Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 02.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   241   —

i przyniosła, ale nagle rzuciła ją na ziemię i poczęła deptać, a przytem krzyczeć jakimś przeraźliwym głosem, że więcej mi służyć nie będzie. W pierwszej chwili straciłam głowę, bo przyszło mi na myśl, że dostała pomieszania zmysłów...
— Zwaryowała na pewno! — przerwał Krzycki — ale cóż dalej?
— Zatrzasnęła drzwi i poszła. Więcej jej nie widziałam. W godzinę później przyszedł ktoś po jej rzeczy i pensyę.
Tu Hanka poczęła potrząsać głową.
— A jednak, kiedy sobie przypomnę tę niechęć i to, co mi powiedziała w ostatniej chwili, myślę, że to nie był atak pomieszania, tylko wybuch nienawiści, której dłużej utrzymać w sobie nie mogła. A to dla mnie taki zawód, taki zawód!
— Pani moja... Hanuś! — rzekł Krzycki, chwytając jej obie ręce — czy to warto tak brać do serca postępek jednej głupiej złośnicy? Bo to głupia złośnica, nic więcej. Dość było na nią spojrzeć. Uspokój się Hanuś, to przecie tylko rzecz chwilowa, o której trzeba jaknajprędzej zapomnieć. Pomyśl, kto ty jesteś, a kto ona! Przyszły takie czasy, w których wszystko przewraca się do góry nogami... Takie zajścia wszę-