Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 02.djvu/285

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   277   —

szana w grube uliczne zajście. Był pewien, że Krzycki, w którym nagromadziły się ogromne zapasy żółci rozdrażnienia, — przy swej porywczej naturze, nie puści płazem napastnikowi zaczepki — więc, odwiódłszy na bok dziewczynę, wsadził ją co prędzej do przejeżdżającej dorożki i siadłszy obok, kazał dorożkarzowi jechać do domu pani Otockiej.
— Już nic, już wszystko dobrze! — uspokajał po drodze przestraszoną Marynię. Z domu damy znać że próby dziś nie będzie, — i na tem się skończy. Już nic — już nic!
I począł ściskać jej ręce, a po chwili zapytał:
— Ale kto to był i czego chciał?
— Pan Laskowicz — odpowiedziała Marynia — ja go nie poznałam od razu, ale on mi powiedział, kto jest.
Groński zaniepokoił się usłyszawszy nazwisko studenta, albowiem przyszło mu na myśl, że jeśli zajście z Krzyckim skończy się na policyi, to dla Laskowicza mogą wyniknąć stąd następstwa wprost fatalne. Ale nie chcąc zdradzić się ze swym niepokojem przed Marynią i zarazem pragnąc ją tem lepiej uspokoić, zwrócił się do niej na wpół żartobliwie: