Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 02.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   95   —

kiego skrzydlatego anioła, który wziął swą Umiłowaną na ręce, niby dziecko, niby uśpioną lunatyczkę i poszybował z nią w niezmierne przestworza, przed ołtarze uczynione z blasków zórz wieczornych i z wieczornych świateł gwiazd.
Godzina była późna, gdy Groński, Świdwicki i Władysław wyszli od pani Otockiej. Na ulicach mało spotykali przechodniów, ale za to co krok patrole wojskowe i policyjne, które zatrzymywały ich, pytając o paszporty. Świdwicki tym razem nie udawał pijanego, albowiem wpadł w zły humor właśnie dlatego, że u pani Otockiej musiał poprzestać na dwóch kieliszkach wina. Więc ukazując policyantom, prócz paszportu, na swój frak i biały krawat, pytał ich opryskliwie, czy socyaliści albo bandyci ubierają się w podobny sposób.
— Żeby jednych i drugich piorun pobił — mówił uderzając laską w chodnik. — W dodatku wszystko zamknięte, nie tylko restauracye po hotelach, ale nawet apteki, w których w ostateczności można dostać vin de coca, albo spirytusu. Apteki strajkują! Tegośmy dożyli! Powinni jeszcze zastrajkować doktorzy, a wówczas zastrajkują mimowoli i grabarze. Niech wszystkich i wszystko dyabli porwą! W domu nie mam