Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 02.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   240   —

— Polcię? — powtórzył Krzycki, i choć ostatecznie nic tak dalece nie miał sobie do wyrzucenia, powstał w nim nagły niepokój — Polcię? A jakże! Przecie była w Jastrzębiu i widywałem ją tu codzień. Cóż się stało?
— Zrobiła mi okropnie przykrą scenę i porzuciła mnie?
— Dlaczego?
— Właśnie, że nie wiem. Była zawsze bardzo gwałtowna i nerwowa, ale bardzo uczciwa. To też przywiązałam się do niej i myślałam, że i ona przywiązała się do mnie. Ale od pewnego czasu zauważyłam w niej jakby niechęć ku sobie, z każdym dniem większą. Doprawdy nie byłam dla niej nigdy zła... nawet przeciwnie. Więc składałam wszystko na nerwy. Tymczasem dziś przyszło do wybuchu, i tak mi przykro! tak przykro!
Głos Hanki załamał się i znać było, że odczuła głęboko całe zajście, więc Krzycki przycisnął do ust jej dłoń i zapytał ze współczuciem:
— Cóż to był za wybuch?
— Po południu, a raczej po powrocie Maryni z próby, miałyśmy jechać z nią i z Zosią na miasto, więc chcąc zmienić suknię, kazałam ją sobie podać. Polcia poszła po nią, jak zwykle