Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 02.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.




VIII.

Następny ranek po urodiznach panny Maryni był niezwykle posępny. Zachodni wiatr napędził ciężkich, czarnych chmur, które zwisły nad miastem, zapowiadając burzę. Powietrze uczyniło się duszne i parne. Gdy Krzycki wszedł do kościoła, było w nim zupełnie ciemno. W kaplicy Matki Boskiej rozpoczęła się prawie razem z jego przyjściem cicha wotywa, ale i tam nikłe promyki świec zapalonych przed ołtarzem źle rozświecały pomrokę. Krzycki począł szukać oczyma panny Anney i poznał ją po jasnych włosach, wychylających się z pod kapelusza. Klęczała w pierwszej ławce, mając ręce złożone do modlitwy i oparta na roztwartej książce. Ujrzawszy Krzyckiegó skinęła głową i usunęła się, by zrobić mu miejsce, nie przerywając modlitwy. On chciał przemówić do niej, ale nie śmiał, i tylko, klęknąwszy, przy niej, przysunął nieco ku sobie książkę, tak, ażeby mogli modlić się