Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 02.djvu/305

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   297   —

żono, że do świetlicy wpadła jakaś obłąkana i skowycząc żałośnie, rzuciła się na ziemię. Wyprowadził ją Świdwicki z pomocą studentów i powierzył ją ich opiece.
Tymczasem zalutowano trumnę, którą młodzież wzięła na ramiona i kondukt wyruszył na kolej. Za nimi pociągnął olbrzymi orszak, na końcu którego wlokły się puste karety. Coraz większe tłumy płynęły środkiem ulic i chodnikami — dopiero w pobliżu mostu, ci, którzy przyłączyli się tylko przez ciekawość, poczęli wracać do domów.
Do doktora Szremskiego zbliżył się Świdwicki i przez jakiś czas szli obaj w milczeniu, nie spostrzegając, że pozostają coraz bardziej w tyle orszaku.
— Pan znał nieboszczkę? — zapytał doktór.
— Otocki był moim krewnym.
— Ach, panie, co to za straszna jakaś pomyłka!
A Świdwicki wybuchnął:
— To nie jest żadna pomyłka. To logiczne następstwo czasów, które nadchodzą i w których takie wypadki staną się zwykłym, codziennym biegiem rzeczy.
— Jak to pan rozumie?