko.
— Ale jak naprawdę? Ja dziś nie mogłam spać! — Jak naprawdę — jak?
— Naprawdę, to nadzieja i radość i szczęście — tam! — odpowiedział Krzycki, wskazując w kierunku mieszkania panny Anney.
Poczem, ucałowawszy ręce kuzynek, wyleciał jak z procy, albowiem było mu bardzo pilno.
Po drodze jednak spoważniał, a nawet sposępniał na myśl, że zbliża się chwila ostatecznej rozmowy z matką.
Zastał ją w hotelu, gdzie czekała go w jego własnym pokoju. — Widok twarzy matczynej spokojnej i pełnej niezwykłej jakiejś słodyczy dodał mu na razie otuchy, w tej samej jednak chwili pomyślał, że łagodna perswazya, prośby, a może i łzy, to będzie coś cięższego do zniesienia niż gniew — i zapytał niepewnym głosem:
— Czy mama czytała jej list?
— Czytałam — odpowiedziała pani Krzycka — ale jeszcze przedtem dowiedziałam się prawie wszystkiego od Zosi, którą Aninka sama prosiła, by nic nie ukrywała przedemną.
— Mówił mi Groński, że mama rozgniewała się na Zosię?
— Tak było, ale to się naprawi. Teraz chciałabym przedewszystkiem z tobą się szczerze rozmówić.
Więc Krzycki począł opowiadać, jak w pierwszej chwili uderzył w niego jakby grom — i jak nie mógł pogodzić się z myślą, że Hanka i panna Anney to jedna i ta sama istota. Przyznał się do wahań, do zwątpień, do podejrzeń i do bólu, którym go one przejęły — i do walki wewnętrznej i do obrachunków z sumieniem i do wszystkiego, przez co przeszedł. Aż dopiero, gdy po przeczytaniu jej listu spostrzegł, że ten ból rodzi się właśnie z miłości do niej, a ta walka, to jest walka z własnem sercem i szczęściem, wówczas przestał się wahać: szczęścia nie umie sobie wyobrazić inaczej, jak z tą najdroższą w świecie istotą, a bez niej nawet by go nie chciał.
Poczem jął mówić, że gdy ją poznał jako pannę Anney w Jastrzębiu, od pierwszej niemal chwili pociągnęła go z jakąś niepojętą siłą i zajęła wszystkie jego myśli. Ceni przecie wysoko Zosię Otocką, a Marynię uważa za jakieś świetlane zjawisko. Ale podziw a miłość to co innego. Przytem ani Zosi ani Maryni nic nie winien. Dobre były dla niego podczas gdy był ranny — i oto wszystko. A pannie Anney zawdzięcza prawdopodobnie życie i pamięta, że ona własne dla niego narażała. Czem-że jej może za to wywdzięczyć i czem zapłacić za dawniejszą krzywdę, wyrządzoną prawie jeszcze dziecku? Któż więcej wart — czy on, który zapomniał i żył z dnia na dzień, łatwem, bezmyślnem i duchowo próżniaczem życiem, czy ona, której żadne nowe uczucie nie wypełniło rozłąki i która uszlachetniła swój umysł i serce w cierpieniu, w tęsknocie i pracy? — »Zaledwie śmiem, matko, wierzyć — mówił — że ona nie tylko odpuściła mi krzywdę, ale nie przestała mnie kochać. Może stało się tak dlatego, żem to ja, po raz pierwszy w jej życiu otworzył jej drzwi do świata miłości, ale niezawodnie i dlatego, że to jest całkiem wyjątkowa natura... Tak matko! — jedna z takich, która nawet w stanie pierwotnym, nawet wówczas, gdy jeszcze nie umieją zdać sobie z niczego sprawy, posiadają ten jakiś szlachetny instynkt, to jakieś wzniosłe poczucie, że miłość uszlachetnia wprawdzie wszystko, ale tylko wówczas, gdy jest wielką, gdy jest jedna na całe życie — i taką mają moc, taką głębię kochania, że do innej miłości nie są zdolne. — Ale gdy się taką znajdzie, to tylko Bogu na klęczkach dziękować — i po prostu w głowie mi się miesza na myśl, że za moją winę spotyka mnie nie kara, ale takie bajeczne szczęście. Może być, że jest na świecie więcej takich kobiet, które mogą człowieka uszczęśliwić, ale ja z tą jedną chcę być szczęśliwy; może jest więcej takich, które wszystko wokół siebie uszlachetniają i podnoszą, ale ja czuję, że przez tę jedną będę coraz lepszy. Wreszcie, jest to kwestya nie tylko mego szczęścia, ale i mego honoru...
Tu, złożywszy ręce, począł jej błagalnie patrzeć w oczy, poczem mówił dalej:
— To wszystko powierzam teraz w ręce mamy: całe moje życie, całą przyszłość i spokój mego sumienia i szczęście i honor.
A pani Krzycka wzięła go obu dłońmi za skronie i ucałowała w czoło.
— Mój Władku — rzekła — ja jestem stara kobieta i miałam rozmaite uprzedzenia, więc ci nie powiem, że mi od pierwszej chwili przyszło łatwo zgodzić się na twoje zamiary. Wiesz, że wczoraj rozgniewałam się na Zosię Otocką i aż do dziś rana trwałam w postanowieniu, żeby ile w mojej mocy, sprzeciwić się twemu małżeństwu. Nie dziw się temu, bo skoro przyznajesz, że i w ciebie uderzył jakby piorun, to pomyśl, co się musiało dziać ze mną? Ja, jak zwyczajnie matka, miałam to na dnie duszy, że dla ciebie nawet jakaś królewna nie byłaby za wysoką partyą. Ale nie tylko stary sposób myślenia, nie tylko próżność macierzyńska i nie tylko uprzedzenia podniecały mój opór. Bałam się także o twoje szczęście. Ja przeciw samej osobie Aninki, gdyby nie te wszystkie okoliczności, nie byłabym miała nic. Poznałam ją w Jastrzębiu i pokochałam szczerze; nieraz mówiłam: daj Boże, żeby wszystkie nasze panny były do niej podobne. Ale dowiedziawszy się, kto ona jest i co było między wami, zlękłam się naprzód, czy ty więcej podobnych krzywd nie wyrządziłeś w Jastrzębiu!...
— Nie, mamo — odrzekł Krzycki — daję na to słowo!
— Bo widzisz, ja myślałam, że ty jesteś zupełnie czysty, więc pomyśl, co to był dla mnie za cios...
Władysław pochylił się ku jej rękom, by ukryć twarz, albowiem mimo powagi chwili, mimo szczerego wzruszenia i niepokoju, naiwność matki wydała mu się czemś tak niesłychanem, iż obawiał się zdradzić wyrazem zdumienia, albo co gorzej — uśmiechem. »Ach, pomyślał, szczęście, że tylko za Jastrząb mam przysięgać, gdyż matce nie mógłbym powiedzieć tego, co powiedziałem Grońskiemu, że mądry wilk nie bierze nigdy w tej wsi, w której ma gniazdo...« Lecz jednocześnie przyszło mu na myśl, że trzeba być chyba aniołem, żeby mieć takie złudzenia — i uwielbienie jego dla matki wzrosło jeszcze.
A ona mówiła dalej:
— Powtóre, brałam w rachubę i świat i tych ludzi, wśród których musicie żyć. Wiedziałam, że niejeden, w słowach pochwali twój postępek, a w rzeczywistości będziesz musiał znosić tysiące małych przykrości i ukłóć, które cię będą póty drażnić i jątrzyć, póki nie zaprawią cierpieniem i goryczą, nawet twego uczucia dla żony; szło mi o twe szczęście, którego w zaślepieniu pragnęłam dla ciebie przedewszystkiem. I dopiero dziś rano zdjęto mi łuskę z oczu... Niby to takie rzeczy się wie i głosi, a jednak z prawdziwem zdziwieniem i jakby coś zupełnie nowego, usłyszałam, że szczęście to wcale nie najważniejsza rzecz w życiu, i że nie ono powinno być największą troską matki... A przedtem obmyto mi ręce z pychy i kazano się rządzić sumieniem — więc ja, mój Władku, nie mogę odwodzić cię od tego małżeństwa.
Władysław, usłyszawszy to, pochylił znów głowę do rąk matki i począł je okrywać pocałunkami.
— Ach, mamo droga — powtarzał — ach mamo, jakim ja szczęśliwy!
— I ja — odpowiedziała pani Krzycka. — Bo obawiałam się jeszcze i o to, czy twoje uczucie nie jest powierzchowne, oparte na złudzeniach i wyobraźni, ale po tej naszej rozmowie, widzę, że ty Aninkę kochasz prawdziwie.
— Tak jest! — to siedzi bardzo głęboko i dałoby się wyrwać chyba razem z życiem.
— Wierzę, wierzę.
I tak zapewniając się wzajem, oboje mówili zupełnie szczerze i zarazem łudzili się oboje. Władysław bowiem miał zapalną głowę, łakome zmysły i miękkie serce, ale żył przeważnie na zewnątrz i żadne z jego uczuć nie mogło wyrastać z wielkich głębin, gdyż wogóle nie był człowiekiem głębokim.
Lecz pani Krzycka, wierząc w każde jego słowo, jak w ewangelię, rzekła z wielką otuchą:
— To niechże cię Bóg błogosławi, moje dziecko. Mówmy obecnie tylko o tem, co nastąpi. Ja rozumiem przecie i to, że raz się zgodziwszy, trzeba się zgodzić, nie przez pół, ale całem sercem; trzeba przyjąć Aninkę z otwartemi ramionami i dać jej poznać, że to ona wyrządza nam łaskę, za którą powinniśmy jej być wdzięczni.
— Tak! bo też to ona — zawołał z zapałem Władysław.
— Dobrze, dobrze — odpowiedziała z uśmiechem pani Krzycka. — Teraz wypada mi pójść do niej i podziękować od siebie. Przypuszczam też, że Aninka cofnie potem ten warunek, żebyś się nie pokazywał u niej przed tygodniem.
— Ma się starać o to i Zosia, ale naturalnie słowa mamy będą skuteczniejsze.
— Kiedy chcesz, żebym poszła?
A Krzycki złożył znów dłonie:
— Zaraz, mateczko, zaraz!
— Dobrze. Czy tu zaczekasz na mnie, czy u Zosi?
— Tu, bo Zosia może być z Marynią na próbie. Ona czasem sama ją odprowadza.
Pani Krzycka podniosła się ciężko z krzesła, gdyż dzień miała od rana męczący, a reumatyzm chwytał ją coraz silniej. Rozprostowawszy jednak nogi, ruszyła raźnie przed siebie. Myśl, że się trudzi dla swego chłopaka, czyniła jej przyjemnym trud i wysiłek.
Lecz po drodze poczęła myśleć o rzeczach, o których dotychczas nie było wcale mowy między nią i synem. Należała ona do tego gatunku kobiet, często trafiającego się wśród szlachcianek wiejskich, które w trosce o byt i majątek dzieci, doskonale umieją podszywać idealny płaszcz realną podszewką. W swoim czasie całe gospodarstwo w Jastrzębiu było na jej głowie i z tego powodu miała mnóstwo kłopotów i przyzwyczaiła się ciągle z nimi walczyć, więc i obecnie myśli jej zwróciły się ku materyalnej stronie sprawy.
— Zgodziłabym się na to małżeństwo (myślała, jakby usprawiedliwiając się sama przed sobą), choćby Aninka nie miała nic, ale ciekawa jestem, ile też ona może mieć?
Poczem jęła się pieścić nadzieją, że Aninka nie ma może milionów i jak na Angielkę nie jest bardzo bogata, ale, że to, co w Anglii uważa się za skromny majątek, w Polsce jest wielką zamożnością.
I wśród takich rozmyślań zadzwoniła do panny Anney.
Wizyta odbyła się tak, jak należało się spodziewać. Pani Krzycka była poczciwa, wdzięczna, macierzyńska i w chwili, w której w serdecznych słowach oddawała życie i szczęście syna w ręce panny Anney, »swojej drogiej córki« — w miarę patetyczna. Panna Anney była także w miarę patetyczna i także serdeczna, a przytem prosta, cicha, skupiona w sobie i zachowująca się jakby z pewną ostrożnością, pomimo, iż o przeszłości nie było wcale mowy. Pani Krzyckiej zostało nawet wrażenie, że tej »rezerwy« było o włos za dużo. Rozumiała doskonale, że byłoby nietaktem ze strony panny Anney okazywać zbyt wiele entuzyazmu i przyznawała jej zupełną słuszność — a jednak wyniosła na dnie serca jakby trochę zawodu, gdyż z drugiej strony, taiło się w niej przekonanie, że kobieta, która dostaje »Władka«, i będzie nosić jego nazwisko, byłaby usprawiedliwiona, choćby oszalała z radości.
Wróciwszy do hotelu, nie przyznała się jednak do tego wrażenia synowi, lecz poczęła obsypywać »Aninkę« pochwałami i mówić o niej tak gorąco, że obojgu stanęły łzy w oczach. Władysław pytał zresztą przedewszystkiem, czy »tabu« zostało zdjęte i zakaz odwołany, a dowiedziawszy się, że tak jest, w kwadrans później był już u nóg Hanki.
— Moja ukochana, moja pani anielska, moja żono! — mówił, obejmując jej kolana.





XVI.

W kilka dni później do Grońskiego przyszli w odwiedziny stary rejent Dzwonkowski i doktór Szremski. Groński, dla którego to było miłą niespodzianką, lubił bowiem obydwóch, a doktora cenił przytem wysoko — powitał ich z wielką serdecznością i począł wypytywać, co słychać w mieście, w okolicy i u nich samych.
— Ha! żyjemy, żyjemy — odpowiedział hałaśliwy doktór. — W tych czasach to i to sztuka. Ale policya nas dotąd nie aresztowała, bandyci nie zastrzelili, socyaliści nie wysadzili w powietrze, więc nie tylko żyjemy, ale przyjechaliśmy do Warszawy... Ja, dlatego, że muszę jechać dalej — aż na Wołyń, a ten tu mąż (tu wskazał na rejenta) z powodu koncertu i udziału w nim panny Zbyłtowskiej. Przeczytawszy o tem w dziennikach, wpadł w taki stan, że lada chwila oczekiwałem ataku apopleksyi lub anewryzmu. Nie było rady! Musiałem przepisać jako kuracyę pobyt w Warszawie. Zresztą on teraz nie może już wcale wytrzymać w naszem miasteczku i myśli tylko o tem, by odstąpić komu kancelaryę i przenieść się tu na stałe. »W sercu jego ogień płonie — i śnieg tonie i lód tonie«... i tak dalej. Ha!
Podczas tych słów stary rejent poruszał szczękami tak zawzięcie, iż broda schodziła mu się z nosem — wreszcie ozwał się:
— Głowa pęka. No!... głowa pęka!...
— Zawsze stara kłótnia? — zapytał śmiejąc się Groński.
— Kłótnia? — powtórzył rejent. — Nie, ja już się nie kłócę. Roztrząsł mi mózg, roztrząsł mi nerwy, ogłuszył mnie, roztargał, wyczerpał, wyszlamował, wyssał, wygadał ze mnie resztę sił. Od wczoraj, panie — przez całą drogę — ciągły trajkot i trajkot... potem w hotelu; dziś od rana i jeszcze tu. — Nie! — ja już nie mogę — nie mogę... no...
— Ta! Ta! A kto co dzień mnie wzywa, kto codzień wywiesza język aż do pierwszego guzika u kamizelki i każe mi go oglądać. Czekaj pan! pojadę, a pan będziesz go sobie sam w lustrze oglądał.
— To pan jedzie naprawdę, aż na Wołyń? a cóż pacyenci? — zapytał Groński.
— Boję się, że przez ten czas wyzdrowieją — ale trudno! muszę jechać!
— I na długo?
— Nie wiem, ale myślę, że nie na długo. Ja jestem mazur wołyński, z tamtejszej drobnej szlachty... albo jak się tam mówi z jednodworców. Oni tam siedzą najczęściej czynszem u rozmaitych półpanków, ale ja mam własną sadybę na spółkę z bratem ex-sędzią, który zajmuje się gospodarką i do którego teraz jadę.
— Przecie nie dlatego, że chory?
— Owszem, panie — zwaryował.
— A mój Boże! Od jak dawna?
— Niedawno. Od czasu jak został »krajowcem«.
— Ach!...
— Tak jest. Zachciało się szerepetce udawać dziedzica, zachciało się szaraczkowi pańskiej kompanii i dostał wody w głowie. Miesiąc temu, wysłałem mu dwa tysiące elementarzy dla naszej chodaczkowej braci, bo to bieda, panie, o której nikt nie myśli i która mimowoli, a raczej wbrew woli, zatraca tam swoją polską duszę. I dasz pan wiarę? oto odesłał mi całą pakę, wraz z listem, w którym oświadcza, że elementarzy nie będzie rozdawał...
— Dlaczego? — zapytał Groński, którego opowiadanie doktora poczęło rozciekawiać i zajmować.
— Napisał mi naprzód, że oni tam postanowili żyć i pracować tylko dla swojej prowincyi i zajmować się tylko sprawami miejscowemi czyli krajowemi, powtóre dążyć do jakiejś syntezy wszystkich narodowości, po trzecie, nie polonizować nikogo...
— Ale przecie chodziło o elementarze dla dzieci drobnej szlachty, która jest polską?
— U nich i to już nazywa się polonizacyą, bo przeszkadza ich »syntezie«. — Wiadomo na czem taka synteza musi się skończyć. Niech ją dyabli wezmą razem z ich dyplomacyą. Ale to nie dość! Oświadczył mi wkońcu, mój genialny braciszek, że nie uważa się za Polaka, tylko za Wołyńca, z polską kulturą i że to jest jego stanowisko polityczne. Ach, panie — źle Stańczyk powiedział, że w Polsce jest najwięcej doktorów: — w Polsce jest najwięcej polityków. Każdy przeciętny Polak, to drugi Talleyrand, drugi Metternich, drugi Bismarck. Nie brał nigdy udziału w życiu politycznem, nie zna historyi, nie przechodził żadnej szkoły, nie robił żadnych studyów? — Nic to! — On jest z bożej łaski! On ma z natury taką trociczkę w mózgu, o której myśli, że byle ją zapalić, to wszystkie bąki i komary, wypijające naszą krew, zdurzeją tak, że przestaną nas ćwiczyć. I każdy jest przekonany, że on jeden widzi jasno, że on jeden ma wyłączny środek i że jego dyplomacya powiatowa, miejscowa, krajowa, czy jak tam wreszcie — to panaceum. Do głowy mu nie przyjdzie, że przy takiej powiatowej czy miejscowej polityce, pójdzie jak mówił Jan Kazimierz, ta ojczyzna in direptionem gentium!...
— Panie — rzekł do Grońskiego stary rejent, wskazując na doktora — przycisnąłeś w nim taki guzik, że on teraz przestanie gadać, dopiero wtedy, gdy nie będziemy już mogli ruszyć ani ręką, ani nogą.
— To nie guzik, to bolączka — odpowiedział Groński.
I widocznie, dla Szremskiego, była to bolączka, gdyż zacietrzewił się tak, iż nie słysząc co się koło niego mówi, rozpoczął następujący dyalog ze swym nieobecnym bratem:
— Aa!? — nie jesteś Polak, tylko Wołynianin z polską kulturą? — dobrze! Więc naprzód, powiem ci, żeś się wyparł ojca, dziada, pradziada, żeś napluł na ich groby, żeś się wyrzekł swej tradycyi, swojej racyi bytu, żeś zmalał, żeś od swoich odszedł, a idziesz do tych, którzy cię nie chcą, nie proszą i zlekceważą; żeś zawisł w powietrzu — i że ładnie będziesz wyglądał w takich warunkach na twoim Wołyniu. Powtóre, powiem ci, że ty, nie jesteś jeszcze zaprzańcem, gdyż to co robisz, robisz tylko przez głupią politykę, którą wskutek swego nieuctwa poczytujesz za mądrą — aleś otworzył drogę przyszłemu zaprzaństwu. Twój wnuk, albo prawnuk, wyrzecze się już i polskiej kultury. A następnie, jeśli powiadasz, żeś nie Polak, tylko Wołyniec z polską kulturą, to czemu nie cofniesz się dalej, choćby aż do Darwina? Toż tak samo mógłbyś powiedzieć, żeś ty, nie Polak, ale orangutang, albo pithekantropos z polską kulturą. Co? Ba! — ale ty mówisz jeszcze, że nie chcesz nikogo polonizować? A jak ty możesz polonizować? Czy batem, czy więzieniem, czy przymusem religijnym, czy szkołą, czy kneblem na rodzimy język? Powiedz! Bo jeśli, nie wypierając się swego narodu, będziesz świecił przykładem swej polskiej cnoty publicznej, jeśli dasz komu swój polski głód wolności, swoją polską zdolność rozumienia cudzego bólu, swoją polską miłość, swoją polską nadzieję, swą wiarę w lepszą przyszłość, i przejednasz go tem dla Polski — to czy i taką polonizacyę będziesz uważał za niewczesną i złą politykę? Ale w takim razie pytam, co ty masz, durniu, lepszego do roboty i po co tam siedzisz, gdzie siedzisz? Nie wiesz? — i wkońcu nie będziesz nawet wiedział kto jesteś. To ja ci powiem. Ty, bracie, jesteś słaby charakter, a przedewszystkiem — słaba głowa.
Tu zwrócił się do Grońskiego:
— Ot, co mam bratu powiedzieć i dlaczego do niego jadę. Tam ma być jakiś zjazd, więc powiem to innemi słowy i publicznie.
— Byleś pan jechał sobie jak najprędzej — ozwał się rejent.
A doktór począł się śmiać.
— A właśnie, że mam jeszcze czas i przedtem będę na koncercie panny Zbyłtowskiej.
— Owszem, owszem — rzekł Groński. — Jedź pan. Polskę okrawają teraz nie tylko zewnątrz wrogie nożyce, ale ona zaczyna się rozpadać i pruć wewnętrznie. Jedź pan i powiedz to publicznie. Może znajdą się tacy, którzy zlękną się odpowiedzialności przed przyszłością.
— Myślę, że się znajdą. Bo w gruncie rzeczy przypuszczam, że oni, a przynajmniej ich większość czuje dotychczas po staremu, a tak gadają tylko dlatego, żeby te knykcie, które ich trzymają za gardło, pofolgowały im choć na chwilę. Ale i w tem się mylą. Skutek będzie tylko taki, że będą i od dołu i od góry jeszcze bardziej lekceważeni i deptani.
— Kiedy pan jedzie?
— Ten zjazd będzie dopiero za dziesięć dni, więc istotnie posiedzę tu z tydzień, bo i w Warszawie mam rozmaite sprawy. Tymczasem odwiedzę znajomych, a między innymi panią Otocką i Krzyckich. Jak się ma Krzycki?
— Zdrów jak ryba — i żeni się.
— Masz tobie! Założyłbym się, że z tą śliczną Angielką? Czysty kwiat!
— Tak. Ale pokazało się, że to kwiat nie angielski, tylko szczeropolski i do tego z wiejskiej łąki.
— Na Boga! Co pan mówi?
— To już nie żaden sekret. Nazywa się Hanka Skibianka.
Tu Groński opowiedział im całą historyę panny Anney, nie wspominając tylko o tem, że Władysław znał ją jeszcze jako Hankę.
A oni słuchali ze zdumieniem, doktór zaś począł uderzać dłońmi po kolanach i krzyczeć:
— Ach, żebym to ja był wiedział! Ach, żebym to ja był wiedział!
— No, to coby było? — zapytał opryskliwie rejent.
— Coby było? Byłbym się zakochał nie po uszy, ale ponad uszy. Ja się i tak o włos w niej nie zakochałem. Ach, Krzycki! — szczęśliwy a niezasłużony! Ale zato ja mam prawdziwego pecha! Niech mi która tylko w oko wpadnie — trrach! — albo ją ktoś bierze, albo ona się w kimś już kocha. Ale trudno! Muszę pannę Anney zobaczyć i złożyć jej życzenia. Bo ostatecznie, Krzycki to dobry chłopak. Nie tacy Polskę odbudują — ale to dobry chłopak! I przystojna bestya, aż oczy rwie. Chciałbym ich zobaczyć razem. To mi będzie para — co?
— Jeśli pan chcesz ich zobaczyć, a masz czas — rzekł Groński — to nie przyjdzie trudno, albowiem umówiliśmy się wczoraj u pani Otockiej, że znajdziemy się dziś wszyscy na próbie koncertu. Mogę panów wprowadzić dziś na próbę, a potem pójdziemy razem całą gromadą na śniadanie.
— Właśnie! — zawołał rejent — właśnie przyjechałem pana prosić, byś mnie wprowadził na te próby. Wyszło się z dawnych stosunków, i nie wiem, do kogo się udać — no!
Groński spojrzał na zegarek.
— Jeśli tak, to doskonale, ale mamy jeszcze czas. W sali odbywa się w tej chwili jakiś wiec, czy odczyt, a takie wiece zwykle przedłużają się ponad naznaczony termin. Potem, nim wywietrzą salę i ustawią na nowo krzesła, upłynie także z pół godziny. Ja nie opuszczam żadnej próby, więc wiem, jak zwykle bywa.
— I ja nie będę opuszczał — rzekł rejent.
Jednakże niecierpliwił się tak, że wyszli zawcześnie. Przed gmachem stało kilkanaście osób, widocznie oczekujących na tych, którzy byli w sali — z wewnątrz zaś dochodził gwar, chwilami okrzyki, oklaski i jakby odgłosy tupania.
— Co to za posiedzenie? — spytał doktór.
— Istotnie, nie wiem — odpowiedział Groński — teraz tego pełno. Są wiece polityczne, są narady społeczne, są odczyty literackie — i Bóg wie co.
— Zazdroszczę Warszawie! — zawołał doktór.
— Nie bardzo jest czego. Czasem trafi się coś zasługującego na uwagę, ale najczęściej dzieją się takie głupstwa, że po prostu wstyd.
— O, już wychodzą — zauważył rejent — ale czego tak krzyczą?
— Czekajmy, to chyba jakaś awantura — rzekł Groński.
Jakoż widocznie była awantura, albowiem z ogromnego przedsionka gmachu wypadło na szerokie schody kilkudziesięciu ludzi, bez czapek i kapeluszy, którzy w mgnieniu oka utworzyli bezładną kupę. W kupie tej poruszały się gwałtownie ręce, laski, parasole, a ruchowi ich towarzyszył przeraźliwy wrzask. Następnie ze skłębionej czerni, pchnięty dziesiątkami ramion, wyleciał jak z procy jakiś człowiek, z gołą głową, i w poszarpanym surducie i zeskoczywszy ze schodów, przewrócił się pod samemi nogami doktora, tak, że o mało nie zwalił na ziemię i jego i rejenta.
— Świdwicki! — zawołał ze zdumieniem Groński.
A Świdwicki podniósł się i, wygrażając pięścią tłumowi, który wyrzuciwszy go za drzwi wracał znów do sali, począł mówić zdyszanym głosem:
— Ach, to ty? Wyleli mnie! wyleli! Nadłamali mi trochę żeber i podarli surdut. Ale to nic! Ja też skrzywiłem kilka prostych nosów, a wyprostowałem kilka krzywych. Zdarza mi się to już drugi raz... Uf!
— Chodź-że ze mną. Nie możesz tak zostać z gołą głową i w takim surducie — rzekł Groński.
— Nie, nie! — odpowiedział Świdwicki. — Uf! niech odetchnę. Hej, posłaniec!
I skiwawszy posłańca, rzekł mu:
— Obywatelu! masz tu dwa złote i kontramarkę. Idź do przedsionka i przynieś mi kapelusz wraz z okryciem.
— Ale na Boga! Co się stało?
— Zaraz, zaraz — rzekł Świdwicki — niech się pierwej ubiorę. Potem wleźmy do jakiej cukierni... Uf!... Bo jak po skończeniu wiecu zaczną wychodzić, a znajdą mnie tu, to mi gotowi znów dać łupnia, a za jedną drogą i panom.
— Więc to wiec?
— Wiec, narada, dyskusya, odczyt — co chcesz! Panna Sicklawer mówi o »uświadomieniu«. W prezydyum zasiadają pan Citronenduft, panna Bywałkiewicz, panna Anserowicz, panna Kostropacka, panna Gotower, pan redaktor Czubacki i t. d. Sala nabita. Uf! Bawiłem się jak król!
— A widać! — zauważył Groński.
— Myślisz, że nie?... Ale przedstaw mnie tym panom. Jestem przecież bohaterem dnia.
— Bohater Świdwicki, panowie: rejent Dzwonkowski i doktór Szremski — odrzekł spokojnie Groński.
Świdwicki uścisnął dłonie zdumionym towarzyszom Grońskiego, poczem, gdy posłaniec przyniósł mu kapelusz, laskę i okrycie, ubrał się i rzekł:
— Z tą laską gotów byłbym na nich tu poczekać — ale na dziś dość. Wiec potrwa jeszcze ze dwadzieścia minut, albo i dłużej. Chodźmy do cukierni, albowiem strzyka mi coś w nogach i nie mogę stać.
Poszli do cukierni. Świdwicki kazał sobie dać jeden i drugi kieliszek koniaku, poczem jął opowiadać.
— Był tedy wiec uświadamiający. Panna Sicklawer, to, mówię panom, Cicero w spódnicy. Jak zaczęła uświadamiać rozmaite korniszony rodzaju męskiego i rozmaite sroki od lat czternastu, z których przeważnie składała się publiczność, to aż i mnie zrobiło się ciepło. Korniszony biły brawo lub wołały »hańba«, gdy była mowa o rodzicach; sroki dostały wypieków i podrzucało je na krzesłach, tak jakby siedziały na szydłach, i wszystko było jaknajlepiej. Zabierał głos pan Citronenduft, panna Gotower i jeszcze jakaś dziewica, rodem aż z Karsu, która, o ile słyszałem, nazywa się jakoś z grecka, czy z hiszpańska: »Nieodtego«. Dojrzalszą publiczność ogarniał także zapał, a ja, choć Groński o tem wątpi, bawiłem się jak król. Bo widzicie, panowie, ja, w zasadzie, nie mam przeciw uświadamianiu nic. Owszem, owszem! Tylko jestem tego zdania, że jak ma być wesoło, to niech będzie prawdziwie wesoło. To też, po kilku przemówieniach, wstałem, prosiłem o głos, i oświadczyłem, że chcę wypowiedzieć wiersz na cześć zebrania. Zgodzono się i dostałem z góry brawo. Wtedy zacząłem deklamować — wprawdzie nie oryginalny poemat, ale moją trawestacyę bajki: »Raz swawolny Tadeuszek«. Ale nie długo tego było; pokazało się, że mój Tadeuszek okazał się tak swawolny, że był za swawolny nawet i dla nich. Nie podobało się też i to, że patrząc na pannę »Nieodtego«, przymknąłem jedno oko. Poczęto wołać: milczeć! fe! precz! to są kpiny! I tu moja bajka idealna poczęła się zmieniać w epos realne... Bo gdy w odpowiedzi na okrzyk: »to są kpiny!« odpowiedziałem: »A wyście myśleli, że co?« — uczynił się jeden ryk: »za drzwi!« Pięćdziesiąt przynajmniej rąk uczepiło się moich ramion i karku, zrobił się barszcz, bili mnie, biłem ja. Nakoniec stoczyli mnie do sieni, z sieni na schody i na ulicę — a resztę panowie wiecie. Powtarzam po raz trzeci, że bawiłem się jak król!
— To mi przynajmniej odwaga! — rzekł doktór. — Takim rzeczom trzeba zapobiegać, choćby przez skandal, więc dobrze pan zrobiłeś i tęgi z pana narodowiec.
— Ja, narodowiec? — zawołał Świdwicki. — Mnie onegdaj wyrzucili za drzwi z wiecu narodowi demokraci. Wprawdzie trochę grzeczniej, ale mnie wyrzucili.
Groński począł się śmiać.
— Więc to nowy twój sport? — zapytał.
Lecz na tem skończyła się rozmowa, gdyż uwagę ich zajęły wracające z odczytu tłumy. Przed oknami cukierni płynęła czarna rzeka ludzka, a wśród niej mnóstwo było istotnie niedorostków i podlotków z wypiekami na policzkach.
Gdy rzeka przepłynęła wreszcie, ukazały się po pewnym czasie w oknie jasne, wiosenne postacie Hanki, Maryni i pani Otockiej w towarzystwie Krzyckiego.





XVII.

