Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 02.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   199   —

stać z wielkich głębin, gdyż wogóle nie był człowiekiem głębokim.
Lecz pani Krzycka, wierząc w każde jego słowo, jak w ewangelię, rzekła z wielką otuchą:
— To niechże cię Bóg błogosławi, moje dziecko. Mówmy obecnie tylko o tem, co nastąpi. Ja rozumiem przecie i to, że raz się zgodziwszy, trzeba się zgodzić, nie przez pół, ale całem sercem; trzeba przyjąć Aninkę z otwartemi ramionami i dać jej poznać, że to ona wyrządza nam łaskę, za którą powinniśmy jej być wdzięczni.
— Tak! bo też to ona — zawołał z zapałem Władysław.
— Dobrze, dobrze — odpowiedziała z uśmiechem pani Krzycka. — Teraz wypada mi pójść do niej i podziękować od siebie. Przypuszczam też, że Aninka cofnie potem ten warunek, żebyś się nie pokazywał u niej przed tygodniem.
— Ma się starać o to i Zosia, ale naturalnie słowa mamy będą skuteczniejsze.
— Kiedy chcesz, żebym poszła?
A Krzycki złożył znów dłonie:
— Zaraz, mateczko, zaraz!
— Dobrze. Czy tu zaczekasz na mnie, czy u Zosi?