Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 02.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   204   —

było rady! Musiałem przepisać jako kuracyę pobyt w Warszawie. Zresztą on teraz nie może już wcale wytrzymać w naszem miasteczku i myśli tylko o tem, by odstąpić komu kancelaryę i przenieść się tu na stałe. »W sercu jego ogień płonie — i śnieg tonie i lód tonie«... i tak dalej. Ha!
Podczas tych słów stary rejent poruszał szczękami tak zawzięcie, iż broda schodziła mu się z nosem — wreszcie ozwał się:
— Głowa pęka. No!... głowa pęka!...
— Zawsze stara kłótnia? — zapytał śmiejąc się Groński.
— Kłótnia? — powtórzył rejent. — Nie, ja już się nie kłócę. Roztrząsł mi mózg, roztrząsł mi nerwy, ogłuszył mnie, roztargał, wyczerpał, wyszlamował, wyssał, wygadał ze mnie resztę sił. Od wczoraj, panie — przez całą drogę — ciągły trajkot i trajkot... potem w hotelu; dziś od rana i jeszcze tu. — Nie! — ja już nie mogę — nie mogę... no...
— Ta! Ta! A kto co dzień mnie wzywa, kto codzień wywiesza język aż do pierwszego guzika u kamizelki i każe mi go oglądać. Czekaj pan! pojadę, a pan będziesz go sobie sam w lustrze oglądał.