Na tak zwany »najszczęśliwszy okres« w życiu Krzyckiego padały pewne małe cienie, a to z rozmaitych powodów. Jeśli bowiem, z jednej strony miłość jego dla Hanki wzrastała z każdym dniem, to z drugiej rozpoczęły się rozmaite przykrości, które przewidywała matka. Były to rzeczy prawie niedostrzegalne, do których nie można się było przyczepić, a jednak zlekka kłójące. Zdarzyło się oto, że panie z Górek przyszły do pani Krzyckiej zapraszać ją na ślub panny Kajetany z panem Dołhańskim, który to ślub miał się odbyć za indultem już za kilka dni. Pani Krzycka, składając im życzenia, oświadczyła, że i one mogą je także jej złożyć z powodu zaręczyn syna z panną Anney. Wówczas obie — jedna po drugiej — poczęły ściskać serdecznie panią Krzycką, co miało być niby oznaką życzeń, ale wyglądało na współczucie, tembardziej, że pani Włócka, prócz słów: »wola boska!« — nie powiedziała nic innego, a panna Kajetana wznosiła do góry oczy tak pobożnie, jakby chciała wybłagać na Wysokościach pociechę dla strapionego serca matki. — Krzycki śmiał się po ich odejściu, ale w duszy życzył im, aby połamały karki. Gdy jednak w kilka dni później pokazało się, że z całego kółka znajomych jedna tylko Hanka nie otrzymała od tych pań zaproszenia — chciał zrobić Dołhańskiemu awanturę i matka ledwie zdołała go od niej powstrzymać oświadczeniem, że ani ona sama, ani pani Otocka i Marynia na ślub nie pójdą. Krzyckiego gniewało nawet i to, że niektórzy znajomi, w przeciwieństwie do pań z Górek, składali mu życzenia ze zbytnim zapałem, tak jakby spełnił jakiś czyn bohaterski. Małżeństwo jego, zarazem pochodzenie Hanki stało się przedmiotem wszystkich rozmów w »towarzystwie«. Na świecie mogły zachodzić wielkie zmiany polityczne, mogły pękać bomby i wybuchać bezrobocia — w salonach mówiono przez kilka dni tylko o Hance, której nazwisko, rozmaite wiotkie damy, wymawiały tonem pytania cedząc przez zęby i przymykając oczy: »Anka... Skubanka — n’est ce pas? — Lecz również życzenia tych, którzy je składali Krzyckiemu ze zbytnim zapałem, płynęły nie tylko z uznania dla jego bohaterstwa, z jakiem odważył się brać za żonę »Skubankę«. Posag Hanki, i nadzieja skubania w przyszłości milionera, grała w tem ważniejszą rolę. Posag ten, który zgodnie z przewidywaniem pani Krzyckiej, był, jak na miejscowe warunki, dość znaczny, ale bynajmniej nie milionowy, wzrastał w opinii z każdą niemal godziną, tak, że doszedł do rozmiarów niemal bajecznych i wzmógł powszechną ciekawość do tego stopnia, że gdy Hanka w towarzystwie dwóch swych młodych przyjaciółek, oraz pani Krzyckiej i narzeczonego, pojawiła się na wyścigach — wszystkie lornetki skierowały się na ich powóz. Wiotkie damy z high-life’u patrząc na jej promienną, jaśniejącą szczęściem i zdrowiem twarz, mówiły wprawdzie, że byłyby od razu odgadły, że »to jest trochę coś innego« — ale twierdziły, że w dzisiejszych czasach tenże high-life powinien otworzyć swoje delikatne łono osobie, posiadającej takie środki do »hobienia dobrze«. — Co do jej urody, przeważyło jednak zdanie, że nie jest dość ładna, by można było dla niej stracić głowę i że Krzycki żeni się dla pieniędzy. — W obronę brały go tylko panie z Górek, które widując teraz dużo ludzi, dawały wszędzie do zrozumienia, że młody ich sąsiad nie zawsze szukał tylko milionów — i dopiero, gdy zawiodły go inne marzenia, powiedział sobie, że w takim razie lepiej jest mieć pieniądze niż nic.
Tak układały się rzeczy zewnętrzne. Ale i na niebie narzeczonych pojawiały się od czasu do czasu małe chmurki, które w miarę jak rozpłomieniała się miłość Krzyckiego, pojawiały się nawet coraz częściej. Hanka, przywykłszy do obyczajów angielskich, nie wahała się wcale przyjmować narzeczonego u siebie, spędzać z nim sam na sam długie godziny, chodzić z nim we dwójkę po mieście, a nawet wyjeżdżać za miasto, i nazywać się po imieniu. Mówiła sobie, że w wielkiem i szczerem kochaniu powinna się mieścić także przyjaźń i że trzeba, zanim się zostanie żoną, być szczerym przyjacielem i kolegą — sądziła, że Władysław to zrozumie i nie tylko ją będzie tembardziej kochał, ale i tembardziej lubił. Czytała niegdyś w jakiejś angielskiej książce, że można kochać a nie lubić i że w takim razie miłość gorzknieje do tego stopnia, iż może stać się wiekuistem nieszczęściem, więc chcąc tego uniknąć i oprzeć przyszłe życie na niewzruszonych fundamentach, chciała obok miłości, zdobyć i jaknajgłębszą przyjaźń.
Lecz tu zaczęły się między narzeczonymi nieporozumienia. Ów złotowłosy, patrzący niebieską smugą, dobry przyjaciel, ów różany wesoły kolega, który ubierał się w jasne suknie i wiosenne kapelusze, był tak cudny, że Krzycki polubił go wprawdzie bez granic, ale w każdem sam na sam tracił głowę. Hance zdawało się, że narzeczony, choćby zakochany bez pamięci, ale zarazem i przyjaciel, powinien być takim człowiekiem, któremu można w każdej chwili oprzeć głowę na ramieniu, z całą ufnością, że tej ufności nie nadużyje i nie skorzysta ani z odosobnienia, ani z chwilowej słabości, ani z szarej godziny, ani z tego, że miłość rozbraja kobietę i osłabia. On, przeciwnie, może dlatego, że tracił głowę, postępował tak, jakby sądził, że przyjaźń i stosunek koleżeński dodają tylko praw narzeczeństwu. Stąd zrodziła się w nich zobopólna czujność: w nim baczna na wszystko, z czego można było skorzystać, w niej baczna na to, czego należało unikać. Z początku milcząca — czujność ta przerodziła się wkrótce w sprzeczki. Następowały po nich przeprosiny, które byłyby potęgowały miłość obojga, gdyby nie to, że Krzycki nawet i przepraszał zbyt zapalczywie. I nieporozumienie było w rzeczywistości głębsze, niż oboje myśleli, albowiem, gdy Hanka sądziła, że ze względu na to, co niegdyś między nimi zaszło, on powinien być tem powściągliwszym i okazywać jej tem większy szacunek, on w chwilach, gdy zaślepiała go żądza, zdawał się mniemać, że właśnie ta przeszłość, wraz z jej spalonymi mostami upoważnia go do wszystkiego. Z tych powodów rysował się od czasu do czasu zaczarowany gmach ich szczęścia, a byłby rysował się jeszcze silniej i prędzej, gdyby nie to, że w Krzyckim był materyał na wszystko — i że przychodziły nań chwile zupełnie odmienne. Nieraz w jasne noce, gdy siedzieli na balkonie, wychodzącym na ogrody w mieszkaniu Hanki, i gdy z sąsiedniego balkonu dochodził śpiew skrzypców Maryni, a światło księżyca zdawało się spać cicho na przeciwległych murach, usypiały również i zmysły Władysława. Dusza jego ukołysana widokiem ukochanej istoty, bielejącej, jak biały anioł w mroku — upojona zapachem liści i kwiatów uskrzydlona muzyką, cicha, jak cicha noc letnia, roztapiała się w jakieś powszechne a słodkie i czyste uczucie, które obejmowało Hankę i niosło ją ku gwiazdom. Wrażliwa dusza dziewczyny odczuwała to wówczas i po prostu tonęła w szczęściu.
Ale były to przelotne nastroje. W chwilę później, gdy Krzycki dawał jej dobranoc, i gdy całował jej ręce i czoło, wnet budziła się w nim wiecznie głodna żądza i szukał jej ust, przyciskał jej piersi do swoich, tracił pamięć — a gdy wydzierała mu się z ramion, mówił, że nie obiecywał jej być kwakrem angielskim — i rozstawali się, jeśli nie gniewni, to jakby upokorzeni oboje i smutni.
I ten smutek bratał się z miłością. Ale zdarzało się często, że Władysław rozbrajał Hankę swą wielką otwartością, która stanowiła rzeczywisty jego przymiot.
— Ty, Hanuś moja — mówił raz po cięższej sprzeczce — chciałabyś, żebym ja wylazł na jakąś drabinę i siedział na najwyższym szczeblu. Na chwilę — dobrze! — mogę! Ale siedzieć tam zawsze, tobym tak samo nie potrafił, jak chodzić ciągle na szczudłach. Ty sobie nie wyobrażaj, że jestem czemś więcej, niż jestem. Ja jestem sobie zwyczajny człowiek, który się tem tylko różni od innych, że cię kocha nad wszystko.
— Nie, Władku — odpowiedziała Hanka — ja wcale nie chcę, żebyś był jakąś wielkością, bo pamiętam, co mówią Anglicy, że największem arcydziełem bożem jest uczciwy człowiek.
— Ja tam broiłem trochę, ale myślę, że jestem uczciwy.
— Tak, ale pamiętaj, że nie ten jest uczciwym człowiekiem, kto nie robi źle, ale ten, kto robi dobrze. W tem mieści się wszystko.
— Zgoda i na to. Ty mnie tego nauczysz.
— I ty mnie.
— Ha! będziemy gospodarzyli w Jastrzębiu i będziemy robili, co będziemy mogli. Tam jest dużo roboty i to takiej, do której jestem zdolny. Być dobrym gospodarzem, być dobrym dla ludzi, uczyć ich — uczyć, kochać, oświecać — być też dobrym obywatelem kraju, a w razie potrzeby zginąć dla niego — do tego, słowo ci daję, jestem zdolny. Tak jest! I oto masz mnie. Ale, wszystko razem wziąwszy, nie będzie ci ze mną źle, Hanuś... Zanadto cię kocham, by ci mogło być źle. Tylko, moje złoto, moje kochanie, moja różana pani — nie każ mi ciągle siedzieć na drabinie, bo tego nie potrafię.
Hankę przejednywała jego prostota i szczerość. Myśl o wspólnem życiu w Jastrzębiu, o ukochaniu tego ludu, którego była dzieckiem, o uczeniu go, o pracy nad nim i dla niego, uśmiechała się jej i nęciła ją tak silnie, jak nic innego. Wrócić do Polski i zająć się wsią polską, to był jej zamiar, który powzięła zaraz po śmierci państwa Anney. A teraz takie właśnie widnokręgi otwierał przed nią ten dawny »panicz«, którego kochała jeszcze jako prosta dziewczyna. Więc była mu wdzięczna, była gotowa podnosić w duszy jego zalety, usprawiedliwiać wady, kochać go — i wytrwać przy nim wiernie, a w zamian — nie chciała nic więcej, jak, żeby i on kochał ją, nie tylko zmysłami, ale prawą i czystą miłością i by patrzył na nią przedewszystkiem jak na towarzyszkę życia »for worse and better!...«
I dlatego, gdy przychodziły takie chwile, w których zdawało jej się, że on widzi w niej głównie przedmiot swych żądz i nie umie wcale znaleźć w sobie siły do walki z niemi i do podniesienia swego uczucia na szlachetne wyżyny, zwątpienie ogarniało jej serce i nie mogła się oprzeć myślom, że on nie jest taki, jakimby go mieć chciała.
— Ale jednak — pocieszała się w duchu — to szczera i prawdziwa natura, a gdzie jest szczerość i prawda, tam wszystko może się odnaleźć.
Krzycki zaś był istotnie szczery i to do tego stopnia, że można go było przejrzeć na wylot, jakgdyby był szklany. Dowodem tego była opinia, którą w rozmowach z Grońskim wygłaszał o nim doktór Szremski.
— Mnie — mówił — interesuje dzisiejsza panna Hanka Skibianka jeszcze dziesięć razy więcej, niż dawna panna Anney — i życzę jej szczęścia z całej duszy. Ale jeśli ona oprze to szczęście na uczuciu, jakie ma dla niej Krzycki, to boję się, że się zawiedzie... Ja nie chcę powiedzieć o nim nic złego. Owszem, to dla mnie sympatyczny typ, bo ogromnie nasz, ogromnie swojski. Gdyby Krzycki żył sto lat temu i był ułanem, szarżowałby pod Samosierrą nie gorzej od Kozietulskich i Niegolewskich. Tylko, on należy do tego rodzaju ludzi, którym, dla jakiejś idei, lub dla jakiegoś uczucia, łatwiej zginąć, niż dla nich żyć i w nich wytrwać. Zwracać się ku jednej idei, lub ku jednemu uczuciu, jak igła magnesowa zwraca się na północ — to nie ich moc, ani ich rzecz. Oni potrzebują dystrakcyi, rozrywek. I niema w tem nic dziwnego. Pomyśleć tylko, że przez całe wieki nikomu w świecie nie było lepiej, niż rozmaitym Krzyckim i Grońskim — nikomu! To też wysysali rozkosze z życia, jak sok z winogron. Jedli, pili, bawili się, hulali — ba! bili się nawet dla przyjemności. Nie byli źli, ani okrutni, bo człowiek szczęśliwy nie może być zupełnie zły. Mieli w sercu pewne uczucie ludzkości. Folgowali plemionom, które im podlegały, ale przedewszystkiem — folgowali sobie. — Stąd, na dnie duszy polskiej leży zawsze folga. Przyszły teraz czasy pokuty, a ta folga, prawem dziedziczności, zwłaszcza w tej sferze, do której należy Krzycki, jeszcze została. Jemu nie wystarczy ani miłość dla kobiety, ani dla Ojczyzny. Będzie je kochał i w danym razie zginie dla nich, ale w życiu będzie sobie folgował. I, widzi pan, właśnie dlatego powiedziałem, że nie tacy naszą społeczność odbudują.
— A jacy? — zapytał Groński.
— Przyszłe pokolenia — nie brzuchate, nie dobroduszne, nie gadatliwe, nie łase na rozkosze zmysłów, na przyjemnostki życia, nie — niby do wszystkiego dobre, a do niczego nie zdatne — tylko twarde, uporne, milczące i fachowe. Niedola i niewola orzą pod nie grunt od stu lat.
— A dzisiejsza chwila grunt nawozi — rzekł Groński. — Szkoda tylko, że ten nawóz tak cuchnie!...
— To nie nawóz, to nawiany piasek, który wyjaławia naszą glebę — odrzekł z energią doktór.
I począł kląć.





XVIII.

Dołhański zawojował jednak do wysokiego stopnia i swoją narzeczoną i przyszłą teściową, albowiem wymógł na nich, że były osobiście u Hanki i zaprosiły ją na ślub. Skłonił je do tego uwagą, iż bądź co bądź należy zachować choć pozory dobrych stosunków z przyszłymi sąsiadami z Jastrzębia, a zwłaszcza przekonał wiadomością, którą przyniósł z wysokich sfer, że high-life godzi się z myślą przygarnięcia Hanki, tymczasem zaś chciałby ją z blizka w kościele zobaczyć. Po ich wizycie, w czasie której i matka i córka zachowywały się pod bacznem okiem Dołhańskiego, nie tylko poprawnie, ale zupełnie uprzejmie, cofnęła i pani Krzycka swój zamiar nieuczestniczenia w obrzędzie ślubnym.
Odbył on się w pierwszych dniach tygodnia, w kościele Wizytek przy licznym napływie dam wielkiego świata i utytułowanych kolegów Dołhańskiego, z klubu. Grała w tem istotnie rolę chęć przyjrzenia się z blizka chłopce-milionerce, ale także i Dołhańskiemu. Ci z jego znajomych, którzy znali panie z Górek, opowiadali poprzednio, że bierze on pannę zamożną, ale starą i śmieszną — wskutek czego dobrzy koleżkowie chcieli obaczyć, jaką też będzie miał minę, by następnie mieć przedmiot do drwin i konceptów. Ale pod tym względem czekał ich najzupełniejszy zawód. Dołhański prowadzony z jednej strony przez Grońskiego, z drugiej przez hrabiego Gila, szedł przez kościół tak pewny siebie, tak zimny i z takim uśmiechem na ustach, jakby to on miał prawo i ochotę drwić z koleżków. Wysoka i chuda panna młoda wyglądała zresztą w ślubnej powłóczystej sukni nieźle. Miała zadużo pudru na twarzy, zanadto długi welon i zanadto »drżała jak liść«, co robiło wrażenie, jakby ten liść czynił to trochę umyślnie. Nie było w niej jednak nic wielce śmiesznego — i gdy klęknęła przed ołtarzem, damy i kawalerowie, patrzący z głębi kościoła, musieli przyznać, że jest w jej białej wysmukłej postaci nieco wdzięku. Lecz oczy obecnych zwracały się głównie na Hankę, która przesunęła się przez nawę pod rękę z Władysławem, jak jasny, wiosenny obłok. Panom z klubu wydało się, że z chwilą jej wejścia zrobiło się w kościele widniej. Hrabia Gil, który znalazł się blizko niej, za stallami, wyraził się następnie w pewnym salonie, iż bije od niej różowe ciepło. Inni potwierdzili to natychmiast, a na dowcip jednej z dam, że chcąc się podobać, trzeba być widocznie nietylko kobietą, ale i kaloryferem — odpowiedzieli, że trzeba absolutnie.
Tymczasem zazdroszczono Władysławowi i milionów pana Anney i Hanki, która tak skupiła na sobie powszechną uwagę, że pani Otocka i Marynia przeszły prawie niedostrzeżone. Obie nie wyglądały też tego dnia korzystnie. W pani Otockiej małżeństwo Dołhańskiego budziło pewien niesmak, co odbijało się w jej twarzy, a Marynia otwierała zanadto z ciekawości usta, a przytem obnażone jej ramionka były tak szczupłe i jak zwykle u niedorosłych panien tak czerwone, że wzbudzać mogły tylko litość. Panie z wielkiego świata nie patrzyły zresztą ani na jedną, ani na drugą jeszcze i dlatego, że Krzycki ze swoją postawą i twarzą ułana z czasów Księstwa Warszawskiego, stał się tem ogniskiem, do którego zbiegły się wszystkie promienie ich szyldkretowych lornetek.
Z chwilą ukazania się księdza zapadła cisza i rozpoczął się obrzęd. Lornetki skierowały się teraz na ołtarz. Zdala widać było spływający z pod kwiatów pomarańczowych welon panny młodej i łysiejącą nieco na samym szczycie głowę Dołhańskiego, po której pełgały odblaski migocących w mroku świec. Krzycki pochyliwszy się ku Hance, począł szeptać: »I my wkrótce...« a ona przymknęła powieki na znak, że tak — poczem, gdy spotkały się ich oczy, zarumieniła się mocno i podniosła do ust swą koronkową chustkę — a następnie utkwiła wzrok w ołtarzu, przypomniało się jej bowiem, jak niedawno migotały im tak samo świece w kaplicy Ś-go Krzyża, gdy razem modlili się o przyszłe szczęście. Tak! Wkrótce tam uklękną znowu, po to, by już nie rozłączyć się więcej w życiu. I na tę myśl, pełne słodyczy, ale zarazem i niepokoju uczucie wypełniło jej piersi.
Tymczasem w ciszy dał się słyszeć głos księdza: »Edwardzie, czy chcesz wziąć za małżonkę tę Kajetanę, którą przed sobą widzisz?« — gdy zaś Dołhański potwierdził to stanowczo, a po nim i Kajetana wyszemrała, że chce tego oto Edwarda, związano im ręce stułą i obrzęd szybko dobiegł do końca, poczem orszak weselny opuścił kościół. Państwo młodzi mieli za dwie godziny wyjechać za granicę, ale przedtem czekał na nich w sali hotelowej obiad, na który zaproszono z krewnych pana młodego, tylko panią Krzycką z Władysławem oraz Hankę, jako jego narzeczoną i obie siostry — z dalszych zaś, Grońskiego i hrabiego Gila, jako drużbów. Obiad wraz z nieodzownymi toastami trwał krótko, poczem państwo młodzi odeszli każde do siebie i po pewnym czasie pojawili się znowu, już w ubraniach podróżnych. Rozpoczęła się zwykła przedwyjezdna krętanina, wynoszenie kufrów, drobnych tobołków i świetnych przyborów podróżnych Dołhańskiego, który i w czasie obiadu i w tych ostatnich chwilach okazywał taką zimną krew i taką flegmę, że wszyscy lordowie angielscy mogli mu jej pozazdrościć. Bez najmniejszego pośpiechu rozmawiał z paniami; wyraził żal Maryni, że nie będzie na koncercie; pani Otockiej powiedział, że w znacznej części jej zawdzięcza dzisiejsze szczęście, a następnie polecał Górki sąsiedzkiej opiece Krzyckiego i żartował z Grońskim, namawiając go, by poszedł w jego ślady.
Wspaniały ten jego spokój dziwnie odbijał od niepokoju i roztargnienia panny młodej. Na pół godziny przed wyjazdem, a zaraz po przebraniu się w podróżną suknię, poczęła pani Dołhańska spoglądać na matkę pytającym wzrokiem, jakby oczekując od niej czegoś takiego, co zostało pominięte i zapomniane, a czego zaniechać żadną miarą nie należało. Trwało to tak długo, że zwróciło powszechną uwagę, a gdy pani Włócka zdawała się w dalszym ciągu nie rozumieć pytających spojrzeń, wezwała ją wreszcie panna Kajetana na osobną rozmowę do pokoju, leżącego obok sali, w której odbywał się obiad.
Do uszu gości poczęły przez jakiś kwadrans dochodzić trwożne, lubo przyciszone okrzyki: »ach!« i »och!« a następnie oblubienica weszła do sali z oczyma zakrytemi dłońmi. Lecz po chwili opuściła ręce wzdłuż sukni i spoglądając na Dołhańskiego takim wzrokiem, jakim antylopa spogląda na lwa, zapytała zaledwie dosłyszalnym, mdlejącym głosem:
— Edwardzie, może już czas?
Groński, Krzycki i hrabia Gil przygryźli usta, Dołhański zaś spojrzał na zegarek i rzekł:
— Mamy jeszcze pięć minut.





XIX.

Chmurki, pojawiające się między Hanką a Krzyckim, poczęły stopniowo przeradzać się w chmury. Chwilami przestawali się wzajem rozumieć. Hanka coraz częściej borykała się z myślą, czy Władysław, mimo dobrego serca i mimo zdolności do odczuwania wszystkiego, co wysokie i szlachetne, nie jest to słaby charakter, który w chwili jakiegoś doraźnego porywu lub namiętnych uniesień nie umie się im oprzeć i wydobyć z siebie żadnej mocy, choćby chodziło o jego własną godność. I na tę myśl ogarniał ją głęboki smutek. Ale jeszcze boleśniej dotykała ją inna strona rzeczy. Oto doszła do przekonania, że uczucia jego dla niej były lepsze, czystsze i jakby bardziej wstydliwe wówczas, gdy myślał, że ona jest panną Anney. Pamiętała rozmaite chwile i w Jastrzębiu i w Warszawie, w których była pewna, że ten palący płomień miłości, jaki rozgorzał w jego sercu, był zarazem ofiarnym płomieniem czci. A teraz, gdy mu powiedziała, że jest dawną Hanką, czysty ogień zmienił się przeważnie w pożogę zmysłów. Dlaczego? Czy przyczyną tego był dawny grzech, czy to, że była chłopką? W odpowiedzi na te pytania tkwił dojmujący ból, albowiem czuła Hanka, że tak się stało dla obydwóch tych powodów.
Ale myliła się, sądząc, że Krzycki nie rozumie, iż właśnie z tych dwóch powodów powinien postępować wprost przeciwnie, by zatrzeć w niej pamięć grzechu, podnieść ją we własnych jej oczach i uczcić w niej przyszłą swą żonę. On rozumiał to zupełnie jasno, i częstokroć zdarzało się, że po rozstaniu się z nią wymyślał sobie, nie przebierając słów i ślubował w duchu poprawę. Ale ponieważ w swem łatwem życiu nie przywykł walczyć z niczem, a przedewszystkiem walczyć ze sobą, więc trwało to krótko, dopóty tylko, dopóki był od niej zdala, dopóki nie owionęło go bijące od niej ciepło, dopóki nie utonął w jej oczach, nie poczuł w dłoniach jej dłoni i nie spił się jej kobiecemi ponętami. Wówczas rozum ślepnął w nim i ciemniał, stawał się sługą krwi, pełnym sofizmatów faktorem zmysłów, a wspomnienie dawnej Hanki ze młyna, zamiast hamować pokusę, potęgowało ją tembardziej.
W takich warunkach, prędzej czy później, musiała zerwać się nad głowami tych dwojga burza i narobić spustoszeń. Jakoż i zerwała się prędzej, niż Krzycki myślał.
Pewnego razu, przyszedłszy szarą godziną do Hanki, zastał ją w dziwnym i niezwykłym stanie. Była jakaś podniecona, na twarzy miała wypieki, oczy zaczerwienione, a ręka, którą mu podała, drżała widocznie. Z początku nie chciała mu powiedzieć, co jej jest, ale gdy usiedli przy sobie począł ją błagać, by nie robiła przed nim tajemnicy z niczego, i powiedziała mu, nie tylko jako narzeczonemu, ale i jako najlepszemu przyjacielowi, co zaszło.
Hankę przejednywało zawsze odwoływanie się do przyjaźni, więc po chwili, uśmiechnąwszy się smutno, rzekła:
— Nie chodziło o żadną tajemnicę, ale wolałam zachować przykrość tylko dla siebie. Czy pan zauważył moją służącą Polcię?
(Hanka mówiła od pewnego czasu narzeczonemu: pan, sądząc, że w ten sposób utrzyma go łatwiej w odpowiedniem oddaleniu).
— Polcię? — powtórzył Krzycki, i choć ostatecznie nic tak dalece nie miał sobie do wyrzucenia, powstał w nim nagły niepokój — Polcię? A jakże! Przecie była w Jastrzębiu i widywałem ją tu codzień. Cóż się stało?
— Zrobiła mi okropnie przykrą scenę i porzuciła mnie.
— Dlaczego?
— Właśnie, że nie wiem. Była zawsze bardzo gwałtowna i nerwowa, ale bardzo uczciwa. To też przywiązałam się do niej i myślałam, że i ona przywiązała się do mnie. Ale od pewnego czasu zauważyłam w niej jakby niechęć ku sobie, z każdym dniem większą. Doprawdy nie byłam dla niej nigdy zła... nawet przeciwnie. Więc składałam wszystko na nerwy. Tymczasem dziś przyszło do wybuchu, i tak mi przykro! tak przykro!
Głos Hanki załamał się i znać było, że odczuła głęboko całe zajście, więc Krzycki przycisnął do ust jej dłoń i zapytał ze współczuciem:
— Cóż to był za wybuch?
— Po południu, a raczej po powrocie Maryni z próby, miałyśmy jechać z nią i z Zosią na miasto, więc chcąc zmienić suknię, kazałam ją sobie podać. Polcia poszła po nią, jak zwykle i przyniosła, ale nagle rzuciła ją na ziemię i poczęła deptać, a przytem krzyczeć jakimś przeraźliwym głosem, że więcej mi służyć nie będzie. W pierwszej chwili straciłam głowę, bo przyszło mi na myśl, że dostała pomieszania zmysłów...
— Zwaryowała na pewno! — przerwał Krzycki — ale cóż dalej?
— Zatrzasnęła drzwi i poszła. Więcej jej nie widziałam. W godzinę później przyszedł ktoś po jej rzeczy i pensyę.
Tu Hanka poczęła potrząsać głową.
— A jednak, kiedy sobie przypomnę tę niechęć i to, co mi powiedziała w ostatniej chwili, myślę, że to nie był atak pomieszania, tylko wybuch nienawiści, której dłużej utrzymać w sobie nie mogła. A to dla mnie taki zawód, taki zawód!
— Pani moja... Hanuś! — rzekł Krzycki, chwytając jej obie ręce — czy to warto tak brać do serca postępek jednej głupiej złośnicy? Bo to głupia złośnica, nic więcej. Dość było na nią spojrzeć. Uspokój się Hanuś, to przecie tylko rzecz chwilowa, o której trzeba jaknajprędzej zapomnieć. Pomyśl, kto ty jesteś, a kto ona! Przyszły takie czasy, w których wszystko przewraca się do góry nogami... Takie zajścia wszędzie się teraz zdarzają. Ale to przejdzie. Tymczasem, my oboje mamy tyle powodów do radości, że wobec niej takie marne ukłucia powinny znikać.
I począł przyciskać kolejno jej ręce do ust i do piersi i patrzeć jej w oczy, lecz to powiększyło jej rozżalenie; Hanka bowiem, chcąc oszczędzić zbytniej przykrości i narzeczonemu i sobie, nie wyznała mu wszystkiego. Przemilczała mianowicie to, że rozszalała pokojowa krzyknęła jej na odchodnem w oczy: »Ty chamko! tyś powinna mnie służyć, nie ja tobie! — Do krów tobie, nie do pałacu!« Może być, że Hanka nie wzięłaby tak do serca tych słów, gdyby nie poprzednie zadrażnienia w stosunku z Krzyckim i gdyby nie myśl, że i on przekraczał pewne granice, może dlatego, że była dawniej jego kochanką i chłopką. Ale ten właśnie powód sprawił, że cierń utkwił w jej sercu głębiej, niż był powinien i że zrodziły się w niej obawy co do przyszłego życia, w którem podobne zajścia mogły się powtarzać częściej.
To też słowa Krzyckiego o czekającej ich radości, były tylko kroplą, przepełniającą kielich goryczy, a jego pieszczoty podziałały na rozżaloną dziewczynę tak, jak na dziecko, które tem bardziej się rozrzewnia, im bardziej je pocieszają. Przyszła na nią chwila słabości i wyczerpania. Zwykłe siły opuściły ją, stargały się nerwy i poczęła płakać, a wstydząc się jednocześnie tych łez, ukryła twarz na jego piersiach.
— Hanuś moja, Hanuś! — powtarzał Krzycki.
I jął całować jej jasne włosy. Następnie objąwszy dłońmi jej skronie podniósł zapłakaną twarz i zcałowywał łzy. Nie broniła się — więc po chwili znalazł ustami jej drżące wargi.
— Hanuś! Hanuś! — szeptał zdyszanym głosem.
War żądzy coraz bardziej zaćmiewał mu rozum, zaćmiewał serce, pamięć. Pił z ust dziewczyny, póki starczyło mu oddechu; zapamiętał się, jak pijak, a wreszcie chwycił ją w ramiona.
— Hanuś! Hanuś!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I stało się, że obraził ją ciężko, że do upokorzenia, jakie ją dziś spotkało, dodał nowe upokorzenie, do obelgi nową obelgę — i że rozdzieliła ich po prostu przepaść!





XX.

Krzyckiego, gdy nazajutrz zbudził się po krótkim męczącym śnie nad ranem, ogarnęła zgryzota i szalony gniew na samego siebie. Przypomniał sobie wszystko co zaszło. Przypomniał, że wczorajsze rozstanie się z Hanką, było niemal równoznaczne ze wskazaniem mu drzwi; wróciły mu złem echem własne, nędzne i okrutne słowa, które powiedział jej w uniesieniu, w chwili rozstania, że jeśli opór jej płynie z obawy, że on później zerwie małżeństwo, to niech wie, że to jest obawa płonna. — A więc przypisał ten opór lichym, idącym z rachuby, pobudkom. I on, człowiek, który przyznawał sobie nie tylko dobre wychowanie, ale i subtelne poczucie honoru, oraz osobistej godności — on, Krzycki, mógł znaleść w sobie tyle duchowego chamstwa, by tak postąpić, jak postąpił i powiedzieć to, co powiedział. W pierwszej chwili po otwarciu oczu, wydawało mu się to wprost niepodobieństwem, jakimś dalszym ciągiem sennej dławiącej zmory, która powinna była zniknąć, wraz z światłem dziennem.
Lecz owa zmora była ciężką rzeczywistością. Należało się z nią liczyć i zaradzić jej w jakikolwiek sposób. Krzycki siadł do pisania listu, w którym bił się w piersi, oskarżał i przepraszał. Mówił, że nikt nie potrafi go tak potępić, jak on sam siebie potępia, i jeżeli ośmiela się prosić o przebaczenie, to tylko w nadziei, ze może jeszcze jakiś głos, jakieś echo lepszych chwil przemówi za nim w jej sercu i wyjedna mu przebaczenie. Prosił wkońcu o możność powtórzenia osobiście słów listu i odpowiedź nawet w takim razie, gdyby wyrok wydany na niego był ostateczny.
Ale gdy posłaniec, który chodził z listem, oznajmił mu za powrotem, że odpowiedzi nie będzie, wówczas wpadł w rzeczywistą rozpacz. Jak prawdziwemu pieszczochowi życia, nieprzywykłemu do oporu i przeszkód, a przekonanemu, że wszystko mu się należy, poczęło się teraz wydawać, że to jest więcej niż zasłużył, że to jemu dzieje się teraz krzywda. Nie dał jednak za wygraną. Miał nadzieję, że Hanka może przed otwarciem jego listu oświadczyła, iż odpowiedzi nie będzie, a po przeczytaniu go wzruszy się, zmięknie i cofnie postanowienie. Podtrzymywany tą nadzieją, ubrał się i przez godzinę chodził po mieście, by dać Hance czas do porachunku z własnem sercem, a następnie zadzwonił do jej mieszkania.
Lecz nie przyjęto go. Wówczas przyszło mu do głowy udać się do pani Otockiej. Po chwili wszelako zmiarkował, że przyczyny rozdziału z Hanką były tego rodzaju, iż mówić o nich ani z panią Otocką, ani z matką niepodobna. W duszy począł teraz oskarżać Hankę wprost o okrucieństwo, ale jednocześnie im większe piętrzyły się między niemi trudności, tem większy ogarniał go żal. Nie mógł żadną miarą pogodzić się z myślą, by coś, co uważał za swoje, zostało mu odjęte — i jak zwykle ludzie słabi, począł rozczulać się sam nad sobą.
Od pani Otockiej udał się do Grońskiego, uważając, że to jest jedyny człowiek, z którym może mówić otwarciej i którego pośrednictwo będzie skuteczne. I tu jednak czekał go zawód. Groński cierpiał od kilku dni na oczy i nie wolno mu było czytać, co wprawiało go w zły humor. Z tego powodu przyjął Krzyckiego obojętniej niż zwykle. Krzycki przekonał się przytem, że o przyczynie zerwania ciężko było mówić, nie tylko z panią Otocką lub z matką, ale nawet z mężczyzną i starym przyjacielem, który wiedział o dawniejszym jego stosunku z Hanką. Poczucie wstydu więziło mu po prostu słowa w gardle i począł tak rzecz obwijać, tak kołować, mówić ogólnikowo o nieporozumieniu i o potrzebie przyjaznego pośrednictwa, że Groński spytał wkońcu z odcieniem zniecierpliwienia:
— Powiedz mi jasno, o coście się poróżnili, to dopiero wówczas powiem ci, czy się podejmę was godzić.
I widocznie nie przywiązywał do sprawy wielkiej wagi, gdyż machnął ręką i dodał:
— A najlepiej pogódźcie się sami.
— Nie — odrzekł Krzycki — to jest rzecz poważniejsza, niż pan myśli i sami nie dojdziemy do zgody.
— Więc ostatecznie o co poszło?
Wstyd, wysiłek i przymus odbił się na twarzy Władysława.
— W chwili zapomnienia i uniesienia — rzekł — przeszedłem... to jest... chciałem przejść... pewne granice...
I uciął.
Groński począł patrzeć na niego zdumionemi oczyma i zapytał:
— A ona?
— Przecie, gdyby się było co stało, nie przyszłoby do zerwania i nie mógłbym o tem teraz mówić. Ona kazała mi pójść za drzwi i nie pokazywać się więcej.
— Niech jej Bóg da zdrowie! — zawołał Groński.
Nastało milczenie. Groński chodził wielkimi krokami po pokoju, powtarzając co chwila: »Nie do uwierzenia!« to znów: »Niesłychana rzecz!«, przyczem twarz jego stawała się coraz surowsza i zimniejsza.
Poczem siadł i, patrząc na Krzyckiego, jął zwolna mówić.
— Znałem wielu ludzi, nawet między naszą arystokracyą, u których pod pozorem towarzyskim, pod wysokiem urodzeniem i wszelkimi pozorami wykwintnego wychowania, taiło się zwyczajne grube chamstwo. Jeśli ta uwaga może być dla ciebie jaką pociechą, to ją przyjmij, bo innej dla ciebie nie mam.
Nagła fala gniewu zalała serce i mózg Krzyckiego. Przez chwilę zmagał się sam ze sobą, by nie wybuchnąć i nie odpowiedzieć obelgą na obelgę, wkońcu jednak przemógł się i odrzekł głuchym głosem:
— Zasłużyłem...
Lecz Groński, nie rozbrojony tem wyznaniem mówił dalej:
— Nie, mój drogi. Ja nie podejmę się twojej obrony, bo postąpiłbym wbrew memu przekonaniu. Tobie, mniej niż każdemu innemu, wolno było sobie folgować, choćby ze względu na przeszłość. I twoja narzeczona tak to musi rozumieć, a przytem nie zapomina i o swem pochodzeniu. Tobie mniej było wolno! Ona miała stokroć słuszność, pokazując ci drzwi. Rzecz jest istotnie poważniejsza, niż myślałem, i tak poważna, że nie widzę na nią rady. Tyś nie uszanował w pannie Hannie swojej przyszłej żony, a zatem siebie samego i własnej czci. A wobec tego, jak i ona może cię szanować i co o tobie może myśleć?
— Wiem — odrzekł, równie głuchym głosem, Krzycki — i sam sobie to wszystko prawie temi samemi słowami powiedziałem. Napisałem do niej dziś rano list, błagając o przebaczenie — nie było odpowiedzi. Byłem u niej osobiście, nie przyjęto mnie. Więc przyszedłem do pana po ostatni ratunek — bo... za mną przemawia tylko jedno... Źle postąpiłem, grubiańsko i nędznie, ale nie przestałem jej kochać. — Niema dla mnie bez niej życia i, choć pan temu może nie uwierzy, to jednak tak jest, że pod tym szałem, który mię opętał, pod tą pianą, która mnie zaślepiła i pod którą dziś tonę, leży uczucie nie tylko głębokie, ale i czyste...
Groński znów zaczął przemierzać wielkimi krokami pokój, albowiem wzruszyły go nieco słowa Krzyckiego.
On zaś mówił dalej:
— Jeśli nie będzie czytała moich listów i nie zechce mnie przyjąć, to ja jej nie będę mógł tego powiedzieć. Więc chodzi o to, by ktoś jej to powiedział w moim imieniu. Do matki ani do Otockiej udać się z tem nie mogę. — Myślałem że pan... ale skoro pan odmawia, to nie mam już nikogo...
— Spojrz jednak w oczy rzeczywistości — rzekł łagodniej Groński. — Bo przecie może być i to, że jej miłość do ciebie podarła się od razu w strzępy. A w takim razie skąd ją weźmie, jeśli jej już niema?
— Niech mi to powie, to przynajmniej jeszcze mi się należy.
Zapadło ponowne milczenie.
— Słuchaj — rzekł wreszcie Groński. — Byłem zawsze przyjacielem i twoim i twojej matki, ale tej misyi, którą mi chcesz powierzyć, podjąć się nie mogę. Nie mogę między innemi i dlatego, że jeżeli twoja narzeczona nie odpowiada tobie, to tak samo może i mnie nie odpowiedzieć. Jednem spojrzeniem, jednem słowem zamknie mi usta — i na tem się skończy. Ale spróbuj innej drogi. Panna Hanna przychodzi dość często z Marynią na próby, na których ja bywam zawsze, a potem odprowadzam obie do domu. Przychodź i ty ze mną. Może znajdziesz sposobność, by z nią pomówić. W czasie powrotu do domu, ja wezmę Marynię, a ty zostaniesz z nią. Myślę, że cię nie odtrąci, choćby ze względu na Marynię, której nie zechce wtajemniczać w wasze zajścia... Wówczas powiesz jej to, co powiedziałeś mnie, a także, że prosisz ją o rozmowę, która, jeśli nie może być inaczej — będzie ostatnią. Trzeba i dla świata upozorować jakoś wasze zerwanie — więc przypuszczam, że się na to zgodzi. Jeżeli nie, pomyślimy o czem innem.
Krzycki począł ściskać mu ręce i rzekł:
— Możeby przez Zosię dowiedzieć się, czy to już na zawsze.
— Rozumiesz, że o przyczynie waszego zerwania ona może nie chciała mówić i z panią Otocką.
— Rozumiem, rozumiem!...
— Ale ty masz teraz gorączkę — rzekł Groński. — Ręce masz rozpalone... Idź, staraj się ochłonąć i uspokoić...





XXI.

Laskowicz widywał teraz Marynię, wprawdzie zdaleka, ale codziennie. Nawet w dni słotne, w czasie których nie przychodziła piechotą na próby, lecz przyjeżdżała, czatował przy schodach gmachu, by ją widzieć wysiadającą z powozu. W dni pogodne wyczekiwał zwykle niedaleko jej domu, a następnie szedł za nią aż na miejsce. Ponieważ między służbą w gmachu znalazło się kilku »towarzyszów«, ci ułatwili mu wkońcu wejście i na próby. Ukryć się w lożach lub końcowych rzędach krzeseł, było mu łatwo, gdyż w czasie prób oświecano tylko jasno estradę, w samej zaś sali, mrok rozwidniało zaledwie kilka lamp, które zapalano dlatego, by garść uprzywilejowanych miłośników muzyki, zajmująca miejsca za orkiestrą, nie była pogrążona w zupełnej ciemności. — Wśród tych uprzywilejowanych Laskowicz rozeznawał często znajomych: Grońskiego, panią Otocką, starego rejenta, pannę Anney, czasem Krzyckiego, a dwa, lub trzy razy: doktora Szremskiego. Ale mimo nienawiści dla Władysława, a w części także dla doktora i Grońskiego, mało się nimi zajmował i mało o nich myślał, gdyż oczy jego nie odrywały się prawie ani na chwilę od Maryni. Ogarniał wzrokiem jej dziewczęcą postać, wysuniętą na brzeg estrady, skąpaną w blaskach elektryczności, samą przez się świetlistą i mimowoli przypominał mu się ów alabastrowy posążek, który stary kanonik uważał za największy swój skarb. Laskowicz nie był człowiekiem wykształconym. Jednostronne studya przyrodnicze zacieśniły jego umysłowy widnokręg i z pewnego rodzaju wrażeń nie umiał sobie zdać jasno sprawy. A jednakże, gdy patrzył na tę dziewczynę ze skrzypcami w ręku, na jej czystą, spokojną twarz, na wydłużone linie jej postaci i ubrania, budziło się w nim nawpół świadome poczucie, że jest w niej coś z poezyi i coś z kościoła. Wydawała mu się po prostu nadziemskiem widzeniem, do którego można się było modlić.
Jakoż ubóstwiał ją w swej dzikiej, fanatycznej duszy. Ale, że gorzał w nim zarazem bunt przeciw wszelkiemu bóstwu, więc walczył z własnem uczuciem czci, starał się je obniżyć i wyplenić do cna. Umyślnie obrywał skrzydła własnym myślom; umyślnie nakładał pęty marzeniom, a spuszczał z łańcucha żądze. Zmagał się sam ze sobą, męczył się i cierpiał.
Nieraz stawał tuż nad brzegiem szaleństwa — i w takich razach, gotów był niszczyć, zabijać, podpalić całe miasto, byle wśród krwi i pożogi porwać tę srebrną dziewczynę i posiąść ją — a potem zginąć wraz z nią i wszystkimi. Marzył, że wśród rewolucyjnej burzy, która rozkołysała fale proletaryatu, może taka godzina powszechnego zniszczenia wybić. Lecz gdy rzeczywistość rozpraszała te marzenia, gdy zdarzały się chwile, w których stawało się jasnem, że sam lud nakłada kaganiec na paszczę rewolucyjnego smoka, wówczas krwawe widzenia rozwiewały się czczym dymem, a pozostawało tylko wyczerpanie i bezwład, czuł bowiem ów posępny proletaryusz, że póty jego siły, póki burzy, i że gdy ona przejdzie, to i on zapadnie w nicość zupełną.
Więc w sercu zbierała mu coraz większa gorycz i zawiść. Kochał Marynię i zarazem jej nienawidził, albowiem sądził, że ona patrzy na niego jak na robaka wijącego się u jej stóp, niegodnego spojrzenia. W takim przekonaniu utwierdzało go to, że jego listy nie wywierały na niej widocznie najmniejszego wrażenia i nie mąciły jej zwykłej pogody. Laskowicz dał słowo pannie Polci, że będzie widywał Marynię tylko zdaleka — nie mógł zbliżyć się do niej, choćby dlatego, że nigdy nie chodziła sama. Ale oczywiście, nie mógł odgadnąć, że listy te odbiera i pali pani Otocka, a Marynia o niczem nie wie. Zdawało mu się, że te namiętne wezwania, w których słowa: »umiłowana! umiłowana!« powtarzały się co chwila, i te ogniste porywy, w których kładł się w pokorze u jej uwielbionych stóp, to przedstawiał się jej jako władny król duch, popychający falę ludzką w nieznaną przyszłość, powinny były wywołać jakiś skutek. — »Niechby gniew, niechby nienawiść!« — mówił sobie w duszy — »a tu nic, nic! przechodzi koło mnie tak, jakbym był psem ulicznym — nie widzi mnie, nie raczy poznawać!«.
Jakoż tak było. W chwilach, gdy mijali się na ulicy, Marynia nie poznawała i nie mogła poznać Laskowicza, albowiem po wyjeździe z Jastrzębia zapuścił młodocianą brodę, a następnie Świdwicki, by go ukryć przed policyą, umalował mu tę brodę, wraz z wąsami i czupryną na jasno-złoty kolor. Zmieniało go też ubranie i okulary, ale on zapomniał o tem i gryzł się przypuszczeniem, że jej oczy nie widzą lub nie rozpoznawają go, naprzód dlatego, że nigdy wspomnienie o nim, nie nasuwa się jej pamięci, a powtóre i z tej przyczyny, że ona należy do jakiegoś społecznego olimpu, a on do »proletaryackiego śmietnika«.
I pod takiem wrażeniem udręka jego zamieniała się we wściekłość. Z dzikiem zadowoleniem rozmyślał o tem, że może przyjść taka chwila, w której losy tej »świętej lalki« i wszystkich jej blizkich będą w jego ręku. Wmawiał w siebie, że ta chwila będzie zwycięstwem i jego osobistem i »dobrej sprawy«, a więc radował się z tej spójni. Wyobrażał sobie, co będzie, gdy Marynia przyjdzie do niego błagać jego łaski dla siebie i swoich. Czy wówczas rzuci się przed nią na ziemię i powie jej, by postawiła stopę na jego głowie — czy chwyci ją w ramiona, a potem przepędzi sromotnie — nie wiedział. Miał tylko poczucie, że mógłby uczynić jedno, lub drugie.
Tymczasem często mówił sobie, że nie powinien jej więcej widywać i postanawiał więcej jej nie szukać, a nazajutrz biegł tam, gdzie mógł ją spotkać. Zmagał się ze sobą, targał się wewnętrznie i wyczerpywał do tego stopnia, że zaczął zapadać na zdrowiu. Brak takiego powietrza, jakiem oddychał w Jastrzębiu, konieczność ukrywania się przed policyą, niepokój, bezsenność, nagłe i bolesne przeskoki duchowe wyssały mu siły. Wychudł, zczerniał, i chwilami myślał, że grozi mu śmierć nie na stryczku, ale w szpitalu.
I w takim nastroju znalazła go panna Polcia, która po scenie z Hanką wpadła jak wicher do jego pokoiku na strychu.
Twarz miała tak zmienioną, tak bladą i chorobliwą i zawziętą, a oczy jej błyszczały tak gorączkowo, iż na pierwszy rzut oka poznał, iż przygnał ją do niego jakiś nadzwyczajny wypadek — i zapytał:
— Co się stało?
Ona zaś odpowiedziała:
— Nie jestem już u tej chamki!
I umilkła, bo nie mogła złapać tchu, tylko na jej twarzy pojawiły się nerwowe drgawki.
Laskowicz rozumiał tylko, że porzuciła służbę i patrzył na nią pytającym wzrokiem, czekając dalszych wyjaśnień.
— To pan nie wie, wybuchnęła po chwili, tłumiąc obiema dłońmi falującą pierś, — to pan nic nie wie, że on ma się z nią żenić?... A to nie jest żadna Angielka, tylko chamka! I ja takiej służyłam!... I on ma się z nią żenić — z chamką! z chamką! z chamką! — on!
I głos jej zmienił się w przeraźliwą nerwową czkawkę. Laskowicz przestraszył się jej uniesienia, ale jednocześnie odetchnął. Jakkolwiek domyślał się już od dawna, że uczucia Krzyckiego zwróciły się ku pannie Anney, nie ku Maryni, jednakże w duszy rad był, że rzeczywistość potwierdza te domysły.
Żyjąc wszelako w świecie, do którego nie dochodziły żadne echa z wyższych sfer towarzyskich i nie wiedząc nic o przemianie panny Anney w polską chłopkę, począł o to wypytywać szczegółowo, zarówno dlatego, że sprawa zbudziła jego ciekawość, jak i dlatego, by dać czas ochłonąć wzburzonej dziewczynie. Lecz to ostatnie nie przyszło łatwo i musiał długo zadawać jej pytania, zanim wydobył z niej wiadomość, że oto już pierwej Świdwicki powiedział jej, iż panna Anney jest prostą chłopką, czemu jednak nie chciała wierzyć, bo mówił to po pijanemu. Dopiero z podsłuchanych rozmów przekonała się, że nietylko tak jest, ale, że Krzycki ma się z nią żenić. Potem podglądała ich przez dziurkę od klucza: zobaczyła, że on przed nią klęka i całuje ją po rękach. — Wówczas nie mogła już dłużej wytrzymać, i przy pierwszej sposobności rzuciła jej pod nogi »kieckę« i nawymyślawszy od chamek, poszła.
Tu znów poczęło ją ogarniać wzburzenie, tak, że Laskowicz, w obawie, by nie dostała ataku spazmów, rzekł:
— Będziem o tem radzić, tylko niech się panna uspokoi.
Lecz ona odpowiedziała mu ze wzrastającem rozdrażnieniem:
— Ja tu nie po to przyszłam, żebyś pan mnie uspakajał. Pan-eś gadał o naszej wspólnej krzywdzie, a teraz każesz mi się uspakajać. Ja chcę pomocy, nie pańskiego gadania!
— Pannie chodzi o to, żeby on się z nią nie ożenił?...
— A o cóż? pan myśli, że o co?
Laskowicz stanąłby w każdym razie po stronie dziewczyny, albowiem zobowiązywała go do tego wdzięczność za ocalenie życia, podobieństwo doli i ta »wspólna krzywda«, o której sam mówił poprzednio pannie Polci, a którą mu teraz przypomniała. Ale istnienie Krzyckiego przestało mu obecnie osobiście zawadzać, a jeszcze mniej zawadzało istnienie panny Anney. Jednej tylko rzeczy nie mógł jej wybaczyć:
— Była chłopką — rzekł — była robociarką, a potem stała się »burżujką« — w tem jej zbrodnia...
— W tem, czy nie w tem, to teraz ja, albo ona! — rozumiesz pan?!
— Rozumiem, ale co zrobić?
— Jakeś pan uciekał przed policyą, to ja nie pytałam co, robić.
— Pamiętam.
— I mówiłeś pan u Świdwickiego, że wy teraz wszystko możecie?
— Bo tak jest.
— Więc byle się on z nią nie ożenił — to niech się choć świat skończy...
Laskowicz począł patrzeć na nią swemi blizko osadzonemi oczyma i po chwili mówić zwolna i z naciskiem:
— Krzycki był już raz skazany — i żyje tylko dzięki pannie, ale jeśli dostanie kulą w łeb, to się z nikim nie ożeni.
Lecz ona, usłyszawszy to, pobladła jak trup — w tej samej chwili skoczyła ku niemu z paznokciami:
— Co? — zawołała chrapliwym głosem. — Co!? on? Niech mu włos z głowy spadnie, to ja was wszystkich...
W Laskowiczu przebrała się jednak wreszcie cierpliwość, był rozdrażniony, potargany wewnątrz i chory, więc po jej pogróżce fala goryczy i złości zalała mu mózg. — Zerwał się i patrząc jej w oczy zakrzyknął:
— Panna nie groź zdradą, bo to śmierć!
— Śmierć? — krzyknęła — śmierć! a ot co mi życie!
I podsunąwszy dłoń blizko jego twarzy, dmuchnęła na nią, tak, że oblał go jej oddech — i powtórzyła:
— Ot, co dla mnie życie!
— A dla mnie! — zawołał Laskowicz.
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, jak dwa duchy nienawistne i zrozpaczone. Wreszcie on upamiętał się pierwszy i chwyciwszy głowę w obie ręce rzekł:
— O! jacy my jesteśmy nieszczęśliwi! — o!
— Tak! tak! — powtórzyła panna Polcia.
I poczęła łkać histerycznie.
Wówczas on jął ją uspokajać. Przyrzekł jej, że Krzyckiemu nic się nie stanie, i że małżeństwo jego do skutku w żadnym razie nie dojdzie. Mówił, że na razie nie może jej wprawdzie powiedzieć, jakie sposoby zostaną w tym celu obmyślone, ale upewnił ją, że ani on, ani jego partya liczyć się z jakąś jedną burżujką nie będą, gdyż tu chodzi o wyższą sprawiedliwość społeczną, która poszczególnych osobników nie potrzebuje brać w rachubę. Panna Polcia zrozumiała tylko tyle, że »chamka« nie wyjdzie za panicza z Jastrzębia i uspokoiła się znacznie, a następnie oboje zajęli się z konieczności innemi sprawami. Trzeba było poszukać dla dziewczyny jakiegoś schronienia, więc Laskowicz umieścił ją u »towarzyszki«, mieszkającej w pobliżu, która poszła zaraz po jej pensyę i rzeczy. Sam wrócił do siebie i począł rozmyślać, w jaki sposób wywdzięczyć się pannie Polci za ocalenie życia.
I w tem poczuciu wdzięczności tkwiła pierwsza przyczyna, dla której wziął sprawę do serca. Drugim powodem była własna niedola i nieszczęsna miłość dla Maryni, która uczyniła go czułym na podobne targniny, a trzecim owa »sprawiedliwość społeczna«, o której wspomniał Polci. Co do tego trzeciego powodu czuł jednak potrzebę rozprawić się z własnem sumieniem, aby, gdy nadejdzie czas działania mieć rozwiązane ręce — i pod wpływem tej potrzeby, jął rozumować w następujący sposób:
Na tle ogólnej sprawy proletaryatu będą występowały zawsze sprawy osobiste. Można nawet powiedzieć, że sprawa ogólna jest tylko ich summą. Z tego względu, kto staje w obronie osobistej sprawy proletaryusza, ten tem samem broni zasady powszechnej. Ale tu przychodzi kwestya etyki. Do czego my dążymy? Do ogólnej społecznej sprawiedliwości. Ergo zasada nasza jest moralna; ponieważ zaś jest ona tylko summą spraw osobistych, więc i te osobiste muszą być także moralne. Z tego wypada, że proletaryusz, który w sprawie z burżujem nie ma słuszności, — ma jednak słuszność, przez to samo, że jest proletaryuszem. Na świecie wszystko jest względne. Żołnierz zabijający podczas wojny swego przeciwnika, popełnia morderstwo, zatem czyn sam w sobie nieetyczny. Ale ponieważ popełnia je w obronie ojczyzny, przeto ze stanowiska dobra narodowego postępuje etycznie. Gdyby przytem ten żołnierz miał powody osobiste nienawiści do przeciwnika, czyn jego zyskałby na energii, a nie straciłby dodatniego znaczenia dla ojczyzny. Dla nas narodem jest polski proletaryat, a ojczyzną idea jego wyzwolenia. O to prowadzimy wojnę, a jeśli jest wojna, to morderstwa, lub krzywdy, wyrządzone przeciwnikom, choćby motywem ich były pobudki osobiste, są jednakże nie tylko usprawiedliwione, ale i pokryte stokrotnie dobrem ogólnem.
Prócz tego, — rozumował dalej — treścią naszego bytu jest nieszczęście, a z nieszczęścia, również, jak odwrotnie, ze szczęścia, muszą wykwitać odpowiednie czyny. Jest to konieczność płynąca z natury rzeczy; etyka nie ma tu już nawet nic do roboty. I ja, i ta wściekła dziewczyna, jesteśmy nieszczęśliwi, jak bezdomne psy, wobec czego wszystko nam jedno, czy chciano wyrządzić nam krzywdę, czy nie chciano, tak jak wilkowi wszystko jedno, czy leśnik, który mu strzela w łeb, polował na niego umyślnie, lub też spotkał go wypadkiem. Wilk ma zęby od tego by się bronił. To jego prawo. Przyszła taka chwila, że i nam wyrosły kły, więc mamy prawo szarpać.
A co do tej dziewczyny, to szarpie ją rozpacz, którą może ukoić tylko zemsta. Zali słuszna? Zali dla dziewczyny pożyteczna? To wszystko jedno. Robociarze bez roboty i chleba, zalewają niedolę alkoholem; burżuje zastrzykują sobie w razie bólu morfinę, — a dla niej alkoholem i morfiną ma być zemsta. Jakikolwiek będzie jej skutek, zniszczy ona szczęście sytych, zmieni ich radość na łzy, złamie im życie — i zburzy cząstkę tego świata, który ciąży zmorą na piersiach proletaryatu. Więc trzeba tej zemście pomódz, bo tak każe wdzięczność za uratowane życie, tak wspólna krzywda, — tak dobro sprawy...
A wobec tego wydało się już Laskowiczowi rzeczą mniejszej wagi, czy w tej pomocy odegra rolę nóż, czy browning, czy rzucenie na Hankę takiej jakiejś hańby, po której nie pozostałoby jej nic innego, jak uciec i skryć się przed ludzkiemi oczyma raz na zawsze. Sposobności, ani gotowych rąk nie brakło. Należało tylko zastanowić się nad wyborem, a następnie działać szybko i stanowczo.
Z tem udał się do Polci, która zgodziła się na wszystko. W nagrodę zażądał, by zwolniła go z obietnicy, że Marynię będzie widywał tylko zdaleka — i z łatwością to uzyskał. Chciał widocznie mieć rozwiązane ręce i pod tym względem.





