Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 02.djvu/307

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.
    —   299   —

    — Tak, panie... Wielu ludzi myśli tak samo jak ja, tylko nie ma odwagi głośno tego powiedzieć. Zresztą, powtarzam, że to mi wszystko jedno, bo co do nas — zginęliśmy bez ratunku. — U nas są tylko wiry... I to, nie wiry na toni wodnej, gdzie poniżej jest głębia spokojna, ale wiry z piasku. Teraz wicher dmie od Wschodu i jałowy piasek zasypuje naszą tradycyę, naszą cywilizacyę, naszą kulturę — całą Polskę — i zmienia ją w pustynię, na której giną kwiaty, a żyć mogą tylko — szakale.
    Tu wskazał na trumnę Maryni.
    — I ot kwiat, który uwiądł. Czy pan wiesz, dlaczego ja u nich, chociaż to moje krewne rzadko bywałem? Dlatego, żem się wstydził jej oczu.
    Doszli do dworca i wyszli na peron, z którego widać było przybrany w kwiaty i w gałęzie świerków wagon.
    — Jedziesz pan do Zalesina? — zapytał doktór.
    — Jadę. Chcę jeszcze popatrzyć na Otocką, z którą Bóg wie co się teraz stanie. A patrz pan, jak wygląda i Groński! Dziad — co? Nie pomoże mu teraz jego łacina i jego książki.
    — Ktoby tego nie odczuł — odpowiedział