Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 02.djvu/298

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   290   —

A ona mówiła z przestrachem, w coraz bardziej blednącej twarzy:
— Ja nie chcę umrzeć... ja się boję...
I znów z oczu poczęły jej kapać łzy — łzy bezradne, łzy skrzywdzonego dziecka.
Wejście księdza przerwało straszną chwilę. Był to ten sam stary kanonik, krewny Krzyckich i Zbyłtowskich, który poprzednio spowiadał panią Krzycką. Zbliżywszy się siadł przy łóżku Maryni i pochylił się do niej z dobrym i pełnym otuchy uśmiechem:
— Jak się masz, dziecko kochane? — rzekł. — Ach, niegodziwcy!... Ale Pan Bóg od nich mocniejszy i wszystko będzie dobrze. Przyszedłem zapytać się tylko o twoje zdrowie. Chwała Bogu, że kula już wyjęta, teraz tylko trzeba cierpliwości, a ty będziesz cierpliwa, prawda?
Marynia mrugnęła oczyma na znak, że tak.
Staruszek zaś mówił dalej, rzeźwiejszym i jakoby rozweselonym głosem:
— A co! — wiedziałem, że będziesz. Teraz powiem ci, że jest coś, co często pomaga lepiej od wszelkich lekarstw i opatrunków. A wiesz co? — sakramenta! Ho! ile razy ja to w życiu widziałem, że ludziom, którzy byli o włos od śmierci, po spowiedzi, komunii i namaszczeniu