XXII.

— Oto odpowiedź, jaką nareszcie otrzymałem — rzekł Krzycki, podając list Grońskiemu. — Nic więcej nie mogę się spodziewać.
— Wiedziałem, że ją otrzymasz, — odpowiedział Groński, mrugając choremi oczyma i szukając na biurku binokli. — Uprzedziła mnie o tem pani Otocka, która twierdziła od początku, że panna Hanna powinna ci odpowiedzieć i wkońcu ją do tego skłoniła.
Krzycki zaczerwienił się — i zapytał:
— Ach! więc Zosia Otocka wie wszystko?
— Wie i nie wie. Panna Hanna powiedziała jej tylko tyle: »Nie zapomniał, że jest paniczem, a ja chłopką, i przestaliśmy się rozumieć«. Jej jeszcze trudniej było o tem mówić niż tobie — i ta trudność rozjątrza tembardziej ranę, która i bez tego jest dość głęboka... Ale nie mogę znaleźć binokli.
— Oto są! — rzekł Krzycki.
Groński założył je na nos i począł czytać:
»Pan sam podarł i podeptał naszą radość, nasze szczęście, moją ufność i to głębokie przywiązanie, jakie dla pana miałam. Na pytanie pana, czy już tych uczuć nigdy nie odnajdę, odpowiadam, że szukam ich napróżno. Jeśli się kiedy odnajdą, powiem to panu z tą samą szczerością, z jaką dziś mówię, że mam w sercu sam tylko żal i smutek, które na wspólne życie wystarczyć nie mogą«.
— Tylko tyle! — rzekł Krzycki.
— Moje przewidywania — odpowiedział Groński — sprawdzają się aż nadto dokładnie. Źródło na razie wyschło.
— Do dna, do dna, ani kropli na ochłodę.
Groński milczał przez chwilę, poczem rzekł:
— A ja myślę, że jednak nie. To nie jest całkiem beznadziejne. Zostaje smutek, żal i jakby przewidywanie powrotnej fali... Oczywiście, nie napłynie ona dziś, ani jutro... Wobec tego tobie pozostaje, albo wytrwać cierpliwie, i zdobywać nanowo to, coś stracił, albo, jeśli nie masz na to dość siły, wziąć jakie nożyce i przeciąć resztę nici.
— Takich nożyc nie znajdę. Pamięta pan, co ona dla mnie czyniła, gdym był ranny? Ja tego nie zapomnę.
Na to Groński przysłonił oczy ręką, popatrzył pilnie na Władysława i zapytał:
— Mój kochany, czyś ty zadał sobie jedno pytanie?
— Jakie
— Co cię więcej boli: czy utrata panny Hanny, czy zraniona miłość własna?
— Dziękuję panu — odrzekł z ironią Krzycki. — Oczywiście, że tylko miłość własna... Przez nią nie sypiam, nie jadam, przez nią w ciągu kilku dni wyschłem, jak wiór, i gdyby nie ta maleńka ranka, byłoby mi tak rozkosznie, że to ha!
I zaczął się śmiać gorzko, a Groński patrzył na niego wciąż, nie odejmując ręki z ponad chorych oczu i pomyślał:
— Ta dziewczyna ma poczciwe serce i niech go tylko ujrzy, przebaczy mu wszystko przez samą litość.
I w tej chwili, nie przypuszczał, że myli się gruntownie i że gmach szczęścia można budować tylko na gruncie miłości, nie zaś litości.
Poczem rzekł:
— Słuchaj, ja za kwadrans wkładam te oto ciemne okulary i idę na próbę. Chodź ze mną.
— Co mi to już teraz pomoże, co? — zawołał Władysław.
— Nie wiem. Ja nawet nie zaręczam, czy spotkamy pannę Hannę, bo Marynia chodzi czasem ze służącą. Ale w każdym razie nic na tem nie stracisz, więc pójdź.
Lecz dalszą rozmowę przerwało im wejście doktora, tembardziej niespodziewane, iż zapowiedział wyjeżdżając, że posiedzi u brata przynajmniej dziesięć dni.
— Jakto, już z powrotem? — zawołał Groński.
— Co, niespodzianka? — zagrzmiał doktór. — Tak i dla mnie niespodzianka! Jedna wizyta lekarska, potem honoraryum, z dodatkiem uprzejmej rady: »wynoś się, pókiś cały!« I oto jestem! Rozkosz, co za podróż!
— Jak się to stało?
— Jak się stało? Zaraz opowiem. Ale nie! Wiem, że pan o tej godzinie wychodzi na te tam próby, więc idę z panami i opowiem po drodze. To takie ucieszne rzeczy, że warto ich posłuchać, ha!
Jakoż po chwili poszli i wesoły doktór zaczął zdawać sprawę ze swej Odysei:
— Przyjechałem — mówił — trochę zmęczony, bo to daleka droga, a przytem trzeba się przesiadać, czekać na stacyach na pociągi, i tak dalej..., zwykłe u nas porządki! Do sadyby naszej dotarłem późno i, przywitawszy się z bratem, poszedłem zaraz spać. Ale nazajutrz, zaledwie rozpakowałem moje elementarze, — pamiętacie panowie? — te, com je wiózł dla tamtejszej drobnej szlachty, zaledwie nawymyślałem mojemu »krajowemu« bratu, przysyłają na gwałt, bym jechał do jednego wysokiego urzędnika, który ma majątek obok naszej sadyby i latem mieszka z rodziną na wsi. Ha niema rady, — jadę! I cóż się pokazuje? Oto dziecku utkwił w gardle naparstek. Zastałem je już sine, ale z chwilą, gdym wyciągnął naparstek, wszystko poszło od razu jaknajlepiej. Nie było nic więcej do roboty. Uratowałem przyszłego dygnitarza państwa, a rodzicom jedynaka, bo reszta córki. Więc wdzięczność ogromna. Płacą — owszem! Chcę jechać i powtarzam, że niema nic więcej do roboty, — nie puszczają. Wdzięczność, śniadanie, serdeczności, przyjaźń, podziękowania, wezbranie słowiańskich uczuć i pogawędka, która przechodzi niebawem w rozmowę polityczną. Niema, powiada dygnitarz, zgody między braćmi. A jaka szkoda! Różni ich religia i język. Ale cóż to jest religia; jeśli nie zewnętrzna tylko forma? Bóg jest jeden — a? Jemu wszystko jedno, czy go chwalą po łacinie, czy po sławiańsku. Nu, a sławianinu przecie i przyzwoiciej po sławiańsku. A co do języka, — to rozmaite narzecza do rozmowy w domu, mogłyby sobie być. Dlaczego jednak, nie tylko w urzędzie, ale naprzykład i w literaturze nie przyjąć jednego języka, — a? Toż i wygoda większa i kontrola łatwiejsza. Ot, porzuciliby wy wasz katolicyzm i wasze narzecze, a przyjęli jedno i drugie nasze... ale — serdecznie, dobrowolnie. Tak i zgodaby zaraz nastała i dla was lepsze czasy, i byłaby prosto rozkosz...
— Dobrze się do pana wybrał — przerwał, śmiejąc się Groński.
— Trzebaż, że właśnie na mnie trafił! — odpowiedział doktór. — Ja, moi panowie, jestem deista, filozof, ale jaki tam ze mnie katolik! Często też zdarza mi się napadać na kościół, tak samo, jak i napadam na Polskę, gdy mi się coś w niej niepodoba. Tylko, jeżeli ktoś obcy robi to samo wobec mnie, to, — dziwna rzecz! — mam mu ochotę zęby wybić. Zacząłem tedy bronić kościoła, tak, jak gdybym nigdy w życiu nie wyłaził z zakrystyi, ba, i lepiej! bo tak, jakbym był katolickim apologetą. — Jeśli, mówię, religia, jest tylko, formą zewnętrzną, to powiedz mi pan, dlaczego to my właśnie, mamy porzucać tę naszą formę, najbardziej uduchownioną, najbardziej kulturalną i najpiękniejszą! Ten katolicyzm, z którym radzisz nam się pan z dziś na jutro pożegnać, ogarnął przecie cały Zachód, zorganizował społeczeństwa, stworzył europejską cywilizacyę, przechował naukę, stworzył uniwersytety, wzniósł kościoły, które są arcydziełami, wydał Świętego Augustyna, Danta, Petrarkę, Św. Franciszka i Św. Tomasza, stworzył renesans, stworzył wieczerzę Pańską Leonarda da Vinci, grobowce medyceuszów Michała Anioła, szkołę ateńską i Dysputę Rafaela, stworzył takie kościoły jak Św. Piotra, nie licząc innych rozsianych we Włoszech i po całej Europie. Ten katolicyzm zrobił nas uczestnikami wszechświatowej kultury, połączył nas z Zachodem, wycisnął europejskie piętno na naszej polskiej duszy, etc. etc. I gadałem w ten sposób, póki mi nie przerwał i nie powiedział: »W tem i bieda, że on was połączył z Zachodem!« — A ja na to mówię znów tak: Komu bieda, komu nie bieda! — ale teraz pomówmy o pańskiej propozycyi wyrzeczenia się przez nas języka, a zatem i narodowości. Wiedz pan o tem, że to jest czcza i głupia mrzonka. To się nie stanie nigdy. Zapowiadam i zastrzegam z góry: — nigdy! Ale przypuśćmy na chwilę rzecz niemożliwą: że stoczy nas taka zaraza, że osłabnie w nas tak serce, iż powiemy sobie: »dosyć! — nie możemy być dłużej Polakami!« To wówczas co? Zastanów się pan objektywnie, jak człowiek, który nie zatracił w sobie zdolności do myślenia, coby nas w takim razie mogło wstrzymać od zostania Niemcami? Nasze słowiańskie pochodzenie? Ależ my jesteśmy Słowianami dlatego właśnie, że jesteśmy Polakami. Gdybyśmy się wyrzekli polskości, wówczas, jeszcze łatwiej, a nawet eo ipso, wyrzeklibyśmy się słowiaństwa. Wy jesteście ludzie, którzy i sami nie umiecie żyć i nikomu nie pozwalacie żyć. Więc jaki powód mógłby nas zatrzymać przy was? Czy wasz spokój? czy wasz dobrobyt? czy wasza moralność? czy wasza administracya? czy wasza nauka? czy wasza oświata? czy wasze bogactwo? czy wasza potęga? Nauczcie się patrzeć w oczy rzeczywistości, wyróbcie w sobie zdolność liczenia się z nią, — i zrozumiejcie, że wynaradawiając nas, pracujecie dla kogo innego. Ale powtarzam jeszcze raz, że to tylko głupia mrzonka, że chwila wyrzeczenia się nigdy nie przyjdzie, i że jeślim o niej mówił, to tylko dlatego, by odpowiedzieć na te rzeczy, któreś mi pan podsuwał.
Na tem skończyła się rozmowa. Oni jeszcze w wyższym stopniu, niż my, nie znoszą niemiłej prawdy, więc mój dygnitarz zmienił się w karafkę zmrożonej wody i na pożegnanie rzekł mi tylko: »No, wy zbyt otwarty, młody człowiek, ale dziękuję za dziecko«. — W pół godziny później byłem w domu.
— Domyślam się, co się następnie stało, — rzekł Groński.
— Tak. Ponieważ naparstek był wyjęty, więc tego samego wieczora dostałem polecenie, bym wyjechał jutrzejszym pierwszym pociągiem.
— Bądź pan rad, że się na tem skończyło.
— To też jestem rad. Posiedzę parę dni w Warszawie, zobaczę rejenta, będę na koncercie panny Zbyłtowskiej. Owszem! owszem.
Tu zwrócił się do Krzyckiego:
— A jak się ma pańska matka i pańska narzeczona?
— Dziękuję panu. Matka nieźle, ale musi wkrótce wyjechać...
I chcąc ukryć zmieszanie, począł pilnie patrzeć w głąb ulicy, a po chwili zawołał:
— Ale otóż widzę pannę Zbyłtowską ze służącą, a z niemi idzie ktoś trzeci.
Jakoż rzeczywiście na sto kroków w głębi ulicy widać było zbliżającą się Marynię — i służącą ze skrzypcami w futerale. Z drugiej strony, lubo nieco z tyłu, szedł jakiś młody człowiek ze złotawą bródką, który przechylony ku Maryni, zdawał się przemawiać do niej w jakiś usilny i natarczywy sposób. Ona przyśpieszała kroku, odwracając przytem głowę i nie chcąc widocznie go słuchać, on zaś nadążał tuż tuż, gestykulując przytem gwałtownie.
— Na Boga! ją ktoś napastuje! — rzekł Szremski.
I wszyscy trzej poskoczyli pędem ku niej.
— Co to jest? Kto pan jesteś?
A Marynia, ujrzawszy Grońskiego, chwyciła go za ramię i drżąc cała, poczęła wołać:
— Do domu! niech mnie pan zabierze do domu!...
Groński zrozumiał w jednej chwili, że nic innego nie było do zrobienia i że trzeba się śpieszyć, gdyż inaczej Marynia może być zamieszana w grube uliczne zajście. Był pewien, że Krzycki, w którym nagromadziły się ogromne zapasy żółci i rozdrażnienia, — przy swej porywczej naturze, nie puści płazem napastnikowi zaczepki — więc, odwiódłszy na bok dziewczynę, wsadził ją co prędzej do przejeżdżającej dorożki i siadłszy obok, kazał dorożkarzowi jechać do domu pani Otockiej.
— Już nic, już wszystko dobrze! — uspokajał po drodze przestraszoną Marynię. Z domu damy znać że próby dziś nie będzie, — i na tem się skończy. Już nic — już nic!
I począł ściskać jej ręce, a po chwili zapytał:
— Ale kto to był i czego chciał?
— Pan Laskowicz — odpowiedziała Marynia — ja go nie poznałam od razu, ale on mi powiedział, kto jest.
Groński zaniepokoił się usłyszawszy nazwisko studenta, albowiem przyszło mu na myśl, że jeśli zajście z Krzyckim skończy się na policyi, to dla Laskowicza mogą wyniknąć stąd następstwa wprost fatalne. Ale nie chcąc zdradzić się ze swym niepokojem przed Marynią i zarazem pragnąc ją tem lepiej uspokoić, zwrócił się do niej na wpół żartobliwie:
— Więc to był Laskowicz? To już rozumiem czego chciał. Ach! ach!... Zaczyna ktoś grywać, nie tylko na skrzypcach, ale i na duszach... Tylko czemu było się tak przestraszać?
— Bo on i groził — odpowiedziała Marynia — okropnie wszystkim groził...
— Takich strachów tylko dzieci się boją.
— Prawda! Zwłaszcza, że ja mam grać na głodnych, więc oni nie zrobią, ani nikomu z nas ani mnie nic złego?
— Napewno, nie! — potwierdził Groński.
Tak rozmawiając, dojechali do domu. Groński oddał Marynię w ręce pani Otockiej, a gdy po chwili przybiegła i Hanka, opowiedział im co zaszło. Musiał również uspokajać panią Otocką, która, wiedząc o listach, wzięła bardzo do serca całe zajście i zapowiedziała, że zaraz po koncercie wyjadą do Zalesina, a następnie za granicę. — Po upływie pół godziny wyszedł — i na schodach spotkał Władysława.
— Chwała Bogu — rzekł — widzę, że nie skończyło się na policyi. Czy wiesz, że to był Laskowicz?
— I mnie się zdawało — rzekł żywo Krzycki — ale ten miał jasne włosy. Jak się ma Marynia?
— Przestraszyła się trochę, ale już dobrze. Obie panie siedzą przy niej i chuchają na nią, jak na kurczę. Tak są nią zajęte, że pani Otocka zapewne cię nie przyjmie.
— I ja tak myślę, tembardziej, jeśli ona tam jest — odpowiedział z goryczą Krzycki. — Więc zostawię tylko kartę i zaraz wracam. Czy pan chce zaczekać na mnie?
— Dobrze.
Jakoż po chwili wrócił i gdy wyszli na ulicę począł mówić:
— Tak! I mnie się zdawało, że to Laskowicz, ale stropiła mnie jasna czupryna i okulary. Zresztą nie było czasu na rozmysł.
— Słuchaj, tyś go tam niezawodnie wyczubił? — zapytał Groński.
A Krzycki odrzekł z niechęcią:
— Aż nadto, bo to chuchrak, a nie miał widocznie browninga.
I czas jakiś szli w milczeniu, poczem Groński rzekł:
— Twoja matka potrzebuje kuracyi, te panie wyjadą zaraz po koncercie, a panna Hanna zapewne z niemi. Jabym ci radził, żebyś i ty o sobie pomyślał.
Krzycki machnął ręką.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A w tym samym czasie, Laskowicz mówił na strychu, w mieszkaniu »towarzyszki« do Polci:
— Pan Krzycki, prawdziwy pan! Zbił mnie przed chwilą kijem za to, żem się ośmielił do niej przemówić.
I począł się śmiać przez zaciśnięte zęby.





XXIII.

Nadszedł dzień koncertu. Na sofie w gotowalni sióstr leżała przygotowana już od wczesnej godziny wieczorna suknia Maryni, biała jak śnieg, lekka jak piana, przejrzysta jak mgła i pachnąca fijołkami, które miały stanowić jedyną jej ozdobę. Przedtem pani Otocka i Groński odbywali nad tą suknią długie i poważne narady, oboje bowiem pragnęli gorąco, by umiłowane »bóstewko« zachwyciło nie tylko uszy, ale i oczy. — Tymczasem »bóstewko« kręciło się po wszystkich pokojach, to chwytając co chwila skrzypce i powtarzając trudniejsze pasaże, to odbierając pudełka cukierków, które nadsyłał Groński, to żartując z siostrą i zagadując strach przed pierwszem wystąpieniem publicznem. Strach ten ogarniał i panią Otocką, która pocieszała się tylko myślą, że Marynia będzie się wprawdzie trzęsła przy wejściu na estradę, ale z chwilą, gdy zacznie grać, o wszystkiem zapomni. Wiedziała też, że kochaną skrzypaczkę czekają gorące owacye oraz liczne kosze kwiatów, przygotowane przez »Komitet pomocy dla głodnych« i przez znajomych. Mimo niepokoju, obie siostry czuły wielką radość w duszy, gdyż koncert zapowiadał się, z powodu zjazdu na sezon wyścigowy, świetnie i wiadomo już było, że przyniesie dochód nadzwyczajny. Marynia znalazła przytem środek na swój strach: — Jak pomyślę — mówiła do siostry — że tyle oczu będzie na mnie patrzyło, to mam duszę na ramieniu, ale, jak sobie przypomnę, że to nie chodzi o mnie, tylko o biednych, to się przestaję bać, więc poradzę sobie w ten sposób, że wychodząc, będę powtarzała po cichu: dla biednych! dla biednych! i wszystko pójdzie jak najlepiej. — A gdy tak mówiła głos jej drgał poczciwem wzruszeniem, gdyż młode jej serce odczuwało głęboko niedolę nędzarzy, nie mających chleba i czuła się zarazem dumna i szczęśliwa na myśl, że przyjdzie im z pomocą. Doznawała pewnych wyrzutów sumienia nawet i z powodu nowej sukni i z powodu nowych atłasowych trzewików, gdyż przychodziło jej do głowy, że i ten wydatek możnaby obrócić na chleb.
Koło południa przyszła Hanka i zabrała obie siostry do siebie na śniadanie. Groński, który był na nie proszony, nie stawił się, gdyż o tej samej porze miał się spotkać z kilku dziennikarzami. Marynia wzięła ze sobą skrzypce w zamiarze przegrania jeszcze po śniadaniu pierwszej części koncertu, a tymczasem, czekając zanim podadzą do stołu, poczęła z salonu Hanki wyglądać przez otwarte okno na ulicę.
Dzień był pogodny i jasny. W nocy spadł obfity deszcz, który potłumił kurzawę, obmył kamienie miejskie, odświeżył trawniki i opłukał liście na drzewach. Powietrze uczyniło się świeże i rzeźwe. Od dwóch akacyi, rosnących pod oknami mieszkania Hanki, które zasypywały naokół chodniki białemi jak śnieg płatkami, biła woń mocna i upajająca, jakby z kadzielnic. Marynia przymknęła oczy i poruszając swemi delikatnemi nozdrzami, napawała się nią z rozkoszą, poczem odwróciła się w głąb pokoju:
— Pachnie... — rzekła.
— Pachnie, kotku — odpowiedziała Hanka, przerywając rozmowę z panią Otocką — umyślnie kazałam pootwierać okna.
A akacye nie tylko pachniały, lecz zdawały się i śpiewać, albowiem obsiadł obie niezliczony sejm wróbli tak, że liście i kwiaty aż trzęsły się od świegotu.
Dziewczyna śledziła przez jakiś czas rozbawionemi oczyma drobne, ruchliwe ptaki, poczem uwagę jej zwróciło całkiem co innego: oto na chodniku przed domem, na środku ulicy, a nawet i na chodniku po przeciwnej stronie, poczęły się zbierać i zatrzymywać gromadki ludzi, które podnosząc głowy, przypatrywały się pilnie oknom mieszkania Hanki.
Jacyś nędznie przybrani ludzie rozmawiali ze stróżem stojącym przed bramą, widocznie go o coś wypytując. Gromadki stawały się co chwila liczniejsze i wraz z przechodniami, których zatrzymywała ciekawość, zmieniły się w tłum, wynoszący kilkaset głów. Marynia odskoczyła od okna.
— Patrzcie — zawołała — co się dzieje na ulicy. Oj! Oj!... może to moi biedni przychodzą mi z góry dziękować? Co ja zrobię, jeśli tu przyjdą, co im odpowiem?... Nie potrafię nigdy... Chodźcie, zobaczcie!
I tak mówiąc, pociągnęła siostrę i Hankę do okna. Trzy młode głowy wychyliły się na ulicę, ale w tejże chwili stała się rzecz niepojęta. Jakiś obdarty wyrostek wydobył z kieszeni kamień i puścił go z całej siły w otwarte okno. Kamień przeleciał nad głową pani Otockiej, odbił się o przeciwległą ścianę i upadł z hałasem na posadzkę. Hanka, Marynia i pani Otocka odskoczyły od okna i poczęły patrzeć na się pytającym i przerażonym wzrokiem.
Tymczasem na ulicy rozległy się wściekłe okrzyki; tłuszcza runęła w bramę; na schodach rozległ się gwałtowny tupot kroków, poczem w mgnieniu oka drzwi wiodące do pokoju pękły z łoskotem i motłoch złożony z chrześcijan, a w części i żydów napełnił mieszkanie.
— Precz z utrzymanką! dawaj! wal! tłucz! — wyły ochrypłe głosy.
— Na miłość boską! ludzie, czego tu chcecie?! — wołała Hanka.
— Precz z utrzymanką! przez okna! na ulicę.
W jednej chwili zwalono na ziemię i skopano nogami niemłodego sługę, spieszącego paniom na ratunek. Wśród przeraźliwych wrzasków, któremi czerń podniecała się coraz bardziej, rozpętało się ludzkie zwierzę. Rozczochrane kobiety, plugawe wyrostki z piętnami zbrodni na zwyrodniałych rysach i wszelkiego rodzaju obszarpańcy o pijackich twarzach rzucili się na meble, dywany, kotary i na wszystko, co im popadło w ręce. W mieszkaniu zapanowała orgia zniszczenia. Pokoje napełniły się czadem potu i wódki. Motłoch szalał, łamał, rozbijał, kradł. Na ulicy, pod oknami, utworzyły się stosy potrzaskanych mebli. Wyrzucono nawet fortepian. Wreszcie jakiś drab, z ospowatą twarzą, chwycił skrzypce Maryni i zamachnął się, chcąc je zdruzgotać o mur.
Lecz ona poskoczyła im na ratunek i chwyciła go obu rękami za pięść:
— To moje! to moje!... ja na biednych!...
— Puszczaj!...
— Nie puszczę!... to moje!...
— Puszczaj, ścierwo!...
— To moje...
Buchnął strzał i jednocześnie rozległ się okropny krzyk pani Otockiej. Marynia stała przez chwilę z podniesionemi rękoma i przechyloną w tył głową, poczem zachwiała się i padła na wznak w ramiona Hanki.
Strzał i morderstwo przeraziły motłoch. Tłum umilkł, a po chwili począł uciekać, zdjęty panicznym strachem.





XXIV.

Pani Krzycka, Otocka i Hanka, a z niemi Groński, Władysław i doktór Szremski otaczali łóżko, na którem leżała po operacyi i wyjęciu kuli Marynia. Drugi doktór-chirurg i jego pomocnik siedzieli opodal, czekając na rozbudzenie się chorej. W pokoju napełnionym zapachem jodoformu panowała głęboka cisza. Marynia rozbudziła się poprzednio zaraz po ukończeniu operacyi, lecz odurzona jeszcze chloroformem i osłabiona utratą krwi, zasnęła niebawem ponownie. Śliczna jej głowa leżała nieruchomie na poduszce, oczy miała zamknięte, a twarz tak woskową i przeźroczystą, jakby była już martwa. W pani Otockiej i w Grońskim, który dopiero obecnie zmierzył w sobie ogrom miłości dla tego dziecka, skowyczała rozpacz tym cichym, strasznym skowytem, który rwie, szarpie i rozdziera piersi a boi się wydostać na zewnątrz. Oboje spoglądali raz po raz z przerażeniem na doktora Szremskiego, który od czasu do czasu badał puls Maryni, ale widocznie, sam niepewny, czy ten sen nie będzie ostatnim, kiwał tylko głową, szepcząc, że puls bije jeszcze i przykładał palec do ust na znak milczenia.
Wszelako obawy były na razie płonne, gdyż po upływie godziny brwi Maryni poczęły się podnosić, drgać, a po chwili otworzyła oczy. Wzrok jej był z początku tępy i nieprzytomny. Zwolna jednak ustępowało odurzenie, a wracała świadomość zarówno tego wszystkiego, co zaszło, jak i chwili obecnej. Na twarzy jej pojawił się wyraz zdumienia i takiego rozżalenia, jakie odczuwa dziecko, które ukarano okrutnie, a niesłusznie. Wreszcie zaćmiły się jej źrenice i dwie łzy spłynęły po policzkach.
— Za co?... za co? — wyszeptała blademi ustami.
Pani Otocka siadła przy niej i położyła dłoń na jej ręku. Grońskiego chwyciła chęć rzucić się na ziemię i bić głową o podłogę, a chora pytała dalej zdziwionym i żałosnym szeptem:
— Za co?... za co?...
Bóg jeden mógł odpowiedzieć na to pytanie. Ale tymczasem zbliżył się doktór i rzekł:
— Niech pani nic nie mówi: to szkodzi.
Więc umilkła, ale wyraz rozżalenia nie schodził jej z twarzy i łzy płynęły dalej.
Siostra poczęła jej je ocierać, powtarzając przytem stłumionym głosem:
— Maryniu, Maryniu, uspokój się... ty będziesz zdrowa... nie jesteś niebezpiecznie ranna... nie, nie! doktór zaręcza...
Marynia podniosła na nią oczy, jakby chcąc odgadnąć, czy mówi prawdę. Zdawało się jednak, że słucha słów siostry z pewną otuchą.
Potem rzekła:
— Duszno...
Szremski otworzył w pokoju okna. Na dworze był wieczór pogodny i gwiaździsty. Fala świeżego powietrza wniosła zapach akacyi.
Chora leżała przez jakiś czas spokojnie, lecz nagle poczęła znów szukać kogoś oczyma i zapytała:
— Jest pan Groński?
— Jestem kochanie, jestem...
— Pan... mnie... nie da? Prawda?
Grońskiemu wydało się w tej chwili, że otacza go głęboka noc i że wśród nieprzebitej ciemności odpowiada jakimś cudzym głosem:
— Nie, nie!
A ona mówiła z przestrachem, w coraz bardziej blednącej twarzy:
— Ja nie chcę umrzeć... ja się boję...
I znów z oczu poczęły jej kapać łzy — łzy bezradne, łzy skrzywdzonego dziecka.
Wejście księdza przerwało straszną chwilę. Był to ten sam stary kanonik, krewny Krzyckich i Zbyłtowskich, który poprzednio spowiadał panią Krzycką. Zbliżywszy się siadł przy łóżku Maryni i pochylił się do niej z dobrym i pełnym otuchy uśmiechem:
— Jak się masz, dziecko kochane? — rzekł. — Ach, niegodziwcy!... Ale Pan Bóg od nich mocniejszy i wszystko będzie dobrze. Przyszedłem zapytać się tylko o twoje zdrowie. Chwała Bogu, że kula już wyjęta, teraz tylko trzeba cierpliwości, a ty będziesz cierpliwa, prawda?
Marynia mrugnęła oczyma na znak, że tak.
Staruszek zaś mówił dalej, rzeźwiejszym i jakoby rozweselonym głosem:
— A co! — wiedziałem, że będziesz. Teraz powiem ci, że jest coś, co często pomaga lepiej od wszelkich lekarstw i opatrunków. A wiesz co? — sakramenta! Ho! ile razy ja to w życiu widziałem, że ludziom, którzy byli o włos od śmierci, po spowiedzi, komunii i namaszczeniu robiło się zaraz lepiej, a potem przychodzili całkiem do zdrowia. Tobie, mój gołąbku, do śmierci zapewne daleko, ale skoro to chrześcijański obowiązek, który i duszy i ciału pomaga, to trzeba go spełnić. Dobrze dziecko?...
Marynia znów zmrużyła oczy na znak zgody.
Obecni wyszli z pokoju i wrócili dopiero na odgłos dzwonka, by być świadkami komunii. Chora po przyjęciu jej leżała czas jakiś z przymkniętemi powiekami i cichą jasnością w twarzy; poczem nadeszła chwila ostatniego namaszczenia.
W pokoju zgromadziła się, prócz obecnych poprzednio, cała służba domowa i wszyscy, tłumiąc łkanie, słuchali zwykłej przed obrzędem modlitwy:
— »Panie Jezu Chryste, któryś rzekł przez swego apostoła, świętego Jakóba: »Choruje kto między wami? — niech wwiedzie kapłany kościelne, niech się modlą za nim, pomazując go olejem w imię pańskie«. Błagamy Cię, Panie Boże, Odkupicielu nasz, łaską Twego Ducha Świętego, zlituj się nad tym chorym; uzdrów jego rany, odpuść grzechy i oddal od niego wszystkie boleści duszy i ciała, a w miłosierdziu twojem zupełne mu zdrowie przywróć, aby łaską Twą wrócony do życia, mógł znów oddawać się dobrym uczynkom — o Ty, który będąc Bogiem, żyjesz i królujesz z Ojcem i Duchem Świętym, przez wszystkie wieki wieków — amen!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ksiądz zdawał się spieszyć. Prędko wziął naczynie stojące między dwoma świecami pod krucyfiksem i zbliżywszy się do chorej, wyszeptał drugą, wskazaną rytuałem, krótką modlitwę a jednocześnie począł kłaść święte oleje. Więc, dotknął naprzód powiek dziewczyny, mówiąc: »przez to święte namaszczenie i swoje najsłodsze miłosierdzie, nich ci Bóg odpuści wszystkie grzechy, które popełniłaś zmysłem widzenia« — potem namaścił jej uszy, by zgładzić grzechy, które mogła popełnić słuchem, potem usta, potem, podobne do dwóch białych lilii, ręce, które dziś właśnie miały grać dla biednych; a potem błogosławił ją całą od stóp do głów — już z wszelkiej zmazy oczyszczoną i już naprawdę tak anielską i niepokalaną, jak lilia polna...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Upłynęło pół godziny. Obecnym zdało się, że chorą ogarnia znów sen. Ale ona otworzyła niespodzianie szeroko oczy i zawołała mocniejszym, jakby radosnym, głosem:
— Ile chleba!... ile chleba!...
I zgasła cicho.


