Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 02.djvu/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   255   —

bunt przeciw wszelkiemu bóstwu, więc walczył z własnem uczuciem czci, starał się je obniżyć i wyplenić do cna. Umyślnie obrywał skrzydła własnym myślom; umyślnie nakładał pęty marzeniom, a spuszczał z łańcucha żądze. Zmagał się sam ze sobą, męczył się i cierpiał.
Nieraz stawał tuż nad brzegiem szaleństwa — i w takich razach, gotów był niszczyć, zabijać, podpalić całe miasto, byle wśród krwi i pożogi porwać tę srebrną dziewczynę i posiąść ją — a potem zginąć wraz z nią i wszystkimi. Marzył, że wśród rewolucyjnej burzy, która rozkołysała fale proletaryatu, może taka godzina powszechnego zniszczenia wybić. Lecz gdy rzeczywistość rozpraszała te marzenia, gdy zdarzały się chwile, w których stawało się jasnem, że sam lud nakłada kaganiec na paszczę rewolucyjnego smoka, wówczas krwawe widzenia rozwiewały się czczym dymem, a pozostawało tylko wyczerpanie i bezwład, czuł bowiem ów posępny proletaryusz, że póty jego siły, póki burzy, i że gdy ona przejdzie, to i on zapadnie w nicość zupełną.
Więc w sercu zbierała mu coraz większa gorycz i zawiść. Kochał Marynię i zarazem jej nienawidził, albowiem sądził, że ona patrzy