Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 02.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   113   —

z niej razem. Było jednak tak ciemno, że nie mógł nic wyczytać — a po chwili przekonał się, że nie może się wcale modlić. Ogarnęło go niezmierne wzruszenie, zrozumiał bowiem, że rozpoczyna się jakby nowy okres jego życia, i że ta chwila, w której, za zgodą panny Anney klęknął przy niej przed jednym ołtarzem, by wspólnie prosić Boga o błogosławieństwo, więcej znaczy, niż wszelkie wyznanie, i że to jest pierwsze uświęcenie ich miłości i wspólnego na przyszłość życia. Przejęło go uczucie szczęścia, ale zarazem jakaś uroczysta trwoga na myśl, że wszystko przestaje już być tylko snem, tylko marzeniem, tylko widziadłem szczęścia i tylko upragnioną nadzieją, a poczyna spełniać się i stawać. Przez głowę jęły mu się przesuwać pytania, jak potrafi znieść to szczęście, co z niem zrobi i jak mu odpowie i — z tych pytań rodziło się w nim poczucie ogromnej, przejmującej lękiem odpowiedzialności. Było to podobne, jakby do jakiejś troski, której dotychczas, jako swobodny człowiek, nie znał, lub przynajmniej nie stanął z nią oko w oko. A widział przed sobą i troski bardziej bezpośrednie, natychmiastowe. Zbliżała się chwila rozmowy z matką, były jeszcze jakieś tajemnicze przeszkody, o których wspominał