∗             ∗

Głęboką już nocą, jakiś młody człowiek przyszedł pod bramę i zapytał odźwiernego, czy panienka żyje jeszcze, a usłyszawszy, że zmarła, odszedł w milczeniu.
W godzinę zaś później, na strychu jednego z domów na Powiślu, buchnął strzał z browninga i napełnił przerażeniem zbudzonych nagle ze snu mieszkańców. Ludzie z sąsiednich izb zbiegli się na miejsce wypadku. Odbito zamknięte drzwi pokoju, lecz wszelka pomoc okazała się daremną. Na łóżku leżał z przestrzeloną piersią trup studenta.
Posępna i tragiczna dusza uleciała już w ciemność.





XXV.

Pokój, w którym zmarła Marynia, zamieniono w żałobną świetlicę. Trumna stała na środku, wysoko, wśród gorejących świec i całego lasu krzewów i kwiatów, których nagromadziło się tyle, że nie tylko sama świetlica, ale nawet przedsionek i schody były niemi zapełnione. Trumna była jeszcze otwarta i w blaskach dnia, pomieszanych ze światłem gromnic, widać było Marynię przybraną w tę samą suknię, w której miała wystąpić na koncercie. Metalowy krzyżyk, który trzymała w złożonych rękach, błyszczał jak świetlisty punkt na ciemnem tle roślin. Twarz miała zamyśloną, ale bez najmniejszego śladu cierpienia — i zarazem jakby zasłuchaną w jakieś głosy, dźwięki i tony, dla śmiertelnych niedosłyszalne i nieuchwytne.
Przez otwarte okna wpadał od czasu do czasu powiew, gasząc tu i owdzie chwiejne płomyki świec i szeleszcząc liśćmi krzewów. W akacjach przed domem świegotały zgiełkliwie wróble, rzekłbyś, opowiadając sobie gorączkowo, co się stało, a w mieszkaniu obok katafalku przepływała rzeka ludzka. Przychodzili z wieńcami robotnicy na których korzyść miał się odbyć koncert i na widok zamordowanej okrutnie, dobroczynnej »panienki« odchodzili z ogniem w oczach i ze ściśniętemi pięściami. Wiadomość o potwornej i bezmyślnej zbrodni sprowadziła też całe gromady studentów, którzy postanowili nieść trumnę na ramionach. Tymczasem przesuwali się cicho naokół katafalku, spoglądając z piersią wezbraną współczuciem i żalem na srebrny, zwrócony ku niebu profil dziewczyny i mimowoli przypominając sobie słowa poety: »Na atłasie cicha, biała, rączki trzyma w krzyż«. — Zgroza, oburzenie, ale zarazem i ciekawość poruszyły miasto jak długie i szerokie. Nawet ulicę przed domem zaległy duże tłumy — niespokojne, nie umiejące sobie wytłumaczyć, dlaczego taka rzecz się stała — i jakby przerażone myślą o tem, do czego dojść może w przyszłości i jakie jeszcze zbrodnie przyniesie, oraz jakie ofiary jeszcze pochłonie niepewne jutro.
Zwłoki Maryni miały być odwiezione na kolej, a stamtąd do Zalesina, gdzie były groby Otockich. Zaraz po południu zdjęto z mar trumnę — wówczas, przed jej zamknięciem, przyszła dla pani Otockiej i dla Grońskiego straszna chwila ostatniego w życiu spojrzenia na tę ukochaną istotę, która im była światłem i słońcem. Gdyby była umarła z jakiej choroby, rozpacz ich nie byłaby może mniejsza, lecz natomiast dla nich samych zrozumialsza. Ale ją zamordowano! Zamordowano to dziecko słodkie i bezwinne właśnie wówczas, gdy chciało ludziom pomagać i gdy cieszyło się myślą o tej pomocy. Zamordowano tę wcieloną pieśń, ten wonny kwiat, zesłany przez Boga na radość ludziom. I w tem właśnie było coś, co już nawet nie mieściło się w kręgu rozpaczy, lecz sięgało w krąg szaleństwa... Bo oto ostatnia chwila spojrzenia na to ukochanie, na tę młodość, na ten dziewczęcy urok, na tę białą ofiarę zbrodni i pomyłki, a potem nicość, ciemność — pustka.
Lecz przesilony ból zabija sam siebie, jak skorpion, pokrywa pomroką umysł i każe krzepnąć krwi w żyłach. — Tak stało się z siostrą zabitej. — Doktór Szremski długi czas nie był pewien, czy ją potrafi przywrócić do życia. W przerażeniu i zamieszaniu prawie nie dostrzeżono, że do świetlicy wpadła jakaś obłąkana i skowycząc żałośnie, rzuciła się na ziemię. Wyprowadził ją Świdwicki z pomocą studentów i powierzył ją ich opiece.
Tymczasem zalutowano trumnę, którą młodzież wzięła na ramiona i kondukt wyruszył na kolej. Za nimi pociągnął olbrzymi orszak, na końcu którego wlokły się puste karety. Coraz większe tłumy płynęły środkiem ulic i chodnikami — dopiero w pobliżu mostu, ci, którzy przyłączyli się tylko przez ciekawość, poczęli wracać do domów.
Do doktora Szremskiego zbliżył się Świdwicki i przez jakiś czas szli obaj w milczeniu, nie spostrzegając, że pozostają coraz bardziej w tyle orszaku.
— Pan znał nieboszczkę? — zapytał doktór.
— Otocki był moim krewnym.
— Ach, panie, co to za straszna jakaś pomyłka!
A Świdwicki wybuchnął:
— To nie jest żadna pomyłka. To logiczne następstwo czasów, które nadchodzą i w których takie wypadki staną się zwykłym, codziennym biegiem rzeczy.
— Jak to pan rozumie?
— Tak, jak należy rozumieć. Ta trumna ma większy sens, niż się zdaje. To zapowiedź. Pomyłka? Nie! Oto grzebiemy dziś harfę, która chciała grać dla ludzi, a którą podeptał brudnemi nogami motłoch... Poczekaj pan!... Niech tak dalej pójdzie, a za dziesięć czy dwadzieścia lat, kto wie czy nie będziem tak grzebać nauki, sztuki, kultury, ba, całej cywilizacyi. I oto nie tylko u nas, ale wszędzie. Będzie nieskończony szereg takich wypadków... Mnie to zresztą wszystko jedno, ale — to zupełnie możliwe.
Doktór żuł przez jakiś czas w milczeniu słowa Świdwickiego, wreszcie zawołał:
— Ach, oświaty, oświaty, oświaty!
Świdwicki zaś, zatrzymał się, chwycił Szremskiego za klapę od surduta i potrząsnąwszy swą koźlą brodą, rzekł:
— Posłuchaj pan ateisty, a przynajmniej człowieka, który z żadną religią nie ma nic do czynienia: oświata bez religii wyhoduje tylko złodziei i bandytów.
Kondukt wstrzymał się na chwilę, z powodu zapchania drogi, więc rozmawiając zbliżyli się znów do trumny; jednakże Świdwicki zniżył tylko głos, ale nie przestał gadać.
— Tak, panie... Wielu ludzi myśli tak samo jak ja, tylko nie ma odwagi głośno tego powiedzieć. Zresztą, powtarzam, że to mi wszystko jedno, bo co do nas — zginęliśmy bez ratunku. — U nas są tylko wiry... I to, nie wiry na toni wodnej, gdzie poniżej jest głębia spokojna, ale wiry z piasku. Teraz wicher dmie od Wschodu i jałowy piasek zasypuje naszą tradycyę, naszą cywilizacyę, naszą kulturę — całą Polskę — i zmienia ją w pustynię, na której giną kwiaty, a żyć mogą tylko — szakale.
Tu wskazał na trumnę Maryni.
— I ot kwiat, który uwiądł. Czy pan wiesz, dlaczego ja u nich, chociaż to moje krewne rzadko bywałem? Dlatego, żem się wstydził jej oczu.
Doszli do dworca i wyszli na peron, z którego widać było przybrany w kwiaty i w gałęzie świerków wagon.
— Jedziesz pan do Zalesina? — zapytał doktór.
— Jadę. Chcę jeszcze popatrzyć na Otocką, z którą Bóg wie co się teraz stanie. A patrz pan, jak wygląda i Groński! Dziad — co? Nie pomoże mu teraz jego łacina i jego książki.
— Ktoby tego nie odczuł — odpowiedział doktór. — Krzycki również wygląda, jak z krzyża zdjęty.
— Krzycki? Ale może dlatego, że małżeństwo jego zerwane?
Dalszą rozmowę przerwała im orkiestra, która poczęła grać marsz pogrzebowy Szopena.





XXVI.

Doktór Szremski, wróciwszy do hotelu, począł rozmyślać nad słowami Świdwickiego, które głęboko utkwiły mu w pamięci. Przed oczyma przesuwały mu się obrazy konduktu pogrzebowego i tej trumny z ofiarą zamordowaną przez tych, dla których chciała czynić dobrze. »Tak, tak mówił sobie, to niby pomyłka, ale podobne pomyłki są istotnie logicznem następstwem rozpętania ślepych zwierzęcych instynktów. Trzeba przyznać, że w tej chwili zlatujemy na złamanie karku do jakiejś bezdennej przepaści. I to nie tylko my. — Ale czy wolno z tego wnioskować, że jak dziś odprowadziliśmy zabitą przez motłoch pieśń, tak za lat dziesięć, dwadzieścia, czy pięćdziesiąt będziemy świadkami pogrzebu nauki, kultury i cywilizacyi? Pozornie — tak. Najwyższy czas, żeby Bóg, który rządzi światem, złożył jakiś nowy dowód, że nim istotnie rządzi. Powinno zagrzmieć tak, żeby się aż ziemia zatrzęsła — czy co?... Ludzkość zaczyna wstępować na drogę wprost przeciwną całej naturze... Bo całym wysiłkiem natury jest tworzyć jak najdoskonalsze osobniki i przez nie uszlachetniać gatunek, a ludzkość odwrotnie, zabija je tak, jak zabito tę anielską dziewczynę, lub chwyta je za włosy i ściąga z wyżyn do ogólnego poziomu. A jednakże jest to tylko pozór... Gdyby inżynierowie postanowili rozkopać wszystkie góry i uczynić ziemię tak równą i gładką jak kula bilardowa, to przyszłoby jakieś wstrząśnienie, przyszedłby jakiś wybuch wulkanu i wytworzył nowe przepaście i nowe szczyty. O aryjskim duchu można powiedzieć to, co rozkochani w ukojonych, architektonicznych liniach grecy mówili o rzymskich łukach: »łuk nigdy nie zaśnie«. Aryjski duch również. Ludzkość, która go posiada, nie potrafi, płynąć do nieskończoności jedną falą, myśleć jedną myślą i żyć jedną ideą. To co dziś jest — przejdzie. Na szczytach rozumu, uczucia i woli zrodzi się nowy wicher i spiętrzy nowe fale...
Tu myśli Szremskiego zwróciły się widocznie do rzeczy bliższych i bardziej mu leżących na sercu, gdyż począł zaciskać pięście i chodzić wielkimi niespokojnymi krokami po pokoju:
— Czy jednak — mówił sobie — my ostaniem się wśród tych wstrząśnień, fal i wichrów? Wiry! wiry!... — i to piaskowe! Piasek zasypuje całą Polskę i zmienia ją w pustynię, na której żyją szakale?... Gdyby tak było, to choćby zaraz w łeb sobie strzelić... Ciekawym, coby powiedział o tem taki Groński... A jemu teraz piorun strzelił w głowę i niema co z nim gadać... Giniemy bez ratunku? — Otóż nieprawda! Pod tymi wirami, które się kręcą na powierzchni naszego życia — jest coś, czego Świdwicki nie dojrzał. — Jest więcej niż gdzieindziej, bo jest bezdenna głębia cierpienia. Niema po prostu na świecie większego nieszczęścia niż nasze... U nas ludzie budzą się rano i idą z pługami w pole, idą do fabryk, do biur, za ławy sklepowe i do wszelkiego rodzaju pracy — w bólu. — Idą spać w bólu. — Cierpienie — to wielka, bezbrzeżna, jak morze, roztocz, zaś wiry to tylko zmarszczki na tej roztoczy. A dlaczego tak cierpimy? Przecie zaraz jutro moglibyśmy odetchnąć, moglibyśmy być szczęśliwsi. Dośćby każdemu powiedzieć Jej, tej Polsce, o której Świdwicki mówi, że ginie: — »Zanadto mnie bolisz, zanadto mi dolegasz, więc się Ciebie wyrzekam i od dziś, chcę o Tobie zapomnieć...« A jednak nikt tego nie mówi — nawet taki Świdwicki, który łże, że mu to wszystko jedno — nawet tacy, którzy rzucają bomby i mordują siostry i braci! — A jeśli tak, jeśli wolimy cierpieć, niż Jej się wyrzec, to gdzie nam do szakalów i gdzie jej do zguby! Szakale szukają ścierwa, nie cierpienia! Więc ona żyje w każdym z nas, we wszystkich razem — i przeżyje wszystkie wiry na świecie. A my ściśniemy zęby i będziem cierpieć dla Ciebie Matko, dalej — i my — a jeśli Bóg tak zechce — to i nasze dzieci i nasze wnuki — i nie wyrzeczemy się, nie tylko Ciebie, ale i nadziei.
Tu wzruszył się Szremski własnemi myślami, lecz w twarzy zajaśniała mu jakby zorza. Znalazł odpowiedź na te pytania, które mu wrzucił w duszę Świdwicki. Począł, chodząc, powtarzać: — »Dla niczego, dla złudy i majaku, niktby nie chciał tak cierpieć!« — Poczem widocznie przyszło mu do głowy, że cierpieć dla Niej, to jeszcze nie wszystko, bo jął zacierać ręce i zakasywać przez roztargnienie rękawy, jakby się chciał zaraz zabrać do jakiejś ważnej i pilnej roboty. Ale po chwili pomiarkował że jest w hotelu, więc rozśmiał się tylko szczerym, zwykłym sobie śmiechem — i rzekł głośno:
— Ha! niema rady. Trzeba jutro wracać do mojej dziury i pchać taczkę dalej...
I nagle westchnął:
— Do mojej samotnej dziury!...
Poczem, sam nie wiedział dlaczego, przypomniało mu się, co mu mówił Świdwicki, że małżeństwo Krzyckiego jest zerwane — i myśli jego poleciały, jak skrzydlate ptaki, do Zalesina.


KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.