Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 02.djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   256   —

na niego jak na robaka wijącego się u jej stóp, niegodnego spojrzenia. W takim przekonaniu utwierdzało go to, że jego listy nie wywierały na niej widocznie najmniejszego wrażenia i nie mąciły jej zwykłej pogody. Laskowicz dał słowo pannie Polci, że będzie widywał Marynię tylko zdaleka — nie mógł zbliżyć się do niej, choćby dlatego, że nigdy nie chodziła sama. Ale oczywiście, nie mógł odgadnąć, że listy te odbiera i pali pani Otocka, a Marynia o niczem nie wie. Zdawało mu się, że te namiętne wezwania, w których słowa: »umiłowana! umiłowana!« powtarzały się co chwila, i te ogniste porywy, w których kładł się w pokorze u jej uwielbionych stóp, to przedstawiał się jej jako władny król duch, popychający falę ludzką w nieznaną przyszłość, powinny były wywołać jakiś skutek. — »Niechby gniew, niechby nienawiść!« — mówił sobie w duszy — »a tu nic, nic! przechodzi koło mnie tak, jakbym był psem ulicznym — nie widzi mnie, nie raczy poznawać!«.
Jakoż tak było. W chwilach, gdy mijali się na ulicy, Marynia nie poznawała i nie mogła poznać Laskowicza, albowiem po wyjeździe z Jastrzębia zapuścił młodocianą brodę, a następnie Świdwicki, by go ukryć przed policyą,